„Bądź przy mnie”

Babcia Zuzanny robi wszystko, by odciągnąć jej myśli od Piotra, w którym Zuzanna zakochała się przed laty – w dniu jego ślubu. Pensjonarskie zadurzenie nie mija, choć wielu mężczyzn z otoczenia dorastającej Zuzanny zaleca się do niej i chętnie by się oświadczyło. Babcia jako kandydata na męża wybiera Joachima, syna swojej starej przyjaciółki. Ponieważ Joachim pracuje w Tanganice, aranżuje wakacje w Egipcie, nie mówi jednak wnuczce, kto będzie ich dragomanem.

Wakacje są bajkowe i Joachim zajmuje w sercu Zuzanny ważne miejsce – obok Piotra. Umawiają się, że lato 1940 roku spędzą razem w Polsce. Joachim już liczy tygodnie dzielące go od spotkania z Zuzanną, gdy do jego zapomnianej przez Boga i ludzi faktorii w głębi Afryki przychodzi wiadomość o wojnie, która wybuchła w Europie. Tanganika należy do Brytyjczyków i Joachim, który jest Niemcem, żeby uniknąć internowania, postanawia przedrzeć się do zajętej przez Włochów Abisynii.

W „Bądź przy mnie”, czwartej części sagi „Różany”, śledzimy jego historię od 1939 roku aż do lat pięćdziesiątych. Tę część napisałam w rodzaju męskim, a potem poprosiłam kilku przyjaciół, by krytycznie ją przeczytali. Zgłosili trochę poprawek, lecz jak jeden mąż ocenili, że Joachim jest wystarczająco męski i że to najlepszy tom z całego cyklu. Ja też tak myślę – to mój ulubiony.

Bądź przy mnie, Bogna Ziembicka

Rozdział 3
Jestem tu, gdzie powinienem być.
Karen Blixen „Pożegnanie z Afryką”

Moi tragarze znikli w lesie, a ja ruszyłem w przeciwnym kierunku  – na północ.
W południe, gdy upał stał się nie do wytrzymania, spętałem konia i muła i pozwoliłem im się paść pod drzewami, nad rzeką, która w tym miejscu rozlewała się w płytkie jeziorko. Rozpaliłem ognisko i zagotowałem wodę na herbatę. Chętnie uciąłbym sobie drzemkę, bałem się jednak spać, gdy nikt nie trzymał warty, choć wiedziałem, że zwierzęta zaszyły się w gąszczu, by przeczekać białe godziny. Tylko samotna hiena zapędziła się nad jeziorko, ale uciekła na mój widok. W ciężkim truchcie nażartej hieny, niemal włóczącej pełnym brzuchem po ziemi, było coś paskudnego.
Moi tragarze bali się hien. Mówili, że fisi może śpiącemu człowiekowi wygryźć twarz albo odgryźć stopy. Sam kiedyś widziałem, jak stado tych śmierdzieli o stalowych szczękach kruszących kości, którym lwy nie dawały rady, wytropiło cielną antylopę i tak długo podgryzało jej nogi, aż antylopa upadła. Hieny rzuciły się na nią i wyrywały jej kawały ciała. Pożarły ją niemal żywcem.
Oparty o drzewo piłem herbatę i wyobrażałem sobie, że siedzę na tarasie w Schönwalde i patrzę na nasze jezioro. Potem przypominałem sobie, jak razem z Zazulką wiosłowaliśmy w jednym kajaku na Jeziorze Nidzkim i widziałem jasne loczki na jej szyi, czułem jej zapach, słyszałem przyspieszony oddech. Jak Zazulka wpadła do wody i musiała rozpuścić włosy, by wyschły na słońcu i wietrze. Jak przypadkiem zobaczyłem ją nagą, gdy przebierała się po kąpieli. Wydawało mi się, że idzie brzegiem jeziora, w błękitnych szarawarach, które tak mi się podobały, że jest coraz bliżej, otwiera ramiona i przytula mnie. Czułem jej wargi na czole, potem na policzku…
Otworzyłem oczy i zobaczyłem tuż przy twarzy koński pysk. To Eminenz dawał mi do zrozumienia, że pora ruszać w dalszą drogę.
Spojrzałem na zegarek. Dochodziła trzecia.
Zalałem wodą resztki ogniska i ruszyłem na północ. Postanowiłem jechać tak długo, aż dotrę do Jeziora Rudolfa. Nagle zaczęło mi się spieszyć  – poczułem, jak daleko jestem od domu. Gnała mnie tęsknota za Zazulką.
Zapomniałem o starym, dobrym przysłowiu: Haraka, haraka, haina baraka. Co nagle, to po diable.
Jechałem korytem rzeki pokrytym szarym piaskiem. Środkiem płynęła wąska struga wody. Plątanina tropów znaczyła miejsca, do których zwierzęta przychodziły, by pić.
Na obu brzegach rosły rzadko rozrzucone drzewa. Na kilku coś się bieliło. Gdy podjechałem bliżej, zobaczyłem, że siedzą na nich bociany, takie same jak w Prusach Wschodnich. Dopiero po chwili dotarło do mnie, że jest początek października i że to nie „takie same”, tylko „te same” bociany. Zastanawiałem się, czy zatrzymały się na odpoczynek po długiej drodze z Europy, czy może mieszkają w tej okolicy. Gdybym miał skrzydła i mógł polecieć do domu!
(…)

