Fragment „Trzeba marzyć”

PROLOG

Przestał padać deszcz.
Schną na słońcu drogi.
Zesłał komuś deszcz
jedną z lata bogiń –
co na stopach gwiezdny miała pył.
On przydrożnym świątkiem tylko był –
zwyczajnym świątkiem i nie tak bardzo świętym.
Jeremi Przybora, Przestał padać deszcz

Wszystko, co poznajemy w podróży, możemy poznać, i to lepiej, nie ruszając się z domu. Czy siedząc pod palmą na wyspie jak z reklamy batonu Bounty, widzimy czarowną linię brzegu, białe plaże, lazur atolu? Ryby kryjące się w przezroczystej wodzie? Rafę koralową? Ależ skąd. Mamy przed sobą piasek, kilka niedopałków, które zostawili plażowicze, ciemnoniebieską wodę jak zabarwioną ultramaryną przed płukaniem białej pościeli. Nie ma widoku z lotu ptaka, nie ma lektora wskazującego cuda przyrody – miejscowe ptaki, kwiaty, motyle. Jest za to upał, żołądek ciężki po szwedzkim stole w hotelu i nagle przelatująca przez głowę myśl, że od uderzenia spadającym orzechem kokosowym ginie więcej ludzi niż od ataku rekinów.

Po co więc ludziom podróże? Co gnało w świat Kolumba, Strzeleckiego albo Vasco da Gamę? Żądza wiedzy?

„Niebo, nie umysł tacy odmieniają, którzy za morze po mądrość ruszają”. Mikołaj, gdy był mały, myślał, że powtarzając to, tata cytuje coś, co sam napisał. Lubił siebie cytować, a jego bon moty budziły zazdrość mężczyzn i zachwyty kobiet.

„Po co tam jedziesz? – spytał, gdy miał sześć lat i od kilku tygodni prawie nie widywał ojca, który zamknięty w gabinecie czytał stosy książek o tak dziwacznych tytułach, jak Piąta zima magnetyzera, Chmury nad Metapontem czy Z pięcioma brylantami. – Przecież już i tak wszystko wiesz o tej głupiej Szwecji”. „Chcę ją zobaczyć – odrzekł ojciec. – A czytam, bo widzi się to, co się wie”.

Nie zrozumiał tej odpowiedzi, a ojciec mu jej nie wytłumaczył. Tłumaczył tylko wtedy, gdy Mikołaj się przyznał, że nie rozumie. Taki układ.

Kiedy mama po naświetlaniach była już taka słaba, że nie mogła utrzymać w ręce książki, całymi dniami i nocami oglądała filmy. Kładł się koło niej na łóżku i starał się ją rozśmieszyć, śpiewając z tańczącym na stole Williamsem-Bergerem albo z Alem Martinem na weselu Connie Corleone. Hair, Ojca chrzestnego, Casablancę, Yentl, Kabaret, Lecą żurawie, Absolwenta, Johna i Mary, Łowcę jeleni, Tacy byliśmy i Rzymskie wakacje znał na pamięć. Nigdy potem do nich nie wracał, bo kojarzyły mu się z umieraniem.

Leciał bodajże do Toronto, gdy zobaczył na ekranie kabaretowego Mistrza Ceremonii, Joela Greya. Odwrócił wzrok.

Patrzył na uciekający spod skrzydeł Kraków, potem na chmury podświetlone zachodzącym słońcem. W głowie jednak przewijał mu się film i spojrzał na ekran dokładnie wtedy, gdy na scenie kabaretu zjawiła się Liza Minnelli w meloniku i czarnych pończochach. Sięgnął po słuchawki. Pamiętał każdą nutę Mein Herr, pomalowane na zielono paznokcie Lizy, szaroniebieskie krzesło, przy którym tańczyła, sposób, w jaki po piosence oblizała wargi, krople deszczu spływające po szybie, gdy Michael York pytał, czy jego ciało budzi w niej zwierzęcą żądzę, każdy szczegół ich berlińskiego mieszkania, koszulę Yorka w biało-niebieskie paski… Nie pamiętał tylko wątku homoseksualnego. W pierwszej chwili pomyślał, że ogląda jakąś rozszerzoną wersję. Ale nie. Pamiętał ich taniec we troje, z Maximilianem von Heune, błękitny sweter i złotą papierośnicę, pamiętał: „Pieprzę go” Lizy i odpowiedź Yorka: „Ja też”. Wtedy tego nie zrozumiał. Widzi się to, co się wie.

Może ojciec podróżował, bo chciał uciec z domu? Bo na świecie było mnóstwo kobiet piękniejszych i bardziej pociągających niż mama Mikołaja? Jeśli nawet był to powód, to poboczny. Ojciec specjalnie się nie krył ze swoimi romansami – nigdy nie wysilał wyobraźni i nie opowiadał historyjek, gdy wieczorem wychodził z domu. Mówił: „Nie wiem, kiedy wrócę”, brał kapelusz i znikał na całą noc. Mama nie robiła awantur, zachowywała się tak, jakby wszystko było w porządku. „To jest związek otwarty” – powiedział Mikołaj babci utyskującej na jego ojca. Przeszedł już do ósmej klasy i przepełniała go duma, że jest taki dorosły i znalazł wytłumaczenie odmienności więzów łączących rodziców. „Jaki związek? – spytała babcia. – Biedne dziecko, on ci tak mąci w głowie? Bezbożnik, wstydu nie ma!”

Ciekawość. To powodowało ojcem. Dlatego objechał cały świat, dlatego zmieniał kochanki, dlatego naprawdę zaczął rozmawiać z synem, dopiero gdy Mikołaj kończył liceum. Dzieci go nie interesowały – nie miały nic ciekawego do powiedzenia, niczego nie widziały ani nie przeżyły.

A co jego samego gnało w świat? Chęć dorównania ojcu.

Mikołaj, który w rozmowie zawsze poświęcał prawdę na rzecz barwności historii, nigdy się nie okłamywał. Doskonale wiedział, że ukryta rywalizacja z ojcem była motorem wszystkich jego poczynań. Ojciec, nawet jeśli to wyczuwał, a był mistrzem odgadywania nastrojów, nie brał udziału w tym wyścigu.

Mikołaj boleśnie zdał sobie z tego sprawę, gdy powiedział ojcu, że też pisze, i w odpowiedzi usłyszał: „Po co zapalać świeczkę, gdy świeci słońce?”.

Ojciec debiutował w sześćdziesiątym trzecim roku jako osiemnastolatek. Rok później, dzięki protekcji samego Jerzego Andrzejewskiego, zaciągnął się na drobnicowiec płynący do Dżakarty, potem – zanim w sierpniu Amerykanie rozpoczęli zmasowany atak – łodzią rybacką przedostał się z Indonezji do Wietnamu, wstąpił do Wietkongu i plątaniną ścieżek przez góry i dżunglę, zwaną górnolotnie szlakiem Ho Chi Minha, dotarł do Laosu. Tam zrzucił drelichowy mundur i wycięte ze starych opon sandały, w których chodzili wietnamscy żołnierze, i jakimś sposobem – którego w żadnej ze swych książek nie zdradził – został tłumaczem u Amerykanów, wtedy jeszcze łudzących się, że zajmą miejsce wycofujących się z Indochin Francuzów. Bywał w pałacu ostatniego króla Laosu, przeżył płomienny romans z laotańską księżniczką i razem z nią uciekł do Tajlandii, a potem – przed nią – do Indii i w listopadzie sześćdziesiątego czwartego roku spadł jak kot na cztery łapy w Bombaju. „W czepku urodzony” – zawsze tak o sobie mówił.

Mikołaj nie miał pojęcia, co w tej opowieści było prawdą, a co zmyśleniem. Jeśli prawdziwa była choćby połowa, nic nie mogło jej przebić, nawet jego pomysł przejścia piechotą z Nagarkoil na czubku indyjskiego trójkąta do Delhi. Tak zaplanował trasę, by w listopadzie dojść do Bombaju. I teraz, czterdzieści cztery lata po ojcu, patrzył z hotelowego okna na Bramę Indii, starając się doszukać sensu w swej podróży.

Wydawało mu się, że odkrył, czemu Europejczycy tak tłumnie tu zjeżdżają, mimo okropnego klimatu, wałęsających się wszędzie brudnych, chudych krów, nędzy, malarii i trądu.

Nie, nie chodziło o bhang ani o rosnącą dziko w przydrożnych rowach, na skraju pól czy gdzieś pod bambusowym płotem marychę. A jeśli, to nie tylko o to.

Każdy biały przyjeżdżający do Indii, nawet z biednej Polski, mógł poczuć się jak sahib, bara sahib, wielki pan. Anglicy, którzy tylko najpotężniejszych maharadżów uważali za prawie równych sobie, nauczyli Hindusów, że najlichszy Europejczyk jest od nich lepszy, że sahib mieszka w domu i odpoczywa w klubie, do których tubylcy nie mają wstępu, mówi po angielsku (powoli i wyraźnie, gdy chce być uprzejmy), a jeśli się zniży do nauki kilku słów w hindi, urdu albo malajalam, to są to czasowniki w trybie rozkazującym. „Nie jesteśmy w Indiach mili i nie zamierzamy być mili. Mamy coś ważniejszego do roboty” – powtarzali. Hindusi nigdy nie zapomnieli tej lekcji.

W Górach Błękitnych, dokąd Anglicy przenosili się latem, by uciec przed upałami, w jakimś zapyziałym muzeum, gdzie w gablotkach leżały wiktoriańskie młotki do krokieta, korkowe hełmy, wachlarze z pawich piór, a ściany pokrywały zdjęcia Anglików grających w tenisa, przechadzających się wśród różanych szpalerów i pijących herbatę na cienistych werandach, zobaczył tabliczkę z napisem: „NO DOGS OR INDIANS”. „Wisiała na bramie Royal Club – odezwał się tkwiący w kącie stary Hindus o mahoniowej skórze, który sam wyglądał jak zakurzony eksponat. – Kiedyś żona wicekróla chciała wejść do klubu ze swoim pekińczykiem i musiała go zostawić pod opieką służby przed bramą. Anglicy mieli zasady. Pan przyjechał z Anglii, Sir?”

Wszyscy brali go tu za Anglika. Brzydził się miejscowymi zakładami fryzjerskimi ze zmatowiałymi lustrami popstrzonymi przez muchy, po kilku miesiącach wędrówki miał więc włosy do ramion. W Bombaju, gdy tylko się wykąpał i oddał rzeczy do prania, poszedł się ostrzyc. „Czyste złoto” – szepnął hotelowy fryzjer, biorąc w dłonie kosmyk jego włosów. „Gej” – przemknęło Mikołajowi przez głowę. Fryzjer tak czule dotykał jego twarzy przy goleniu, że poczuł się nieswojo. To chyba jednak był tylko hołd dla jego jasnej karnacji.

Półki w indyjskich drogeriach uginały się od środków na wybielenie skóry. Czarna skóra to był znak chłopów, ludzi z nizin, pariasów, jasnobrązową szczycili się bramini. Krótkonodzy palacze zwłok, szewcy, garbarze, czyściciele latryn, rzeźnicy, pracze byli czarni i nieczyści, kapłani – wysocy, o skórze w kolorze mlecznej czekolady, czasem nawet jasnoocy – byli najczystszymi z czystych. Wyróżniający się w tłumie marchewkową czupryną nieszczęśnicy, którzy zafundowali sobie jej rozjaśnianie, szczególnie tęsknym wzrokiem obrzucali blond włosy Mikołaja.

Słońce wisiało już nisko nad Morzem Arabskim. Barwiło Bramę Indii na różowo. Gdy utonie w oceanie, od razu zrobi się ciemno. Tu nie było długich zmierzchów: słońce gasło, pstryk, jakby ktoś wyłączył światło. Nadmorski bulwar stawał się wtedy mroczny, w świetle padającym z hotelowych okien i nielicznych latarni błyskały tylko lusterka, które obklejały karoce dla turystów.

Woda przypominała płynne złoto. Gdy słońce wschodziło, na chwilę robiła się różowa, jakby ktoś dosypał soli do kąpieli, potem srebrnoszara, w końcu niebieska.

Tego dnia Mikołaj wstał przed świtem, patrzył na wschodzące słońce, daleki horyzont, błękit i mgiełkę nad wodą.

