W pewnej norze ziemnej mieszkał sobie pewien hobbit. Nazywał się Bilbo Baggins.
Bagginsowie żyli w okolicy Pagórka od niepamiętnych czasów i cieszyli się szacunkiem, bo, po pierwsze, byli bogaci, po drugie, zawsze było wiadomo, czego się po nich spodziewać. Jednak matką Bilba była Belladonna Tuk, a w rodzie Tuków zdarzało się, że któryś z jego członków wyruszał w świat w poszukiwaniu przygód (rodzina zręcznie tuszowała te ekscesy).
Pewnego ranka Bilbo stał przed swymi okrągłymi drzwiami i palił fajkę po sutym śniadaniu, napawając się spokojem i sielskim krajobrazem Shire. Nagle zjawił się przed nim mały staruszek w wysokim, spiczastym, niebieskim kapeluszu i w długim szarym płaszczu przepasanym srebrną szarfą – czarodziej Gandalf.
Wiadomo, co z tego wynikło: Gandalf na świeżo pomalowanych drzwiach Bilba wyskrobał dziwny znak, który sprowadził do jego domu trzynastu krasnoludów, a jego samego wyciągnął w daleki świat, aż pod Samotną Górę. I w czasie tej wędrówki, która wiodła tam
i z powrotem, Bilbo nie tylko przyczynił się do pokonania smoka, lecz także znalazł pierścień czyniący swego właściciela niewidzialnym.
Hobbit, czyli tam i z powrotem to książka dla dzieci. Podobno wydawca, który po raz pierwszy w życiu czytał taką dziwną opowieść, dał rękopis swemu dziesięcioletniemu synowi, by wyraził opinię. Chłopiec uznał historię za ciekawą i książka Tolkiena została wydana.
Przeczytałam Hobbita, gdy byłam już duża, i bardzo mi się spodobał. Jego uroku nie przyćmił nawet Władca pierścieni – bardzo dobra książka dla dorosłych. Toteż szłam na Hobbita: niezwykłą podróż z wielkimi oczekiwaniami i cichą obawą, bo prawie zawsze książki są lepsze niż ich adaptacje. Tak jest według mnie i tym razem.
Po pierwsze i najważniejsze, to nie jest film dla dzieci. Stosy trupów, obcinane głowy
i ramiona, krew lejąca się strumieniami mogą dziecko przyprawić o atak histerii, a co najmniej o nocne koszmary. Nie wiem, dla kogo jest przeznaczona wersja dubbingowana. Dla zaprawionych w komputerowych grach w zabijanie dzieci, które jeszcze nie umieją czytać?
Po drugie, niektóre sceny, szczególnie sceny okrutnych walk i pościgów, ciągną się niemiłosiernie. Książka jest cienka – składa się z dziewiętnastu niezbyt długich rozdziałów – i zrobienie z niej trzech filmów wydawało mi się niemożliwe. Jackson jednak dał radę – Hobbit: niezwykła podróż obejmuje pierwsze sześć rozdziałów. Trzeba więc było coś dołożyć. Dlatego pojawiają się wątki i postacie z Władcy pierścieni (Saruman, Galadriela, Radagast) i to zmienia charakter opowieści. Pojawiają się także sceny zrodzone
w wyobraźni scenarzystów (np. bitwa w osadzie goblinów, przypominająca okrutną grę komputerową).
Mimo wszystko cieszę się, że poszłam na ten film (przy okazji: Ewa, bardzo dziękuję za zaproszenie do kina). Są w nim trzy świetne sceny, prawie dokładnie takie jak w książce: pierwsza rozmowa Bilba z Gandalfem, wizyta krasnoludów u hobbita oraz gra w zagadki Bilba i Golluma.
Głównym atutem filmu nie są dla mnie nowozelandzkie krajobrazy (choć piękne), lecz gra Martina Freemana. Jest znakomity. Nie ma stóp porośniętych ciemnobrunatnym włosem jak Tolkienowski Bilbo Baggins, ale na pewno ma jego charakter.