Tak jak przypuszczałem, do Jeziora Rudolfa było już niedaleko. Dotarłem tam tego samego dnia.
Szedłem przez szary płaskowyż porośnięty krótką zżółkłą trawą. Gdy trawa znikła, a pod kopytami Eminenza zadźwięczała lita skała, uważniej przyjrzałem się ziemi. Pod nogami miałem pole zastygłej lawy. Mijałem wielkie czarne głazy i usypiska błyszczących, idealnie gładkich kamieni. Nie było tu śladu życia  – trudno było się go spodziewać w miejscu, w którym nic nie chroniło przed lejącym się z nieba żarem. Wiedziałem, że się pocę, lecz pot parował tak szybko, że nie zdążył zwilżyć ubrania. Powinienem gdzieś przeczekać najgorętszą porę dnia, ale nie było ani skrawka cienia  – nie rosły tu nawet trujące euforbie.
Po dwóch godzinach marszu przez kamienne pustkowie stanąłem na szczycie wzniesienia, spojrzałem w dół i za rumowiskiem czarnych głazów zobaczyłem zieloną łąkę i pasące się na niej krowy, a dalej mieniące się w słońcu nefrytowe morze. Pomyślałbym, że to fatamorgana, gdybym nie słyszał krowich dzwonków i pokrzykiwania pasterzy. Blaszane dzwonki na szyjach krów wydawały taki sam dźwięk jak dzwonki na alpejskich halach, krowy jednak były zupełnie inne, a pasterze smoliście czarni.
Zauważyli mnie od razu i już biegli w moją stronę lekkimi susami, jakby nie dotykając ziemi, a ostrza ich dzid błyszczały w słońcu.
Ostrożnie sprowadziłem Eminenza ze wzniesienia.
 – Habari za asubuhi!  – witałem się z daleka, podnosząc dłoń na znak pokojowych zamiarów.
Otoczyli mnie kołem: wysocy, smukli, z ciałami poznaczonymi rytualnymi bliznami, ubrani jedynie w przepaski biodrowe, bransolety i naszyjniki z kolorowych paciorków. Na ostrzyżonych po wojskowemu głowach mieli opaski z pozatykanymi ptasimi piórami. Patrzyli na mnie poważnie, bez uśmiechu, i nie odpowiedzieli na powitanie.
 – Rafiki. Jestem przyjacielem  – zapewniłem ich, pokazując na siebie dłonią.
Rękawiczka do konnej jazdy zsunęła się przy tym geście, odsłaniając mój jasny nadgarstek. Jeden z pasterzy wyciągnął palec i potarł nim moją dłoń. Spojrzał na palec, jakby spodziewał się tam zobaczyć ślad białej glinki, a później pokazał go reszcie i roześmiał się głośno.
Wszyscy zaczęli się przepychać, by dotknąć mojej twarzy albo dłoni. Zdjąłem kapelusz i rękawiczki. Na widok moich prostych jasnych włosów pasterze wybuchnęli śmiechem. Pierwsze lody zostały przełamane. Nagle zaczęli mówić jeden przez drugiego, ale nic nie rozumiałem.
Naradzali się przez chwilę, w końcu podzielili się na dwie grupy: jedna została przy krowach, druga triumfalnie poprowadziła mnie do wsi. Zanim tam doszliśmy, do pochodu dołączyły pasące kozy dzieci.
Osadę tworzyło kilkanaście okrągłych kamiennych chat pokrytych trzcinową strzechą sięgającą niemal do ziemi. Była tam też zagroda dla zwierząt i zbudowane na palach spichlerze. Na żerdziach suszyły się sieci i wypatroszone ryby.
Wkroczyliśmy do wsi przy akompaniamencie wrzasków dzieci, beczenia kóz, okrzyków i śmiechu. Z chat trwożliwie wyglądały kobiety przewiązane w pasie kawałkiem naszywanego paciorkami płótna. I one miały sznury koralików, kolczyki z piór i muszelek, a na krótko ostrzyżonych włosach opaski z ptasimi piórami.
Naczelnik wsi trochę znał suahili. Wyjąłem z worka siekierę i podałem mu ją na otwartych dłoniach. Przyjął prezent – zostałem uznany za gościa.
Odetchnąłem z ulgą.
Powiedziałem naczelnikowi, że chcę się dostać na drugą stronę jeziora, ale nie najkrótszą drogą, na kenijski brzeg, tylko wzdłuż jeziora, do ujścia rzeki Omo, po abisyńskiej stronie.
Na słowo „Omo” przecząco pokręcił głową.
 – Kwanini?  – spytałem.