Z okna nie było widać śmieci na kamieniach między morzem a betonowym nabrzeżem, migały tylko głowy sprzątaczy, którzy je zbierali jak co rano.

Przypomniał sobie, jak w Tamilnadu dotarł do zachwalanych w przewodniku resztek świątyni. Wdrapał się na wysokie wzgórze, a potem stał wśród zapaskudzonych odchodami ruin i patrzył na rzekę, przeżuwając rozczarowanie. Ładny był jedynie krajobraz.

W Indiach najpiękniejsza jest noc. Nie widać nędzy ani brudu, tylko gwiazdy świecące jak lampy na granatowym sklepieniu. Nie czuć smrodu, tylko słodki zapach kwiatów champaca.

Z korytarza doszły go jakieś głosy, śmiech dziecka, tupot nóg. To też były Indie – ani chwili ciszy.

Uśmiechnął się do siebie, wsunął do torby mały laptop, aparat fotograficzny, portfel. Musi zażyć Indii w wersji luks, zanim ruszy w dalszą drogę.

Nikt chyba nie wie, ile hoteli jest w Bombaju, ale wszyscy słyszeli o Tadż Mahal Palace. Nie miał zamiaru zatrzymywać się w czymś tak nowobogackim, uwiódł go jednak widok.

Przyjechał rikszą z obrzeża miasta, bo do Bombaju trzeba wejść przez Bramę Indii, i już nie chciał tracić jej z oczu.

Ameryka pogrążała się w kryzysie, jej waluta była tania jak nigdy i pokój z widokiem na Bramę kosztował niecałe czterysta złotych. Darmo, jeśli wziąć pod uwagę obsługę wytresowaną na angielskich wzorach, niemieckie windy i indyjski przepych.

Mikołaj zjechał do białego marmurowego lobby, skinął na boya i polecił mu wynieść stolik i krzesło do podcieni hotelu.

W Tadż gość jest bogiem, gdyby mu się zachciało nocować na zewnątrz i kazałby wynieść łóżko, pewnie nikt by nie zaprotestował.

Jak zawsze w Indiach, uformowała się od razu cała procesja. Jeden boy niósł stolik, drugi krzesło, trzeci poduszkę na krzesło, czwarty i piąty szukali najlepszego miejsca do ustawienia mebli. Przebiegli podcienia, sprawdzając, skąd będzie najlepszy widok, machali rękami, gorączkowo przekonując do swego wyboru, a gdy Mikołaj pokazał miejsce palcem, długo naciskali rogi stolika, żeby się przekonać, czy aby się nie chybocze. Nadszedł szósty z filiżanką na tacy, siódmy z czajnikiem, ósmy z koszyczkiem ciastek, dziewiąty z misternie zwiniętym liściem betelu, żeby gość mógł oczyścić zęby po słodyczach. Dziesiąty boy, najstarszy, wydał kilka krótkich rozkazów i poduszka wreszcie znalazła się na krześle, a podwieczorek na stole.

– Życzy pan sobie jeszcze czegoś, Sir? – spytał.

– To wszystko, dziękuję.

Mikołaj wyjął z kieszeni zwitek banknotów i dał najstarszemu sto rupii, do podziału. Dziesięć rupii – standardowy napiwek dla służby hotelowej, bagażowych, taksówkarzy, rikszarzy, masażystów, samozwańczych przewodników – kosztowało tego lata pięćdziesiąt groszy.

– Gdyby pan czegoś potrzebował, proszę tylko klasnąć w dłonie. – Najstarszy boy skłonił się nisko. Napomadowana czarna pożyczka na moment odkleiła mu się od czoła.

Procesja ruszyła ku wejściu do hotelu, ale zanim znikła w holu, najstarszy boy skinął na podwładnego, który stanął obok szklanych drzwi. Zwrócił ciemną, prawie czarną twarz w stronę Mikołaja, gotowy na każde skinienie.

Gdy Mikołaj miał dwanaście lat, pierwszy raz pojechał na Zachód, na obóz młodzieżowy do Le Barcares koło Perpignan. Ulubioną rozrywką ich namiotu było wyszukiwanie we francuskich rozmówkach absurdalnych zdań w rodzaju: „Wino wypijemy na tarasie” albo „Proszę mi przygotować kąpiel, a potem oddać moje rzeczy do prania”.

We wszystkich indyjskich miastach chodnikami ciągnie tłum, jakby ludzie właśnie wyszli z kina czy z kościoła. Jeśli to możliwe, tu było ich jeszcze więcej – Brama Indii to żelazny punkt programu wszystkich wycieczek, miejsce cumowania statków na Elefantynę, spacerów, randek. W tłumie krążyli sprzedawcy lodów, przekąsek, waty cukrowej, płyt, balonów, haszyszu. Wystarczyło na którymś na chwilę zatrzymać wzrok, a już podbiegał, kłaniał się, wtykał w rękę owoc albo szklaneczkę.

Ludzie się rozstępowali na widok policjantów w zielonych kurtkach, furażerkach, szortach i sandałach, z grubymi owijaczami na nogach i pałką u boku, bosego kapłana w przybrudzonym dhoti, gołego do pasa, z długimi włosami zwiniętymi w kołtun na czubku głowy, mężczyzny w białych szatach, błękitnym turbanie i z girlandą z jaśminu na szyi otoczonego przez chłopców śpiewających i uderzających do wtóru w bębenki.

Mikołaj chłonął obrazy tego ludzkiego mrowia, zapamiętywał ciepły wiatr, który nagle go owiał, miękki, suchy, pozbawiony świeżości, i zapach Indii – woń olejków, kadzidła, gnijącego drewna, dymu z ogniska, świeżego krowiego łajna i ludzkich odchodów.

Myślał o statkach, które tu przez lata przypływały, o ludziach przybywających z przeludnionej Anglii, którzy przyjeżdżali, by zmienić Indie, tymczasem Indie zmieniały ich.

Od morza znowu powiał wiaterek, leciutkie tchnienie oddzielające dzień od zmierzchu. Monsun spóźnił się w tym roku i deszcze ciągle jeszcze zalewały Indie, choć od trzech tygodni powinna już trwać pora sucha. Przed świtem, gdy Mikołaj wyjrzał przez okno, zobaczył wielkie kałuże, które potem wysychały w lepkim indyjskim słońcu, zostawiając szare pyliste ślady na kamiennych płytach nabrzeża.

Przed wejściem do hotelu zatrzymała się riksza. Wysiadły z niej dwie dziewczyny w kolorowych indyjskich sukienkach. Jedna, smagła, z burzą ciemnych loków, z czerwoną chustą na ramionach i czerwoną tilaką na czole, mogła uchodzić za Hinduskę. Druga, blondynka o jasnej skórze, wyglądała jak ucieleśnienie marzeń hinduskich kobiet o pięknie.

Mikołaj patrzył, jak szły w stronę Bramy Indii, swobodne, roześmiane, pełne wdzięku. Gdy weszły w ciżbę, wstał, żeby nadal śledzić je wzrokiem. Wyróżniały się w tłumie turystów, bo choć wielu miało na sobie dhoti albo sari, byli sztuczni, brakowało im gracji tubylców.

Niebo przybrało agresywny pomarańczowy kolor, który stawał się coraz intensywniejszy, niewiarygodnie jaskrawy. Zza horyzontu wynurzyły się brzuchate granatowe chmury.

Mikołaj sięgnął po aparat i zrobił kilka zdjęć.

Rozejrzał się za dziewczynami, lecz nigdzie ich nie było.

Wyobraził sobie, że zaprasza je do hotelu, jedzą razem kolację, potem idą do jego pokoju. Już prawie zapomniał, jak to jest być w kobiecie, w jej cipce, ustach, choćby w dłoni. Nie lubił prostytutek, a na zdobywanie kobiet nie miał czasu podczas wędrówki. Rzadko trafiały się takie, które się zgadzały na szybki numerek po kwadransie znajomości.

Ostatnia była Amerykanka w kusej, obcisłej sukience, z miseczkami G. Kiedy rozpiął jej stanik, cycki opadły o jakieś dziesięć centymetrów. Wolał jednak prawdziwe duże cycki, trochę zwisające, niż sztuczne, które cały czas sterczą jak napompowane i ani drgną przy pieprzeniu. Przycisnął ją do ściany i zaczął całować. Jego ręce krążyły po jej piersiach, brzuchu, coraz niżej. Była ciepła, miękka i podniecona. Wsunął palce do jej majtek, szybko doszła, a potem rozpięła mu spodnie i wzięła głęboko w usta jego twardy członek. Później on zanurkował między jej uda i jeszcze raz zrobił jej tak dobrze językiem, że aż jęczała.

Poczuł nagły przypływ podniecenia i mimowolnie wyciągnął rękę, jakby mógł dotknąć kobiecych piersi. Co jak co, ale one się Panu Bogu udały, nawet jeśli myślał, że będą służyć tylko do karmienia dzieci. Nie, jeżeli Bóg jest facetem, to na pewno widział w nich coś więcej niż wybrzuszenie na ciele.

Tłum na nabrzeżu zafalował, ludzie zaczęli się rozbiegać i nagle z nieba popłynęły strugi deszczu. Żaden Hindus nie ośmielił się wejść na hotelowy teren, tylko turyści z piskiem chronili się pod arkadami.

– Ale lunęło! – usłyszał nagle po polsku za plecami.

– Widziałam tę chmurę i od razu miałam złe przeczucia.

– Czyżbym słyszał szeleszczącą mowę małego plemienia? – spytał, odwracając się do nich.

Przeczucie go nie myliło: zobaczył dwie dziewczyny, brunetkę i blondynkę, które niedawno obserwował.

Zaśmiały się wesoło.

– Tak, jesteśmy z kraju na samym rogu starej mapy, ojczyzny jabłek, pagórków, leniwych rzek, cierpkiego wina i miłości – powiedziała jedna.

– Zasypiamy w szeleszczących słowach, budzimy się w słowach, łagodne rzeczowniki: las, okręt albo chmura odrywają się od nas, las odchodzi za linię horyzontu, okręt odpływa bez śladu i przyczyny – dodała druga. – A chmura zalewa nas deszczem, choć wie, że żegnamy się z Bombajem i nieładnie tak robić.

Zapomniał języka w gębie, co już dawno mu się nie zdarzyło. Pierwszy raz spotkał dziewczyny, które mówiły Herbertem.

– Cześć, jestem Mikołaj – wyjąkał wreszcie.

– Święty? – spytała brunetka.

Pokręcił głową.

– Wioletta. Mówią na mnie Wiolinka.

– I ty na to pozwalasz? – Powoli odzyskiwał rezon.

Blondynka zmrużyła oczy.

– Mikołaja imię daję, rzekła mama, gryząc piernik, bo trzej byli Mikołaje: Rej, Szarzyński i Kopernik – wyrecytowała.

Znowu się roześmiały, a on znów nie wiedział, co powiedzieć.

– Skąd jesteście? – spytał w końcu.

– Ze wsi. Dlatego jesteśmy takie oczytane. Wiesz, te długie zimowe wieczory, kiedy snopy zwiezione już z pola, gęsi oskubane… – Blondynka zachichotała. – Nie mamy kina ani

telewizji, zostają nam książki.

– A ty? – zapytała Wiolinka.

– Ja mam telewizję, kino też. Mieszkam w Krakowie.

Trąciły się łokciami i widział, że ostatkiem sił powstrzymują się od śmiechu.

– Duże miasto – zauważyła blondynka. – Byłam ze szkoły z wycieczką. Rynek, Wawel, ale nie będę ci opowiadać, bo na pewno tam byłeś.

– Napijecie się herbaty? – Pokazał na stolik. Może smarkule poczują respekt, gdy się zorientują, że mieszka w Tadż.

Skinął na boya, który nadal stał przy wejściu do hotelu, i kazał mu przynieść dwa krzesła i świeżą herbatę.

Po minucie z hotelu wyszła procesja niosąca to, co zamówił, filiżanki, ciastka.

Nie patrzył na dziewczyny, ale słyszał ich stłumiony chichot.

– Mieszkasz tu? – spytała Wiolinka i zanim zdążył odpowiedzieć, dodała: – No nie wstydź się, ktoś musi tu mieszkać.

W końcu i on się roześmiał. Od razu poczuł się lepiej.

– Długo tu zostajecie? – spytał.

Blondynka spojrzała na zegarek.

– Za pięć godzin musimy być na lotnisku. Lecimy na Goa. Przez trzy tygodnie pilnie zwiedzaliśmy, teraz chcemy się pobyczyć na plaży, popływać w oceanie.

– Jesteście tu z wycieczką? – spytał, słysząc „zwiedzaliśmy”.

– Nie, z braćmi.

– Nie boicie się rekinów?

– Najlepszy sposób na rekina to kopnięcie w nos. Podobno to je peszy – odrzekła poważnie.

Mikołaj dawno tyle się nie śmiał.

Ściemniało się. Nabrzeże pustoszało. Mężczyźni zawijali głowy w białe chusty i układali się do snu na chodniku. Między śpiącymi biegały szczury, dziwne, z krótkimi zadartymi do góry ogonami.

Zauważył, że blondynka, Kasia, też patrzy w tamtą stronę.

– Widziałem w Tamilnadu, jak w gaju mangowców mali chłopcy opychają się owocami. Zjadali je ze skórą, tylko pestki wypluwali. Szedłem z chłopakiem, który mnie zaczepił, powiedział, że studiuje w Bangalore i chciałby poćwiczyć angielski. Pokazałem na chłopców: „Brzuch ich od tego rozboli”. A on na to: „Mamy takie przysłowie: co znaczy nieszczęście, kiedy wszyscy razem jesteśmy nieszczęśliwi”.

– Myślisz, że bardzo różnią się od nas? Bo mnie się wydaje, że trochę są do nas podobni, na przykład są wrażliwi na to, co powiedzą cudzoziemcy.

– To chyba stąd ich troskliwość – dodała Wiolinka. – Z początku pytaliśmy o drogę, gdy gdzieś zabłądziliśmy. Ludzie się zatrzymywali, dyskutowali i w końcu pokazywali nam drogę, nawet jeśli jej nie znali. Taksówkarz albo rikszarz też potrafił ruszyć na los szczęścia, bo a nuż uda mu się trafić. Potem się zatrzymywał, pytał przechodniów, raz nawet się okazało, że pojechaliśmy w przeciwnym kierunku. – Spojrzała na zegarek. – À propos taksówki. Musimy się zbierać.

– Zostańcie jeszcze. Może dacie się zaprosić na kolację? – Machnął ręką w kierunku wejścia do Tadż.

– W tym hotelu pewnie jest angielskie jedzenie? – spytała Wiolinka. – To znaczy niejadalna hinduska wariacja na temat paskudnej angielskiej kuchni? Kanapki z wysuszonym ogórkiem, twardy jak śrut zielony groszek i zakalcowaty biszkopt posypany kardamonem?

– Nie, jest w porządku. Ale możemy iść gdzie indziej.

– Nostalgiczne jedzenie – powiedziała Kasia w zamyśleniu. – Chcieli myśleć, że są w domu, tylko że kucharz nie miał pojęcia, co to jest pudding, bo go nigdy nie widział. To tak, jakby ktoś miał zrobić somosy, ale znał tylko ruskie pierogi.

– Kaśka, nie bądź taka wyrozumiała. W ich panowaniu tutaj nie było nawet cienia chęci zrozumienia tego kraju.

– A my co? Rozumiemy ten kraj? Jesteśmy jak Amerykanie, którzy przyjeżdżali do PRL: na wszystko było ich stać, czuli się jak królowie, ale czego dowiedzieli się o Polsce, prócz tego, że jest biedna? Zobaczyli kolumnę Zygmunta, Wawel, tak jak my zobaczyliśmy Czerwony Fort i Kutb Minar. Wiemy, jak wyglądają, ale jakie są? Mikołaj, ty widziałeś prawdziwe Indie?

– Może kawałeczek. Anglicy twierdzili, że trzeba tu spędzić dwadzieścia lat, żeby choć trochę je poznać.

Kasia miała rację – prawdziwe Indie wymykały mu się z rąk, prześlizgiwały się obok, gdy patrzył na ciemne twarze, turbany, chłopców jedzących mango, mężczyzn śpiących na chodniku i biegające między nimi szczury. Turysta, nawet wędrowiec, widzi tylko widoki, rzadko – ducha.

– Czym się różni wizyta Anglika od wizyty Hindusa? – spytała Wiolinka. – Anglik nie żegna się i wychodzi, Hindus żegna się i zostaje. Do lotniska kawał drogi. Musimy iść.

Gdzieś niedaleko rozległy się pojedyncze wystrzały. Spojrzeli na niebo, ale było ciemne.

– Fajerwerki? Dziś jest jakieś święto? – Kasia popatrzyła pytająco na Mikołaja.

– Nie wiem.

Wystrzały się powtórzyły, ktoś gdzieś krzyczał.

– Chyba coś się stało – powiedziała Wiolinka.

(…)

3

Idź dokąd poszli tamci do ciemnego kresu
po złote runo nicości twoją ostatnią nagrodę
idź wyprostowany wśród tych co na kolanach
wśród odwróconych plecami i obalonych w proch
ocalałeś nie po to aby żyć
masz mało czasu trzeba dać świadectwo
bądź odważny gdy rozum zawodzi bądź odważny
w ostatecznym rachunku jedynie to się liczy
Zbigniew Herbert, Przesłanie Pana Cogito

Pani Aniela nalała świeżej wody do miski, postawiła ją w kuchni na podłodze.

– Na pewno chce ci się pić, przeszliśmy kawał drogi.

Patrzyła, jak Pareras chłepce łapczywie.

– Masz szczęście, że na nią trafiłeś. Oboje jesteśmy szczęśliwcami, prawda? Ty masz Jagę, ja miałam Różę.

Wytarła psu mordę, starła wodę z podłogi.

– A wiesz, że mnie też chce się pić.

Otworzyła lodówkę, nalała sobie kryniczanki.

– Chodź, odpoczniemy chwilę, a potem sobie pójdę.

W salonie pies od razu wskoczył na kanapę i ułożył się na swoim kocyku.

Pani Aniela usiadła obok, pogłaskała go.

– Niedużo tu zmieniła. Nowa kanapa i fotel, i ten dywanik, zasłony… Róży by się spodobało.

Zapatrzyła się w okno, choć było już ciemno. Na granatowym niebie błyszczał rożek księżyca w kształcie litery C.

– C jak cresco, to znaczy „rosnę”, wiesz, piesku? Ale księżyc jest zwodniczy i C znaczy, że maleje. Jeszcze parę dni i będzie nów, potem pełnia, znowu nów, i tak w kółko. Chciałabym doczekać majowej pełni, gdy pachnie bez, śpiewają słowiki. W taką noc chciałabym umrzeć, jak ty, Różo.

Jeszcze raz pogłaskała psa i wstała z kanapy.

Podeszła do fortepianu, delikatnie przeciągnęła ręką po czarnym pudle, zatrzymała się przy półce z płytami, potem przy wiszącej na ścianie fotografii.

– Zostawiła ją… Chciałam ją zabrać, przecież wiesz, bo mam tak mało twoich zdjęć, ale się rozmyśliłam. Tak, ciągle jeszcze dręczy mnie sumienie. „Ludzie giną, bo prowadzimy wojnę, tajną, ale wojnę”, powiedział mi wtedy pułkownik Karwicz. A gdy go błagałam, żeby was ratował, spojrzał zimno, choć czułam, że w środku płacze: „Nie zajmujemy się ratowaniem agentów, zajmujemy się wywiadem. Od ratowania są inni”.

Odwróciła się i podeszła do okna. Śnieg błyszczał w świetle księżyca.

Fotografia miała jednak magiczną moc przyciągania. Znowu do niej podeszła.

– Jaga zapytała mnie kiedyś, kto to. „Józef Sułkowski”, odpowiedziałam, „kolega Róży, który potajemnie się w niej kochał, ona jednak wybrała innego, bo śmiała się, że Józio jest zamożny jak Zurych, ale i nudny jak Zurych”. Jaga ma słuch absolutny i chyba dlatego nie zadawała więcej pytań. A może wystarczyło jej to, co wiedziała, że to zdjęcie dwóch przyjaciółek i kolegi jednej z nich. Miałam ochotę jej powiedzieć: „To Izabela, Florentyna i Edgar, w którym zakochałam się na śmierć i życie”, ale ugryzłam się w język, bo długi język topi okręty, jak mawiał pułkownik Karwicz. Lubiłam jego powiedzonka, szczególnie jedno: „Możemy robić wszystko, bo ratujemy ojczyznę”. Wszystko, to znaczy także zło, prawda? Dobrzy ludzie muszą czasami robić złe rzeczy. Głęboko w to wierzyłam, choć nie rozumiałam, gdy mi tłumaczył, że musimy ratować ojczyznę przed komunistami, bo komunizm zagraża sednu człowieczeństwa. Tyle trudnych słów: komunizm, człowieczeństwo, sedno…

Wyciągnęła rękę i delikatnie dotknęła ramki.

– Zostały zdjęcia, peruki… Byłyśmy amatorkami, prawda? Prawdziwy szpieg nie zostawia po sobie śladów.

Patrzyła na jasnowłosego mężczyznę na fotografii, roześmianego, obejmującego dwie dziewczyny. Czy ta dziewczyna w jasnej sukience to naprawdę ona?

Na chwilę zamknęła oczy i próbowała sobie przypomnieć tę chwilę – ciepło letniego dnia, zapach akacji, dotyk ręki Józia…

Nagle usłyszała w głowie jego głos: „Myślisz, że to jest świat, w którym dobrzy walczą ze złymi? To jest świat, w którym wszyscy są źli”.

– Nieprawda – powiedziała głośno. – Róża była dobra. Pamiętasz, jak mówiła, że szpieg nie może nikogo nienawidzić? Ma po prostu kochać ojczyznę. My chyba bardziej kochaliśmy Różę, prawda?

„Polska cię potrzebuje” – powiedziała Róża pewnego lipcowego dnia. A Aniela usłyszała: „Ja cię potrzebuję” i zgodziła się na wszystko – na mozolną naukę francuskiego, rosyjskiego, ukraińskiego, dobrych manier, szyfrowania, budowy broni, obsługi radiostacji, walki wręcz, strzelania… Mogła nie spać, nie jeść, ważne było tylko to, że Róża ją chwali.

Pokazała Anieli opinię, jaką jej wystawili nauczyciele: „Ma cechy dobrego agenta: jest inteligentna, odważna, pomysłowa, nie jest zbyt pewna siebie, nie chce się za wszelką cenę wykazać, jest przyzwyczajona do posłuchu, skryta, małomówna, instynktownie wie, że ktoś ją obserwuje, że coś jest nie w porządku”.

Te słowa nie miały dla Anieli żadnego znaczenia, liczyło się to, co powiedziała Róża: „Jestem z ciebie dumna. Ocenili cię wysoko, ale najważniejsze, że masz instynkt, bo tego nie można się nauczyć, to dar. I nie napisali, że masz szczęście”.

Gdy na jednej z pierwszych odpraw zobaczyła Józia, zaparło jej dech. Byli teraz nie tylko kolegami, także towarzyszami broni. Potem poczuła ukłucie zazdrości – jemu też Róża musiała powiedzieć, że Polska go potrzebuje. Może już nie wydaje jej się taki nudny? „Mówiłeś kiedyś, że szpiegowanie to nie jest żołnierka, tylko coś w sam raz dla kobiet” – powiedziała cierpko, podchodząc do niego. „I nie zmieniłem zdania. Młodym, pięknym, inteligentnym kobietom łatwo zdobyć informacje. Potraficie sprawić, że mężczyzna straci głowę. A tak upadały imperia”. Ktoś go odwołał, a ona do końca dnia i przez całą następną noc zastanawiała się, czy uważa ją za piękną i inteligentną.

– Wiesz, że nie miałam wyboru – powiedziała cicho.

Dobrze jednak wiedziała, że było inaczej, że musiała wybrać między nim a Różą.

Jeszcze raz dotknęła zdjęcia i poczuła się tak, jakby jej palce przeniknęły przez zasłonę czasu. Przez moment była w tamtym świecie, czuła na ręce ciepło słońca, słyszała śpiew ptaków i śmiech Józia…

Pareras warknął przez sen i przywołał ją do rzeczywistości.