Z dłuższej przemowy popartej wymownymi gestami wynikało, że lądowanie przy ujściu rzeki Omo uniemożliwiają, po pierwsze, wyjątkowo zuchwałe krokodyle, po drugie, silny prąd, a po trzecie, i chyba najważniejsze, żyjące tam wojownicze plemię.
Sięgnąłem do worka i wyjąłem jeszcze jedną siekierę, dwa noże i zwitek liści tytoniu. Położyłem to wszystko przed naczelnikiem i ponowiłem swą prośbę. Na próżno.
Widziałem, że nic już nie uzyskam, i postanowiłem odłożyć targi na następny dzień.
Gdy się obudziłem, moją pierwszą myślą było obejrzeć łodzie. Nie wiem, czego się spodziewałem, chyba kilkunastometrowych arabskich łodzi z łacińskim żaglem, takich jak na Jeziorze Wiktorii. Tymczasem na brzegu leżały dwie dłubanki, cztery łódki z wysokim dziobem uplecione z sitowia, do złudzenia przypominające te, które widziałem namalowane w grobowcach faraonów, i dwie prymitywne tratwy sklecone z paru pni.
Jezioro Rudolfa jest ogromne – ma sześćdziesiąt kilometrów szerokości i ponad dwieście pięćdziesiąt długości. Byłem na wysokości Lodwaru, czyli mniej więcej w jego połowie, ale i tak miałem do przebycia ponad sto kilometrów. Jeszcze raz popatrzyłem na nędzne łódki i zwątpiłem, czy uda mi się przeprawić do Abisynii.
Jedno było pewne: nie mogłem wziąć z sobą Eminenza. Z jednej strony zwiększało to moją siłę przetargową, z drugiej  – zrobiło mi się go żal. Murzyni są okrutni dla zwierząt. Owszem, dbają o krowy, których mlekiem i krwią się żywią, ale zwierzęta pociągowe traktują źle. Nieraz widziałem, jak poganiają woły, dźgając je ostro zakończonym kijem, i jak bezlitośnie okładają osły. Może udałoby mi się przekonać naczelnika, że koń to coś wyjątkowego?
Wróciłem do wsi i poszedłem do zagrody dla zwierząt, gdzie pod trzcinowym daszkiem stał Eminenz. Osiodłałem go, ruszyłem stępa i w żwawym tempie objechałem plac na środku wsi, gwiżdżąc marsz Preussens Gloria. Gdy wszyscy mieszkańcy, włącznie z kulawym synem naczelnika, wylegli z chat, zacząłem się popisywać. Już wcześniej raz i drugi próbowałem różnych sztuczek w czasie jazdy, bo Eminenz okazał się zrównoważonym, inteligentnym i posłusznym koniem.
Zacząłem od parady, a gdy Eminenz się zatrzymał, zaprezentowałem zeskok i wskok. Znów ruszyłem stępa, potem był krótki kłus, potem znowu stęp, jazda w rozkroku i z wyciągniętymi na boki rękami, no i głośny śpiew. Coś mnie podkusiło i część wokalną rozpocząłem od starego austriackiego hymnu Gott erhalte Franz den Kaiser: „Boże, zachowaj cesarza Franciszka, naszego dobrego cesarza Franciszka”. Gdy prześpiewałem wszystkie sześć zwrotek, przeszedłem do kłusa i do Die Wacht am Rhein: „Ukochana ojczyzno, możesz być spokojna, straże nad Renem czuwają stale i wiernie”. Też sześć zwrotek, a po każdej refren. W trakcie młynek i trochę nieudane nożyce.
Nie był to pokaz cyrkowej woltyżerki ani hiszpańskiej szkoły jazdy, ale i tak wszyscy gapili się na mnie jak zaczarowani. Czułem się fantastycznie, Eminenz też wyraźnie się rozluźnił i poderwałem go do galopu. W chmurze wulkanicznego pyłu objechaliśmy wszystkie chaty, najpierw dużym kręgiem, potem slalomem. Pokaz zakończyłem, kłusując przy wtórze starej piosenki z Niemieckiej Afryki Wschodniej Heia, heia, Safari: „Jakże często chodziliśmy wąskimi murzyńskimi ścieżkami po rozległej sawannie, gdy budził się świt. Słuchaliśmy starych, dobrze nam znanych pieśni tragarzy i askarysów. Hura! Hura! Safari!”.
Mój Boże, przez myśl mi nie przeszło, że za dwa lata będę śpiewał tę samą pieśń, tylko z nowymi słowami: „I nawet gdy zaryczy dziko brytyjski Lew, nie pomoże mu jego wielka paszcza. Upolujemy go, bo jesteśmy myśliwymi, my, niemiecka armia w Afryce. Hura! Hura! Safari!”.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.