Otarła oczy, jeszcze raz ogarnęła spojrzeniem salon, kupkę popiołu w kominku, świece na stoliku, bukiet czerwonych róż w błękitnym wazonie. Idąc do drzwi, znowu przesunęła ręką po fortepianie. Leżał na nim stos nut, a na nutach otwarta książka. Przeczytała zdanie u góry strony: „Życie to tylko chwila. Ale nasze czyny – i te dobre, i te złe – tworzą historię”.

*

Szpieg działa sam, lecz nawet we wrogim kraju może liczyć na wsparcie. Z niezadowolonych, skrzywdzonych, sfrustrowanych, przekupnych mozolnie buduje sieć, która go chroni podczas spaceru po linie.

„Tym razem to będzie spacer bez asekuracji” – pomyślała Aniela.

Poprawiła się na twardym siedzeniu.

– Niechże panienka da ten walizek – powiedział jeden z pasażerów. – Wystawię na siatkę. Toż kolana panience zemdleją.

Aniela mocniej chwyciła wytartą rączkę sakwojażu, który pamiętał wiek dziewiętnasty.

– Nie, dziękuję, jest lekki.

W wagonie trzeciej klasy był tłok. Aniela bała się, że zgubi torbę, a w podwójnym dnie wiozła dolary i trochę biżuterii.

Już kilkakrotnie pokonywała tę trasę, tym razem jednak jechała nie jako agentka, lecz prywatnie, jako narzeczona i siostra.

Sama musiała kupić bilet i wiedziała, że nie wolno jej skorzystać z żadnego nawiązanego wcześniej kontaktu ani ze śluzy, jak nazywali miejsce na granicy, gdzie zaufani przewodnicy przerzucali agentów na drugą stronę.

Pocieszała się, że w okolicy Żytomierza mieszka wielu Polaków i na pewno znajdzie kogoś, kto z dobrego serca albo za pieniądze pomoże jej pokonać dwieście kilometrów dzielących to miasto od Równego, gdzie krajowy pociąg kończył bieg.

Wysiadła na dworcu i wyszła przed biały budynek, wypatrując dworskich koni. Miała szczęście. Zaprzężony w dwa piękne ogiery ekwipaż czekał na kogoś, kto na pewno podróżował pierwszą klasą.

– Czyje to konie? – spytała stangreta.

– A toż pani Michalskiej, panienko.

– Długo czekacie?

– Nie za długo, nie za krótko. Ino jej patrzeć.

– A dokąd jedziecie?

– Do Michałowa, a gdzieżby. – Stangret pokazał batem na wschód.

Aniela stanęła z boku, modląc się w duchu, by pani Michalska była sympatyczna i w dobrym humorze.

Stangret wyprężył się po wojskowemu, zdjął czapkę.

W stronę powozu szła młoda kobieta w jasnej sukni i podróżnej pelerynce. Służąca niosła za nią walizkę w płóciennym pokrowcu i pudło na kapelusze.

Aniela zrobiła krok do przodu, uśmiechnęła się nieśmiało.

– Przepraszam, że panią nagabuję, choć się nie znamy – powiedziała po francusku. – Jestem Florentyna Barańska. Miały na mnie czekać konie z Ostroga, ale widać moja depesza nie doszła i nikt po mnie nie wyjechał. Czy byłaby pani tak uprzejma i wzięła mnie do swego powozu? Muszę dostać się do Ostroga, otrzymałam posadę guwernantki u państwa Kardaszewiczów, krewnych pana burmistrza Żurakowskiego.

– Ale z Michałowic do Ostroga jest jeszcze dwadzieścia kilometrów – odpowiedziała pani Michalska piękną francuszczyzną.

– Nic nie szkodzi, wynajmę furmana. Bylebym tylko nie musiała nocować sama w obcym mieście.

Pani Michalska ogarnęła wzrokiem błyszczące trzewiki Anieli, skromną suknię, rękawiczki, kapelusz przybrany kilkoma niebieskimi piórkami, potem jej niewinny uśmiech i szeroko otwarte oczy mówiące, że jest jak książka, z której można wszystko wyczytać.

– Rozumiem panią. Zapraszam.

– Jestem pani nieskończenie wdzięczna.

– Gdzie tak dobrze nauczyła się pani francuskiego? – spytała pani Michalska, sadowiąc się w powozie. – Ma pani piękny akcent. Mogę to ocenić, bo jeszcze za panieńskich czasów dwa lata mieszkałam z rodzicami w Paryżu. – Dała stangretowi znak, by ruszał.

„Najlepsze kłamstwa mają w sobie ziarno prawdy” – powtarzała Róża. Aniela wzięła to sobie do serca i zawsze starała się mówić tyle prawdy, ile tylko mogła. Ludzie jednak źle reagowali na takie słowa jak bękart czy uboga chłopka, mówiła więc zwykle, że urodziła się w biednym podkrakowskim dworku, rodzice wcześnie ją odumarli, wychowywała się u dalekich krewnych. Jeśli rozmawiała z kobietą taką jak pani Michalska, dodawała, że pamięta jak przez mgłę piękną twarz, która nachylała się nad kołyską, i że lubi myśleć, że to była jej matka.

W oczach pani Michalskiej pojawiły się łzy i Aniela skierowała rozmowę na Paryż.

– Jeszcze nigdy droga nie zeszła mi tak szybko – powiedziała pani Michalska, gdy wjechali do wsi. – Zapraszam panią na obiad. Mąż będzie pani bardzo rad.

– Nie mogę nadużywać pani dobroci. Proszę mi tylko wskazać zagrodę, gdzie znajdę furmana z wozem i koniem.

Zatrzymali się przy białym domku krytym trzcinową strzechą.

– Helciu, znajdź Timofieja – poleciła pani Michalska służącej.

Zanim jednak dziewczyna zeszła z kozła, przed domem pojawił się mężczyzna w długiej konopnej koszuli i szarawarach.

– Timofiej, zawieziesz panią do Ostroga. Tylko żebyś obrócił tam i z powrotem przed nocą.

– Tak, pani dziedziczko. – Chłop ukłonił się nisko.

Aniela pożegnała się z panią Michalską i po chwili siedziała na chłopskim wozie.

– Zapłacę wam za fatygę – powiedziała po ukraińsku.

Chłop spojrzał na nią spod oka. Już po godzinie jednak znała historię całej jego rodziny – wszystkich krewnych, bliższych i dalszych powinowatych. Starała się zapamiętać jak najwięcej szczegółów. Takie wiadomości bardzo się przydają, gdy trzeba się powołać na jakieś koligacje.

Na horyzoncie pojawiły się wieże ostrogskich kościołów.

Aniela zaczęła nerwowo grzebać w torebce.

– Zgubiłam przepustkę – oznajmiła grobowym głosem. – Nie dostanę się dziś do Kardaszewiczów. Mieszkają w strefie przygranicznej. Urzędy już zamknięte, dopiero jutro będę mogła wyrobić nową.

Timofiej podrapał się po głowie.

– To gdzie wielmożną panią dziedziczkę zawieźć?

– Nad Wilią jest zajazd. Wiesz gdzie?

– Przecież że wiem.

Zajazd, zwany szumnie Europejskim, był niskim, ponurym budynkiem z podcieniami i ciężką bramą.

Aniela zapłaciła Timofiejowi, który pocałował ją w rękę i skłonił się niemal do ziemi, potem weszła do zajazdu. Kazała sobie dać najlepszy pokój, podać herbatę, sprowadzić krawcową, żeby jej zreperowała rozdartą o cierń spódnicę.

Recepcjonista, pokojówka, kelner ani krawcowa nie zorientowali się, że są poddani systematycznemu przesłuchaniu.

Przed wieczorem Aniela wiedziała już, kto w okolicy trudni się przemytem. Wymknęła się z hotelu, zapukała do chaty na brzegu Wilii.

Nie ma takiej granicy, przez którą nikt niczego nie przemyca.

Jeśli krzemień do zapalniczki w Polsce można było kupić za czerwońca, a w Charkowie kosztował pięć razy więcej, sacharyna była tam siedem razy droższa, kawior zaś dziesięć razy tańszy niż w Polsce, to nie pomagały zasieki, patrole, obławy – w jedną stronę płynął nieprzerwany strumień zegarków, francuskich pończoch, perfum, kokainy, w drugą zaś złota, futer, kawioru, a przemytnicy byli królami życia.

Aniela leżała w łóżku do południa, odpoczywając i układając dalszą trasę. Zmierzchało się, gdy do jej pokoju zapukał przewodnik. Przeliczył pieniądze, które mu dała, potem zlustrował jej skromny bagaż. Może spodziewał się waliz z przemytem.

Noc była ciemna. W nadrzecznych zaroślach słowiki śpiewały jak szalone. Płaskodenna łódź bezszelestnie sunęła po wodzie.

Aniela siedziała na wąskiej ławce. Lewą dłoń zacisnęła na rączce sakwojaża, prawą włożyła do kieszeni swetra, w której ukryła miniaturowy browning. Nigdy się z nim nie rozstawała – był nie większy od połowy jej dłoni, bardzo cichy i przy strzale z bliska niezawodny. Przemytnik zrobił na niej dobre wrażenie, lecz musiała być ostrożna. Słyszała dziesiątki opowieści o tym, jak po uderzeniu wiosłem w głowę nieszczęśnicy tonęli w rzece, a przewoźnik odpływał z ich bagażem.

Za zakrętem rzeka rozlewała się szeroko i zasilała strumykami bagna, które ciągnęły się daleko na wschód. Minęli pordzewiałe i poszarpane zasieki z drutu kolczastego, które już dawno nie stanowiły żadnej przeszkody. Przewodnik znał moczary jak własną kieszeń, nie wahał się ani przez moment.

Aniela słyszała tylko rytmiczną pracę wioseł, cichy szum wody i bzyczenie komarów, których całe chmury unosiły się nad bagniskami, omijały jednak ich łódź, którą przewodnik skropił czymś, zanim wyruszyli.

Po prawej stronie błysnęło światełko i zaraz zgasło. Jeszcze kilka minut i łódź przybiła do drewnianego pomostu, na którym czekał drugi przewodnik.

Mężczyźni poszeptali z sobą chwilę, pieniądze przeszły z ręki do ręki, miejscowy przewodnik gestem kazał jej iść za sobą, a potem położyć się na dnie wozu. Przykrył ją jakąś płachtą, na wierzch narzucił siano.

Po odgłosie końskich kopyt Aniela się orientowała, że wyjechali z miękkiej leśnej ścieżki na gościniec, że mijają miasteczko z wybrukowaną ulicą, znowu jadą lasem, potem gościńcem.

– Szepetówka – półgłosem oznajmił przewodnik. – Ma paniusia bilet?

– Nie.

– Wie, że w kasie kupić się nie da?

– Wiem. Pomoże mi pan?

Prychnął w odpowiedzi, może na słowo „pan”.

Sowieckie dworce kolejowe zawsze były pełne przyjezdnych, którzy nie mieli gdzie się podziać, podróżnych usiłujących kupić bilet, handlarzy, kieszonkowców, pospolitych rzezimieszków.

Przewodnik zręcznie lawirował wśród koczujących w hali ludzi, spekulantów handlujących papierosami i wódką, pijanych leżących pokotem, jakichś typów spod ciemnej gwiazdy.

Kasy były zamknięte, bilety po czarnorynkowych cenach sprzedawał niski mężczyzna w słomkowym kapeluszu, z papierosem w zębach.

– Iwanie Iwanowiczu, bilet do Żytomierza dla pani – powiedział po rosyjsku przewodnik.

– Miejsce siedzące czy stojące?

Aniela spojrzała pytająco na przewodnika, udając, że nie rozumie pytania.

Przetłumaczył i dodał:

– Radzę siedzące, choć droższe. I z gwarancją wejścia do wagonu.

Za dwudziestokrotną cenę zwykłego biletu dostała kawałek papieru i osiłka, który, gdy przyjechał pociąg, pięściami utorował jej drogę.

Aniela znała Żytomierz, wiedziała, jak wyjść z dworca, omijając milicjantów sprawdzających dokumenty, miała też adres domu tuż za miastem, gdzie milicja nie zaglądała często, bo obowiązek meldunkowy tam nie sięgał.

W ciasnym, ale czystym pokoiku usiadła przy stole i napisała po francusku dwa grypsy: do Izabeli i do Edgara.

Gdy Róża przyjeżdżała do Zagórza na wakacje, często bawiły się w dom. Czasem były mężem i żoną, ulubioną zabawą Anieli było jednak udawanie sióstr. Róża opowiadała Anieli o hrabinie Potockiej chodzącej po Krakowie w połatanej sukni i znoszonych butach – mogłaby nawet chodzić w worku, wszyscy i tak wiedzieli, że jest wielką panią. Wymyśliły sobie wspaniale brzmiące imiona, Izabela i Florentyna, i udawały, że są hrabiankami Potockimi z pałacu Pod Baranami. Róży jednak szybko znudziło się to nazwisko, mówiła, że brzmi pospolicie, i stały się hrabiankami Barańskimi. Gdy potem dołączył do nich Józio, nazwały go hrabią Edgarem Royskim.

Podczas szkolenia kandydaci na szpiegów nie posługiwali się prawdziwym imieniem ani nazwiskiem, musieli wymyślić sobie nowe. Bez umawiania się wszyscy troje wybrali dawne, z dziecięcych zabaw. Aniela czuła się, jakby naprawdę była Florentyną, siostrą Róży-Izabeli.

W Żytomierzu, gdzie NKWD aresztowało Różę i Józia, siedzieli w więzieniu właśnie jako Izabela Barańska i Edgar Royski. Gdy po kilku dniach Aniela znalazła dojście do więzienia, posłała im grypsy podpisane „Flora”, by wiedzieli, że ratunek jest blisko.

NKWD przyszło po nią następnego dnia nad ranem.

Anielę obudziło walenie w drzwi.

Było ich dwóch. Zobaczyli samotną, przerażoną kobietę i od razu się rozluźnili. Mieli karabiny, wiedziała jednak, że bez trudu dałaby im radę. Wtedy jednak zdradziłaby, że nie jest tym, za kogo się podaje, bo jaka kobieta umie walczyć wręcz i zabić gołymi rękami? Jeśli po nią przyszli, to daleko nie ucieknie. NKWD wszędzie miało oczy i uszy, a do granicy było dwieście kilometrów.

Zawieźli ją do tego samego więzienia, w którym trzymali Różę i Józia, zamknęli w ciasnej, pojedynczej celi bez okna.

Usiadła na betonowej podłodze, oparła się o ścianę i starała się myśleć o tym, że gdzieś za tym murem są ludzie bliscy jej sercu.

Strach obezwładnia całe ciało, lecz nie można tego okazać.

Była tu, gdzie była, bo zrobiła to, co zrobiła. Różniła się od człowieka sowieckiego, którego dobrze poznała podczas poprzednich misji. Ludzie zniewoleni za wszystkie niepowodzenia i klęski, jakie ich w życiu spotykały, obwiniali kogoś innego, władze, system, wolni zaś brali odpowiedzialność za swój los, obwiniali co najwyżej samych siebie.

Przez cały dzień nie dali jej nawet wody, przeszukali ją jednak niedbale i nie zauważyli ukrytych pod podszewką w kieszeni swetra tabletek zrobionych tak, by przypominały malutkie dropsy. Czarodziejskie cukierki odganiały sen, tłumiły ból, głód i pragnienie, trzeba było tylko uważać, żeby nie zjeść ich za dużo, bo wtedy człowiek tracił przytomność.

Żelazne drzwi otworzyły się nagle z łoskotem i strażnik, popychając Anielę karabinem, zaprowadził ją dwa piętra wyżej.

Miała pojęcie, jak wyglądają przesłuchania w więzieniu NKWD, bo słyszała opowieści ich ofiar, a podczas nauki upozorowano je raz i drugi. Siniaki nie schodziły z jej ciała przez miesiąc. Co innego jednak ćwiczenia i najstraszniejsze nawet historie, co innego rzeczywistość.

– Imię i nazwisko? – spytał śledczy.

– Maria Nowik.

– Łżesz! Gdzie masz dokumenty?!

– Ukradziono mi w pociągu.

– Jesteś szpiegiem!

Starała się nieznacznie rozluźnić mięśnie, żeby uderzenia mniej bolały. Niewiele to jednak pomagało.

Najbardziej bała się serum prawdy. NKWD od jakiegoś czasu prowadziło eksperymenty z rozmaitymi substancjami, bardzo jeszcze niedoskonałymi. Przesłuchiwany, któremu wstrzyknięto serum, czasem zaczynał mówić, częściej jednak tracił zmysły, a nawet umierał.

Wiedziała, że musi wytrzymać przynajmniej jeden dzień, zanim się przyzna, że nazywa się Florentyna Barańska i że napisała grypsy. Inaczej śledczy może jej nie uwierzyć i cały plan spali na panewce.

Gdy ją bił – ręką, pasem, kijem – myślała tylko o jednym: „Jesteś Marią Nowik albo trupem”. Potem w celi zakrwawioną ręką wyjmowała cudowną tabletkę, zamykała oczy i starała się zasnąć, by odzyskać siły.

– Rozbieraj się! – warknął trzeciej nocy śledczy. – Ale już!

Uderzył pięścią w stół, aż podskoczyła.

Zdjęła sweter, bluzkę, potem spódnicę i stanęła niezdecydowana, zawstydzona, w samej bieliźnie.

– No i co my tu mamy? – Śledczy podszedł i dotknął kijem jej biodra. – Sukienka niczego sobie, ale majtki pocerowane, choć jedwabne. Szlachcianka, psia twoja mać!

Dobrze mówił po polsku, z lekkim wschodnim zaśpiewem.

– Szpiegowania się zachciało? Jak się naprawdę nazywasz? Bo na pewno nie Maria Nowik. Czemu nie masz dokumentów? Skąd jesteś? – Uniósł kij.

Skuliła się lękliwie.

– Mów!

Kij spadł na jej obolałe plecy. Krzyknęła i się rozpłakała.

– Nazywam się Florentyna Barańska – powiedziała ze szlochem. – Urodziłam się w Gaju, małej wsi pod Krakowem. Teraz mieszkam w Warszawie.

– No wreszcie – sapnął śledczy. – I co tam robisz w tej Warszawie?

– Jestem krawcową.

– Wiesz, że to łatwo sprawdzić. Każę przynieść maszynę do szycia i zaraz zobaczymy. Pokaż ręce!

Z wahaniem wyciągnęła dłonie. Gdyby uderzył kijem z całej siły, połamałby jej palce.

– Chłopskie ręce, szlacheckie nazwisko. Kim naprawdę jesteś?

– Jestem biedna. Muszę pracować.

Tu es une espionne! – wrzasnął, zamierzając się kijem.

Miał okropny akcent.

Gwałtownie podniosła ręce, żeby się zasłonić.

– Nie jestem szpiegiem – jęknęła.

– A więc jednak znasz francuski! – zawołał triumfalnie. – To ty napisałaś te grypsy! Jesteś przecież Florentyna! Flora!

– Nie wiem nic o grypsach.

Odrzucił kij, skoczył na nią, przewrócił ją na ziemię i zaczął dusić.

– Mów! Mów!

A gdy tylko charczała i coraz słabiej się broniła, powiedział cicho:

– Twój czas się kończy. Nie widzisz, że umierasz? Tylko ja mogę cię ocalić. Mów! – wrzasnął, puszczając jej szyję.

Odetchnęła gwałtownie. Łzy ciekły jej z oczu.

– Tak, to ja napisałam – szepnęła.

Gdy ją dusił, uniósł wargę jak warczący pies. Wiedziała, że doszła do ściany, za którą była śmierć.

Nie umiał ukryć grymasu zadowolenia. Pozwolił jej się ubrać.

Przyznała się do napisania grypsów do siostry i narzeczonego i do tego, że nielegalnie przekroczyła granicę i przyjechała do Żytomierza, by spróbować wykupić ich z więzienia.

Otworzył szafę, wyjął jej sakwojaż. Odwrócił go, na stół wysypały się dolary, pierścionki, naszyjnik z pereł.

– Jesteś biedna? Myślałaś, że tego nie znajdziemy?

– Sprzedałam wszystko, co mam, muszę ratować Edgara, on jest niewinny… – Urwała nagle.

– A siostra jest winna? Jej nie chcesz wykupić?

Spojrzała śledczemu prosto w oczy i wyobraziła sobie, że siedzi przed nią Józio i jeśli wyzna mu miłość, on odpowie jej tym samym.

– Kocham go – powiedziała z żarem.

Złote ziarno prawdy uszlachetniające wszystkie kłamstwa.

Niemal niezauważalnie wzruszył ramionami. Stracił pewność siebie, zaczął jej wierzyć.

W państwie rządzonym przez NKWD prawda nie miała oczywiście żadnego znaczenia. Chodziło tylko o to, żeby podejrzany przyznał się do winy, choćby nawet absurdalnej. Śledczy mógł sfałszować podpis pod wymuszonym torturami zeznaniem, a potem zabić aresztowanego, chodziło jednak o to, by unicestwić go nie tylko fizycznie, lecz także moralnie – by podpisując zeznania, skłamał i stał się wspólnikiem zbrodni na sobie samym.

– Informacje można podrzucić, akta sfałszować, ale człowiek w końcu zawsze powie prawdę. – Na moment zmrużył oczy.

Sprężyła się wewnętrznie, szykując się na najtrudniejsze pytanie. Od tego, czy jej uwierzy, zależało wszystko.

– Skąd wiedziałaś, że są tu w więzieniu?

Spuściła głowę.

– Skąd?! – krzyknął.

– Pracujemy z siostrą w sztabie głównym – powiedziała cicho. – Przypadkiem usłyszałam rozmowę oficerów… – Podniosła głowę. Z jej oczu płynęły łzy. – Błagałam, żeby go ratowali… To znaczy ich…

– I co? Przysłali ciebie? – spytał ironicznym tonem.

– Powiedzieli, że nic im do tego. – Włożyła w to zdanie całą nienawiść, jaką poczuła do Karwicza, gdy rzucił, że od ratowania szpiegów są inni. – Że moja siostra pojechała do Rosji na wycieczkę, na własną rękę i własne ryzyko.

– Co robisz w sztabie?

– Jestem maszynistką. Siostra załatwiła mi pracę. Szyciem teraz dorabiam.

– A ona?

– Jest sekretarką pułkownika Karwicza.

– Ma dostęp do tajnych informacji?

– Nie wiem.

– Co tu robiła?

– Nie wi… Przyjechała z Edgarem. On handluje futrami, często wyjeżdża do Związku Radzieckiego.

– Zabrał z sobą twoją siostrę?

Aniela pokiwała głową. W jej oczach znowu pojawiły się łzy.

– Oni kiedyś… Ale z nią zerwał. Teraz jest moim narzeczonym!

Śledczy przez chwilę siedział w milczeniu.

Aniela nie starała się zapanować ani nad łzami, ani nad drżeniem rąk. Nie padło jeszcze żadne pytanie sprawdzające. Gdy śledczy je zada, zdenerwowanie może jej dać cenne sekundy do namysłu.

– Jak ma na imię wasz ojciec?

To było łatwe. Róża miała je wpisane w dokumentach.

– Stanisław.

– Adres?

– Umarł cztery lata temu.

– Gdzie jest pochowany?

– Na cmentarzu wojskowym na Rakowicach.

– Która kwatera?

Aniela się zawahała.

– Nie wiesz? – syknął. – Jesteś nie tylko wyrodną siostrą, ale i wyrodną córką? A może kłamiesz?

– Nie kłamię! Po prostu nie pamiętam!

– Przypomnij sobie – powiedział spokojnie. – Poczekam.

Zmarszczyła brwi w namyśle.

– Rząd… chyba dziesiąty, ale numeru miejsca nie pamiętam. Przy pomniku Orląt Krakowskich.

– Orląt! – prychnął. Nachylił się do niej. – Myślisz, że nie mogę tego sprawdzić? W Krakowie mieszka pewna rodzina: mąż, żona, dwoje ślicznych dzieci, chłopczyk i dziewczynka. Nikt, kto kłania im się na Plantach, nawet nie podejrzewa, że nie są mężem i żoną ani rodzicami tych dzieci. Rozumiesz?

Pokiwała głową.

– Jeśli skłamałaś, to nie wyjdziesz stąd żywa. Ani twoja siostra, ani narzeczony.

W celi czekał na nią garnuszek wody i postawiony na podłodze metalowy talerz z kromką suchego chleba.

Powoli żuła gliniasty chleb, rozkoszując się każdą okruszyną.

Zasnęła tak mocno, że nie słyszała dźwięku otwieranych drzwi. A może po prostu strażnik cicho je otworzył.

Kopnął ją w bok.

– Na przesłuchanie!

Serce mocno jej biło, gdy wchodziła po schodach. Nie ukrywała zdenerwowania, wyglądałoby dziwnie, gdyby była spokojna.

– Siadaj! – Śledczy gestem wskazał jej krzesło.

Podniosła na niego przestraszone oczy.

– Boisz się. Masz rację. Na cmentarzu koło pomnika nie ma grobu Stanisława Barańskiego.

– Niemożliwe! To pomyłka! – zawołała. – Przypomniałam sobie: rząd dziesiąty, miejsce szóste, proszę sprawdzić jeszcze raz…

Podniósł rękę, uciszając ją. Przesunął w jej stronę jakiś papier.

– Przeczytaj i podpisz.

„Ja, Florentyna Barańska, córka Stanisława, dobrowolnie zobowiązuję się do przekazywania radzieckiemu…”

Spojrzała na niego z przerażeniem.

– Ale jak to? – zaczęła.

– Chcesz, żeby twoja siostra i twój narzeczony przeżyli?

– Tak.

– To podpisz.

– Ale przecież ja nic nie wiem…

– Przepisujesz czasem ściśle tajne dokumenty?

– Tak. Tylko że niewiele z tego rozumiem, nie umiałabym powtórzyć…

– Nie musisz. Przepisujesz z kopią?

– Tak.

– Będziesz zabierać kalki i zanosić do pewnego sklepu z kapeluszami.

– Kalki zbieramy po pracy i zanosimy do kotłowni, do pieca.

– Ktoś je liczy?

– Nie.

– Sama widzisz, że to łatwe. Te nieważne spalisz, ważne schowasz. I jeszcze… Będziesz nam dostarczać wiadomości od siostry.

– Ona się nie zgodzi.

– Już nasza w tym głowa, żeby się zgodziła.

Aniela milczała przez chwilę.

– Wypuścicie nas? – spytała z niedowierzaniem.

– Tak. Nawet zawieziemy do granicy.

– Ale przecież… gdy wrócimy do Polski…

– Chcesz powiedzieć, że zapomnisz o swoim zobowiązaniu? – Uśmiechnął się. – My nie zapomnimy. Mamy długie ręce i wiele możliwości. Chyba byś nie chciała, żeby ktoś się dowiedział, co tu podpisałaś?

Aniela się zaczerwieniła.

– Tak, byłby wstyd, i na wstydzie by się nie skończyło. Szpiegów się wiesza. – Znowu się uśmiechnął. – Na wszelki wypadek pomyśleliśmy jednak o zastawie.

– Zastawie?

– Twój narzeczony na razie tu zostanie.

Aniela skrzywiła się, jakby ją uderzył. Wiedziała, że nie powinna już nic mówić, podjęła jednak ostatnią próbę.

– Ale Edgar jest niewinny, jeśli coś zrobił, choć w to nie wierzę, to Iza go namówiła… Niech go pan wypuści, ja zrobię wszystko…

Spojrzał na nią jak na robaka.

– Dość.

Aniela spuściła głowę.

– Życie jest okrutne. Pewien arabski filozof, o którym na pewno nie słyszałaś, powiedział kiedyś: „Nie każdy, kto sieje, zbiera; nie każdy, kto wędruje, staje u celu; nie każdy, kto szuka, znajduje”. Ale bądź pewna, że my cię znajdziemy, gdy będziemy chcieli. Podpisz.

Strażnik sprowadził ją potem na dół, lecz nie zeszli do piwnicy, tylko przez boczne drzwi wyszli na więzienne podwórko.

Czekał tam mały ciężarowy samochód. Na blaszanej burcie miał wymalowany napis: „MIEBIEL”.

– Wsiadaj! – Strażnik ją popchnął.

Weszła do środka, strażnik zatrzasnął drzwi, auto ruszyło.

Aniela upadła na podłogę. Po chwili, pełzając na czworakach, obmacała wnętrze. Było puste. Usiadła w rogu w kompletnych ciemnościach i liczyła w myśli, żeby się zorientować, jak długo jadą.

Po kilku godzinach auto się zatrzymało, kierowca wyłączył silnik.

Zerwała się na nogi i pochylona czekała, co będzie.

– Wyłaź! – powiedział ktoś, otwierając tylne drzwi.

Oślepiona Aniela osłoniła oczy ręką. Ostrożnie podeszła do drzwi.

Starszy mężczyzna w szarym fartuchu, wyglądający rzeczywiście jak dostawca ze sklepu meblowego, stał i czekał, aż wyjdzie.

Obmacała go wzrokiem. Nie wyglądało, żeby był uzbrojony.

Wyskoczyła z auta, gotowa na atak.

Mężczyzna zatrzasnął drzwi, wsiadł do szoferki, włączył silnik i odjechał.

Aniela przez chwilę śledziła go wzrokiem, potem pobiegła do kępy krzaków. Przykucnęła. Ptaki, skrzeczące gniewnie, powoli się uspokajały, z łąki doszło ją cykanie świerszczy.

Gdzieś przed nią była rzeka – słyszała jej cichy szum, czuła zapach wody.

Nagle usłyszała szmer. Ktoś skradał się przez krzaki.

Skuliła się, zacisnęła pięści.

Na polankę ostrożnie wyszła Róża, rozczochrana, w brudnej sukni, bosa.

– Róża…

– Anielcia!

Rzuciły się sobie w ramiona.

– Powiedzieli mi, że przez pół godziny nie będzie tu żadnego patrolu zielonych. Chodźmy, zanim nas złapią. – Róża pociągnęła ją w stronę rzeki.

Przelazły przez zasieki z drutu kolczastego i trzymając się za ręce, weszły do wody.

Były już prawie na drugiej stronie, gdy nagle usłyszały:

– Stać! Polska straż graniczna!

Na brzegu stali dwaj żołnierze w mundurach Korpusu Ochrony Pogranicza z wycelowanymi w nie karabinami.

– Boże, jacy przystojni! – szepnęła Róża. – Trzymaj mnie, siostrzyczko, bo zaraz ich ucałuję.

4

Naprawdę jaka jesteś
Nie wie nikt
Bo tego nie wiesz
Nawet sama ty
W tańczących wokół
Ciemnych lustrach dni
Rozbłyska twój
Złoty śmiech
Przerwany wpół
Czuły gest
W pamięci składam wciąż
Pasjans z samych serc
Jonasz Kofta, Jej portret

– Winter, słucham.

Mateusz odbierał wszystkie telefony, nawet jeśli wyświetlał się nieznany numer. Zawsze mógł zadzwonić potencjalny klient, który znalazł firmę w internecie albo ktoś mu ją polecił.

– Jesteś bardzo oficjalny, Mati.

„Mati”, jego ksywka z liceum. I głos dziewczyny, z którą wtedy chodził.

Potrzebował kilku sekund, by opanować gonitwę myśli.

– Cześć, Aleksa. Co słychać? Skąd dzwonisz?

– Już się bałam, że zapytasz: „Stało się coś?”.

– A stało się?

Aleksa się roześmiała.

– Właściwie tak. Jestem w Krakowie. Przejazdem. Może się spotkamy?

– Gdzie mieszkasz? – spytał, by zyskać na czasie.

– W Sheratonie.

– Mogłem się domyślić. – Też się roześmiał.

– To co? Znajdziesz dla mnie chwilę?

Jeśli dalej będzie kluczył, Aleksa może poczuć się urażona.

– No pewnie. Przyjechałaś z mężem?

– Nie, sama.

„Szkoda, że Meli też nie ma” – przemknęło mu przez myśl.

– Może dzisiaj? Koło trzeciej, czwartej? – spytał.

Zanim ludzie wyjdą z pracy i nie w weekend.

Wyobraził sobie, że idzie z Aleksą na kolację i w restauracji natyka się na znajomych. Kraków to małe miasto. Jaga nieraz powtarzała, że w Zagórzu plotki są szybsze od internetu. W Krakowie było tak samo.

– Świetnie. Czwarta jest okej.

– Hawełka? Balaton? A może jakaś włoska restauracja? Francuskiej nie będę ci proponował.

– To Balaton jeszcze istnieje?

– Istnieje. Nic się tam nie zmieniło. Chyba nawet serwetki na stołach mają te same.

– Pamiętam je. – Aleksa się zaśmiała. – Najlepiej, jak ty wybierzesz. Dawno tu nie byłam, wielu miejsc nie poznaję, starych nie mogę znaleźć…

– Zdajesz się na mnie? Całkowicie?

– Tak – powiedziała miękko.

Jak w jednym krótkim słowie można tyle zawrzeć? Ufam ci. Nieważne gdzie, ważne, że z tobą.

Mateuszowi na chwilę zabrakło tchu. Powinien powiedzieć, że coś sobie przypomniał, że ma ważne spotkanie, którego nie może odwołać… Tylko że akurat miał wolny dzień. W grudniu ludzie nie myśleli o remontach, a do najazdu świątecznych turystów, którym wynajmował mieszkania, było jeszcze trochę czasu. Wiedział, że nie da rady przekonująco skłamać.

– Okej. W takim razie przyjadę po ciebie o czwartej.

– Będę czekała.

Znowu ten intymny ton, niemal wyznanie ukryte w zwykłych słowach.

A może mu się zdaje? Kiedyś dobrze znał Aleksę, rozumieli się bez słów, ale to było dawno temu.

– Do zobaczenia – powiedziała jeszcze i się rozłączyła.

Mateusz odetchnął głośno.

Podszedł do okna. Topole, których zapach tak lubiła Mela, stały bezlistne, odsłaniając boisko szkolne. Zimą zmieniało się w lodowisko. Grudzień jednak ciągle był ciepły, po śniegu, który padał w nocy, nie było już śladu, i Mateusz zobaczył kilkunastu chłopaków uganiających się za piłką.

Zimne powietrze łapane otwartymi ustami, czerwone kolana, bieg do piłki, zastopowanie jej albo podanie do kolegi, chwila obezwładniającego szczęścia, gdy zdobyło się bramkę – przez chwilę czuł się tak, jakby był z nimi na boisku.

„Jesteś starym dziadem, wyśmialiby cię”.

Zdarzało się, że zaskakiwała go twarz, która rano patrzyła na niego z lustra. Ten facet ze szpakowatymi włosami, zmarszczkami na czole, bruzdami od nosa do ust to naprawdę on?

Co powie Aleksa, gdy go zobaczy? Może go nie pozna? Kiedy ostatnio się widzieli? Piętnaście lat temu?

Czemu nie należy do ludzi, których czas się nie ima? Mela wyglądała prawie tak samo jak wtedy, gdy zobaczył ją pierwszy raz. Ciągle miała te same wspaniałe rude włosy, ciemnoniebieskie oczy, delikatną skórę, piegi na nosie. I tak samo cudownie się śmiała – śmiały się nie tylko jej usta i oczy, ale cała twarz, nawet włosy, uszy, ramiona. Przypomniał sobie ich pierwszy spacer przez Planty, to, jak zachwycała się kasztanowcami, widokiem na kopiec Kościuszki… Jak zazdrościł jej Markowi, jak stale mu się śniła i rano płakał, gdy się budził, a jej nie było.

Boże, ile to już lat? Policzył w pamięci, potem jeszcze raz, bo myślał, że się pomylił. Siedemnaście? Niemożliwe.

Tak naprawdę żył dopiero od chwili, gdy poznał Melę. Wcześniej po prostu płynął z prądem. Poszedł do tego samego liceum co brat, zaprzyjaźnił się z Markiem, bo mieszkali obok siebie, nawet mu nie przyszło do głowy protestować, gdy rodzice postanowili, że uciekają z Polski, ani potem, gdy w obozie we Włoszech zdecydowali się na wyjazd do Detroit. Skończył politechnikę, jak wszyscy w jego rodzinie, i jak oni pracował w budowlance. Po raz pierwszy przespał się z dziewczyną dopiero w Ameryce, na studiach, gdy otwarcie mu to zaproponowała. A gdy po kilku latach znów spotkał się z Amandą i ona uznała, że powinni spróbować jeszcze raz, podporządkował się bez słowa sprzeciwu.

Czy facet musi być wojowniczy? Zawsze stawiać na swoim? Czy jedynym uczuciem, które jawnie może okazywać, jest gniew?

Mela powiedziała mu kiedyś, że jest wrażliwcem, że tacy ludzie, reagujący nawet na słabe bodźce, to dwadzieścia procent społeczeństwa. Podobno tylko tylu potrzeba z punktu widzenia ewolucji i zdrowia społecznego. Tacy ludzie wiedzą, co czują inni, dlatego mogą koordynować działania grupy.

Mateusz nieraz się przekonał, że ludzie lubią z nim pracować, uważają go za dobrego szefa. Klienci wynajmujący jego mieszkania albo zlecający mu remont też zwykle byli zadowoleni. Może to nic złego, że lubi spokój?

„Jak Byczek Fernando” – przypomniało mu się nagle.

Wyjeżdżając z Polski, nie mogli wiele zabrać. Mama spakowała do pudeł rodzinne pamiątki, książki, srebrne sztućce, rosenthale, jak mówiła o serwisie, który dostała w prezencie ślubnym od teściów, i dała na przechowanie sąsiadom, rodzicom Marka Kuleszy. Potem te rzeczy stopniowo przyjeżdżały do Stanów, w bagażu ich rodziny albo znajomych. Gdy Mateusz zdecydował, że wraca do Polski, zapakował do kontenera swoje stare książki.

Poszedł do pokoju, który Mela nazywała gabinetem, otworzył szafę. Fernando leżał na samym wierzchu, na stosie książek z dzieciństwa.

„Trochę jestem do niego podobny – pomyślał, patrząc na okładkę. – Tylko rogów mi brakuje. Przynajmniej taką mam nadzieję”.

Otworzył książeczkę.

W ciche wieczory letnie
chadzał pod drzewo stuletnie
I w jego cieniu siadywał.
I wąchał polne kwiatki –
stokrotki i bławatki.
Jego mamusia, krowa,
patrzyła na to ze smutkiem.
– Fernandziu – mówiła – zobacz,
ty stajesz się odludkiem!
Muczała bardzo żałośnie:
– Popatrz, co z ciebie wyrośnie?!
Czemu nie skaczesz, nie brykasz
i towarzystwa unikasz?
Czemu rogami nie bodziesz?
Popatrz na inną młodzież! –
I ciągle w kółko to samo.
Fernando na to: – Mamo,
na co mi bójki i wojny?
Ja jestem byczek spokojny
i stokroć bardziej wolę
bławatki i kąkole!

Mateusz uśmiechnął się w duchu.

Odłożył książeczkę i spojrzał na wytarte grzbiety innych. Sposób na Alcybiadesa, Baśnie z dalekich wysp i lądów, Pięciu braci Li, seria Tomków Szklarskiego, Sobowtór profesora Rawy, Zdobywamy Amazonkę, Hobbit… Po co właściwie je tu przywiózł? Kiedyś próbował wrócić do Szklarskiego, ale z takich książek się wyrasta jak z chłopięcych spodenek. Po co więc?

Wtedy po nic, po prostu zabrał z sobą cząstkę dzieciństwa.

Teraz nagle poczuł, że chciałby je czytać swoim dzieciom. Już dawno umówili się z Melą, że będą mieć przynajmniej dwoje. Najpierw jednak chciała zrobić staż, potem specjalizację, jeszcze później popracować choć trochę w szpitalu…

Gdy półtora roku temu przyjęła jego oświadczyny, poprosił, by odstawiła pigułki. Zwlekała z tym. Przestała je łykać dopiero tego lata, gdy ustalili, że wezmą ślub w Boże Narodzenie. I akurat wtedy jej szef, profesor Kowalski, zaproponował jej czteromiesięczny wyjazd do szpitala w Kalifornii… Mateusz miał nadzieję, że Mela odmówi. Gdy jednak powiedziała, że bardzo chciałaby pojechać, ale zostanie, jeśli on tego chce, gorąco zaczął ją namawiać do wyjazdu. Kobieta jest w stanie wszystko zrobić dla mężczyzny, którego kocha, lecz on nie na każde poświęcenie powinien się godzić.

Tylko że ukochana kobieta, z którą chciał mieć dzieci, skończyła już trzydzieści sześć lat. Wróci, będzie chciała zastosować nowo nabyte umiejętności w praktyce, chore dzieci znowu okażą się ważniejsze niż te ich, dopiero planowane…

Poczuł, że musi porozmawiać z Melą. Już miał wybrać jej numer, gdy sobie uświadomił, że w Glendale jest środek nocy.

Spojrzał na duże zdjęcie Meli, które powiesił tak, by widzieć je od biurka. W niebieskiej sukience, bosa, roześmiana tańczyła na pomoście wychodzącym na jezioro. Ich pierwsze wspólne wakacje. Niezapomniane.

– Ostatni raz puściłem cię samą na tak długo – powiedział. – Wracaj już. Umieram z tęsknoty.

Obejrzał się za siebie, jakby ktoś mógł go podsłuchać i wyśmiać.

Wyśmiać? Tęsknota to przecież takie męskie uczucie.

Otworzył listę kontaktów i wybrał numer siostry Meli.

– Cześć, Jaga. Wiesz, tak się zastanawiam… Może dałoby się zorganizować nasz ślub w karnawale? – spytał bez żadnych wstępów.

– Nasz? Mela cię rzuciła? – zgryźliwie odrzekła Jaga.

– Nie, no skąd. Dzwonię, bo pomyślałem, że mogłabyś mi podpowiedzieć… no… jak to wszystko profesjonalnie zorganizować.

– Profesjonalnie? Masz zamiar mi to zlecić? – Jaga zmieniła ton.

Mateusz chciał się tylko poradzić, pogadać z kimś, kto zna Melę, ale od razu zrozumiał, że to świetny pomysł.

– Tak.

– Całą imprezę? Od listy gości i sukni panny młodej do poprawin?

– Oczywiście.

– W jakich granicach kosztów?

– Koszty nie mają znaczenia. Tylko musisz mi obiecać, że Mela nie zobaczy rachunku. I żadnych zniżek rodzinnych. Potraktuj to jak zwykłe zlecenie eventowe.

– Okej. – Jaga się zaśmiała. – Czyli dwie najważniejsze rzeczy mamy ustalone: poziom kosztów i termin. Chociaż… Mela zawsze mówiła o świętach, nie o karnawale.

– Myślisz, że udałoby się w święta? – ucieszył się Mateusz. – Super!

– Rok to wprawdzie trochę mało, lepsze miejsca rezerwuje się na dwa, trzy lata z góry…

– Rok? – przerwał jej Mateusz. – Myślałem o tych świętach.

– Za dwa tygodnie? Oszalałeś?

– A jaki to problem? – Pomysł z błyskawicznym ślubem coraz bardziej mu się podobał. – Mela ma taki śliczny biały kostium. Wygląda w nim jak anioł.

– No tak, ona w letnim kostiumie, ty w garniturze z matury, weźmiecie się za ręce w parku Jordana i przyrzekniecie sobie dozgonną miłość, bez świadków, tylko w towarzystwie drzew, potem spacerkiem wrócicie do domu na obiad. Rozumiem, że nie chcesz zaprosić ani mojej, ani swojej rodziny.

– No coś ty, chcę.

– Twoi rodzice już mają bilety? A brat? Bo ani moja mama, ani Bercik nie planują przyjazdu w tym roku. Rozmawiałeś z Melą?

– Jeszcze nie. U niej teraz jest noc.

– I wszystko jasne.

Mateusz przypomniał sobie, że Jaga ma spędzić Boże Narodzenie z Damianem.

– Zapomniałem, że masz na święta inne plany. Ale Damiana też zaprosimy – podjął ostatnią próbę przekonania jej, że ślub za dwa tygodnie jest możliwy.

– Nie o to chodzi. – Milczała chwilę. – Nie jesteśmy już razem.

– Jak to? – spytał zaskoczony.

Damian świata nie widział poza Jagą, a Mela twierdziła, że jej siostrze też nie jest obojętny.

– Zerwał ze mną. A właściwie powiedział, że to ja z nim zerwałam.

– Co się stało?

Jaga milczała.

– Nie chcesz o tym rozmawiać?

– Wreszcie załapałeś. Wracając do tematu, wybij sobie z głowy najbliższe święta. Z tego, co wiem, Mela myśli o następnych.

– Nie, to za późno – stanowczo powiedział Mateusz.

– No proszę – Jaga wróciła do drwiącego tonu. – Bierzemy inicjatywę w swoje ręce? Mela już nie rządzi?

Mateusz puścił to mimo uszu. Chciał mieć Jagę po swojej stronie.

– Proszę cię, pomóż mi przekonać Melę, że nie ma sensu odkładać ślubu aż o rok. Masz rację, dwa tygodnie to trochę mało. Ale karnawał jest długi…

– Jesteś uparty jak osioł. Mela wraca tuż przed świętami, więc do końca roku nic już nie załatwicie. Nawet w urzędzie nie można wziąć ślubu z marszu, a co dopiero w kościele.

– To co mi radzisz?

– Czy ja wiem… Może udałoby się w Wielkanoc.

– Kiedy wypada?

– W połowie kwietnia.

Mateusz westchnął w duchu. Wolałby, żeby wypadała w marcu. Z drugiej strony wytrzymał tyle czasu, to wytrzyma jeszcze cztery miesiące.

– Jaga, jesteś wielka. Wielkanoc! Świetny pomysł!

– Niczego nie obiecuję. Może się okazać, że w waszej parafii wszystkie terminy są zajęte.

– To weźmiemy ślub w innej. Ale błagam cię, w Wielkanoc, ani dnia później.

– Ciekawe, co Mela na to powie.

– Nie strasz mnie. Lepiej pomóż mi ją przekonać.

– Spróbuję.

– Dzięki! To też możesz dopisać do rachunku. – Roześmiał się szczęśliwy, jakby wszystko było już załatwione.

Nagle przypomniał sobie o Damianie.

– A co ze świętami? – spytał. – Może… może przyjedziesz do nas? Mela się ucieszy.

– Nie po to przeprowadziłam się na wieś, żeby w święta patrzeć na krakowską pluchę… – Urwała. – Mam inny pomysł. Wy przyjedźcie do Zagórza.

Mateusz wyobraził sobie ogień w kominku, śnieg padający za oknem… W takiej scenerii i z pomocą Jagi na pewno uda mu się przekonać Melę.

– Mówiąc „do Zagórza”, mam na myśli gospodarstwo Zarembów. Już się umówiłam z Gosią, że zjem z nimi wigilię i zostanę na pierwszy dzień świąt. Równie dobrze mogę zostać na całe.

– Myślisz, że znajdą dla nas miejsce?

– Tak się składa, że mają jeszcze dwa wolne. Obiecałam, że znajdę im na nie klientów.

„Ona handel ma we krwi” – pomyślał Mateusz.

– Mela wraca do pracy piątego stycznia. Gdybyśmy mogli zostać na sylwestra…

– Nie poznaję kolegi. Tyle własnej inicjatywy! To jakaś nowość. Dobra, dam ci znać. Miło się gada, ale muszę wracać do pracy.

– Dzięki, Jaga. Naprawdę…

– Zobaczymy, co powiesz, jak zobaczysz rachunek – przerwała mu. – Jestem droga. U Zarembów też nie jest tanio.

7

Tak ma łagodny klimat:
gdy zima
(moja miła)
można wejść głębiej w rok
my to piękna pogoda
(nie słota)
moja słodka
i fiołki kwitną co krok
miłość ma w sobie mniej mrozu
niż rozum;
miła, zrozum
(kwiecień jest w cieple twych rąk)
e.e. cummings, Tak ma łagodny klimat…
(przeł. Stanisław Barańczak)

– O Boże!

– Bóg nie miał czasu i przysłał mnie.

– Skąd się tu wziąłeś?

– Przecież powiedziałaś mi, że czujesz się samotna i masz wolną sypialnię. Jeśli nie chciałaś, żebym przyjechał, trzeba mi było dać tylko adres e-mailowy.

– Tak powiedziałam? Musiałam mówić w afekcie.

– No to przyjechałem. Cieszysz się?

– Bardzo!

– Dobrze to ukrywasz. Ale dziś trzynasty, nie każdy trzynastego ma szczęście.

Mela się roześmiała i uściskała Sebastiana.

– Wejdź. Naprawdę się cieszę! Zdejmij kurtkę, tu jest wieszak.

Sebastian postawił walizkę i rozejrzał się po małym livingu i kuchni oddzielonej lśniącym blatem.

– Nie wiem, jak się tu pomieścimy. Ciężarówka z meblami przyjedzie za godzinę. – Mrugnął do Meli. – Taki żarcik.

– Jak było w Pittsburghu? – spytała.

– Padał śnieg z deszczem, okropnie wiało, wymarzona pogoda na konferencję. Tylko straceńcy wychodzili z hotelu. Uznałem, że nie mogę wracać do Krakowa bez żadnych wrażeń z Ameryki, bez pamiątek. Kalifornię znam tylko z piosenek, ze Słonecznego patrolu i z powieści Chandlera. Szkoda byłoby stracić taką okazję. Poza tym pomyślałem, że smutno ci będzie samej w samolocie przez tyle godzin, przebukowałem bilet i polecimy razem.

– Ja lecę w czwartek.

– Wiem, pisałaś. Wybacz, powinienem był się sprężyć i przyjechać na miesiąc, a nie na te marne pięć dni.

– Naprawdę przyleciałeś, żebym nie wracała sama?

– Czy ja wyglądam na kłamcę? Jak mogłem puścić cię samą w taką drogę? A jakby coś ci się stało? Podróż z lekarzem to trochę mniejsze ryzyko. Nigdy nie umówiłaś się ze mną na randkę, to nie wiesz, że zawsze odprowadzam kobietę pod same drzwi. Niestety, tak mnie wychowano.

– Próbowałam zmienić bilet na wtorek, ale wszystko wyprzedane. Jak ci się udało przebukować?

– Magik nigdy nie zdradza sekretów swoich sztuczek.

Mela uściskała go jeszcze raz.

– To rozumiem – uśmiechnął się. – Teraz czuję, że się cieszysz.

– Chodź, pokażę ci twój pokój. Living room będzie wspólnym terytorium, kuchnia jest moja.

– Ale herbatę mogę sobie zrobić?

– Przecież nie umiesz. – Mela go szturchnęła. – Tu jest moja sypialnia. – Pokazała na zamknięte drzwi. – A tutaj… Tadam! Oto twoje królestwo.

Sebastian popatrzył na pojedyncze łóżko z grubym materacem nakryte różową kapą, różowy dywan i fioletowe światełka okręcone wokół lustra przy toaletce.

– Zawsze uważałem, że różowy bardziej pasuje do chłopców. Ma w sobie tyle energii! Niebieski jest mdły, nudny i anielski, akurat dla dziewczynek.

– Tu masz szafę – powiedziała Mela, otwierając przesuwne drzwi. – Zapasowe koce, gdyby ci było zimno, i zmianę pościeli…

– Gdybym się zmoczył w nocy – wszedł jej w słowo. – Przed bystrym okiem pani doktor nic się nie ukryje.

– Znamy się przecież jak łyse konie. – Mela otworzyła drzwi w rogu. – A tu jest łazienka. Większa niż moja. Doceń poświęcenie.

Sebastian wszedł za nią do biało-różowej łazienki z wanną i bidetem.

– Duża umywalka, super. Nie będę ci się plątał po kuchni, tu sobie ugotuję grzałką parówki.

– No coś ty, żartowałam.

– Żarty to moja specjalność – powiedział surowym tonem.

– Racja. Zjesz coś?

– Co masz?

– Nic. Nie wiedziałam, że przyjedziesz, w dodatku głodny.

Mela się roześmiała, widząc minę Sebastiana.

– Żarcik. Ostatni, obiecuję. Mam świeżo wyciśnięty sok pomarańczowy, mogę zrobić kanapki, kawę, otworzyć szampana, wpleść ci kwiaty we włosy. Jesteśmy w Kalifornii!

– O! To to! Zacznijmy od szampana, potem kwiaty.

Sebastian otworzył butelkę, wypili za Kalifornię i za spotkanie i gdy on rozpakowywał walizkę, Mela pokroiła wspaniały żytni chleb, który rano kupiła w swoim ulubionym żydowskim sklepiku, cheddar, pomidory, paprykę, ogórki, szynkę, umyła sałatę, przełożyła do misek gotowe guacamole, pesto z rukoli i papryczki piquillo nadziewane tuńczykiem.

– Mówiłaś „kanapki” czy mi się wydawało? – spytał Sebastian, wchodząc do pokoju i patrząc na zastawiony stół. – Czuję się jak w moim ulubionym barze tapas w Barcelonie.

– Kilka ulic dalej jest targ. Mają tam wszystko. Zaprzyjaźniłam się z panem Janjem Comino Grande. Zawsze odkłada mi te papryczki i nawet jeśli przyjdę po południu, to czekają.

– Comino Grande? Duży Kminek? Naprawdę?

Mela się zaśmiała.

– Nie wiedziałam, co to znaczy. Dobrze, że wyjeżdżam. Nie potrafiłabym teraz traktować go poważnie. Jest ciemny, mały i okrąglutki, jak ziarnko pieprzu. Skąd znasz hiszpański?

– Liznąłem trochę podczas weekendów w Barcelonie. Ojciec ją uwielbia i czasem mnie zabiera.

Sebastian nalał szampana i uniósł kieliszek.

– Twoje zdrowie! Nie urażę cię, jeśli powiem, że jesteś świetną gospodynią?

– Nie, no skąd.

– Gdybyś ty tak nagle do mnie wpadła… Kiedyś byłem na kolacji z dziewczyną, którą swatała mi mama. Chciała potem iść do mnie, nie dałem rady jej od tego odwieść, bo żeby się jej pozbyć, chyba musiałbym użyć siły. Wiesz, to była jedna z tych ładnych, wyzwolonych, które nawet nie wiedzą, że ich upór graniczy z molestowaniem. Stanęła w progu i spytała: „Miałeś włamanie?”. Więcej nie zadzwoniła.

Mela się roześmiała.

– Dobrze, że wcześniej przełknęłam – powiedziała. – Przy tobie nie da się jeść, zakrztuszenie gwarantowane.

– Skoro mowa o zadławieniu lekkim… Masz dziś dyżur?

– Jestem wolnym człowiekiem. Wczoraj miałam ostatni.

– Była impreza? Laurki, łzy, przemowy, pamiątkowe zdjęcia?

– Jest dzisiaj o piątej. Zapraszam cię.

– Jakoś mi się nie chce iść w sobotę do szpitala.

– To ja pójdę na bal, a ty wybierzesz mak z popiołu.

– Okej, tylko dosyp żyletek i waty szklanej. Wolę poziom dla zaawansowanych. Albo nie, mam inny pomysł. Daruj sobie ten szpitalny bal. To nudy. Widziałem po drodze kręgielnię, dwie ulice stąd. Zapraszam cię na kręgle. Zobaczysz moje mistrzowskie rzuty i jeśli się we mnie z miejsca nie zakochasz, to znaczy, że jesteś bez serca.

– Kręgle?

– No wiesz, dziesięć pinów, kula, ciepłe piwo albo ta lura, którą tutaj nazywają kawą.

– Nie kuś.

– To jak?

– Zapomniałam ci powiedzieć, że impreza nie jest w szpitalu.

– Tutaj? Dlatego tak wysprzątałaś i masz pełną lodówkę?

– Nie, w domu doktora Marka Kuleszy.

– Twojego…

– Kolegi po fachu. – Mela dokończyła za Sebastiana.

– Chciałem powiedzieć: niedoszłego męża. No to idziemy, nie mogę przepuścić takiej okazji. Pamiętam go z tej konferencji w Łebie, jak bez powodzenia cię uwodził. À propos konferencji, w Pittsburghu bardzo ciekawe wystąpienie miał profesor Yamada Kenji. Mówił między innymi o sekslalkach, od woskowych dla marynarzy na dawnych żaglowcach przez lateksowe do współczesnych robotów wyposażonych w sztuczną inteligencję. Oczywiście inteligencja jest tylko po to, żeby lalka odpowiadała na proste pytania, ważniejsza jest ciepła skóra i pochwa ze specjalnego materiału zapewniająca podobno doznania identyczne jak podczas współżycia z kobietą. Ale właściwie czemu ta prezentacja skojarzyła mi się z Łebą? – Sebastian pytająco spojrzał na Melę.

– Nie patrz na mnie, skąd mam wiedzieć?

– Może dlatego, że twój eks był nachalny? Taka lalka to wspaniały wynalazek. Wyobraź sobie tych wszystkich samotnych facetów, nie tylko kalekich albo upośledzonych.

Sebastian sięgnął po butelkę i dolał szampana.

– Nie ucieszyłem się, gdy powiedziałaś, że wyjeżdżasz do Kalifornii. Po pierwsze, wiadomo, zawodowa zazdrość, po drugie, wiedziałem, że będę tęsknić, po trzecie, twój eks mógł tutaj rozwinąć swój pawi ogon, a ty mogłabyś mu dać drugą szansę i byłabyś dla mnie stracona.

– Jestem stracona, wychodzę za Mateusza, pamiętasz?

– Właściwie dlaczego to robisz?

– Oświadczył się, niegrzecznie byłoby odmówić.

– Jest taki żydowski dowcip: „Natan, słyszałem, że się żenisz”. „No”. „Panna posażna?” „Tate ma trzy kamienice w rynku”. „A ładna?” „Rzecz gustu. Mnie się nie podoba”.

Mela się roześmiała. Uniosła kieliszek.

– Twoje zdrowie! Dawno tak dobrze się nie bawiłam.

– Bo nigdy nie mieszkaliśmy pod jednym dachem. Nawet w Łebie nas rozdzielili, ty w Neptunie, ja w Wodniku. Teraz poznasz mnie lepiej. Z góry przepraszam.

– Nawet nie wiedziałam, jak mi brakuje towarzystwa. Jadłam przy telewizorze.

– Kompletny upadek. Mateusz pewnie dzwoni codziennie i gadacie na Skypie?

Mela westchnęła.

– Ostatnio rzadziej. Jest zajęty. Zaczynają się zjeżdżać turyści na święta. Mówiłam ci, że wynajmuje mieszkania w systemie B&B.

– Wiesz, że te sekslalki umieją wysyłać SMS-y? „Tęsknię za tobą”, „Czekam na ciebie”, „Kocham cię”. Uwodzą swoich właścicieli, choć nie muszą. – Sebastian dopił szampana. – Ludzie są bardziej racjonalni, tak jak Abram, który wyjechał w interesach, a ponieważ sprawy się przeciągnęły, postanowił wysłać telegram do żony. Napisał: „Moja kochana żono. Interesy już załatwiłem. Niestety, nie mogę wrócić w sobotę. Przyjadę w niedzielę. Twój kochający cię mąż Abram”. Urzędniczka zwróciła mu uwagę, że taki długi telegram będzie sporo kosztował, więc Abram postanowił coś skreślić. „Moja kochana żono”… No przecież wiadomo, że żona, że jego i że ją kocha. Skreślił. „Interesy już załatwiłem”. Jest najlepszym kupcem w okolicy, po co pisać o czymś tak oczywistym? Skreślił. „Niestety, nie mogę wrócić w sobotę. Przyjadę w niedzielę”. Przecież ona wie, że wróciłby, gdyby mógł, i że wolałby być w domu, niż tułać się po obcym mieście. A skoro nie wrócił w sobotę, to wróci w niedzielę. Skreślił. „Twój kochający cię mąż Abram”. Wiadomo, że mąż, a nie kochanek, i chyba pamięta, jak on ma na imię. Skreślił.

Widząc wzrok Meli, Sebastian spytał:

– Mam jeszcze chwilę, zanim pójdziesz po strzelbę?

– Minutę.

– Wraca marynarz z rejsu do domu, puka do drzwi, żona nie otwiera, puka głośniej i słyszy głos z mieszkania naprzeciwko: „Rogami, sąsiedzie, rogami!”.

– Jeszcze jeden suchar i zacznę się okaleczać.