Przed chwilą na Szerokiej skończył się koncert finałowy 26 Festiwalu Kultury Żydowskiej. Pamiętam finały na Kazimierzu w ulewnym deszczu, w zimnie (bez czapki i rękawiczek było ciężko) albo w takim upale, że tort urodzinowy mojej córki rozpuszczał się w oczach. Dziś, po gorącym dniu, zanosi się na burzę.
Jaki był ten festiwal? Według mojej siostry, która się na tym zna i nie opuściła ani jednego festiwalu, najlepszy był koncert Franka Londona, który w tym roku wystąpił z Glass House Orchestra.
Tak, to był dobry koncert. Żywiołowy, świeży, ciekawy. Frank London w doskonałej formie, do tego wspaniały wokal Ediny Szirtes Mókus oraz niezwykły Béla Ágoston, który zmieniał instrumenty dęte jak rękawiczki i swobodnie przerzucał się z saksofonu na flet i z rogu na dudy.
Każdy, kto ucząc się na pamięć koncertu Jankiela z Pana Tadeusza, miał przed oczami dziecięce cymbałki zabawkę, powinien tam być i zobaczyć prawdziwe cymbały.
Byłam też na koncercie inauguracyjnym, bo dostałam zaproszenie. Zawsze jestem ciekawa, kto kupuje bilety w absurdalnej cenie 200 zł, skoro połowa koncertu to przemówienia, podziękowania i hołdy składane sponsorom. Po przerwie, gdy oficjele będący tam tylko z obowiązku ulatniają się i zwalniają najlepsze miejsca, można usiąść i posłuchać tego, po co się przyszło – śpiewu. Nawiasem mówiąc, prezydent Majchrowski siedział do końca, choć podobno potężnie ziewał, co było widać w transmisji internetowej.
Oba koncerty – Franka Londona i inauguracyjny koncert kantorów – były w synagodze Tempel na Miodowej. Jej mauretański wystrój dobrze się prezentuje w sztucznym świetle.
Jako miejsce koncertu Tempel sprawdza się tak sobie. Akustyka jest średnia, a wentylacja zła i w środku zwykle jest duszno. Ławki są niewygodne, a krzesła jeszcze mniej. Kolumny, głośniki i rozmaite urządzenia zasłaniają śpiewaków, miejsca nie są numerowane i najlepsze rezerwuje się dla VIP-ów, a ponieważ babiniec jest w remoncie, podczas pierwszej części koncertu inauguracyjnego dużo osób musiało stać.
Dlaczego więc poszłam na koncert? Dla Benziona Millera, mojego ulubionego kantora.
Kilka lat temu śpiewał na schodach synagogi Izaaka. Jego głos niósł się po całym Kazimierzu. Miałam wrażenie, że słuchają go nie tylko zebrani tłumnie ludzie, ale także domy i bruki, i duchy dawnych mieszkańców.
Teraz, no cóż… Głos niestety też się starzeje.
Nigdy za to nie zawodzi chór Wielkiej Synagogi w Jerozolimie.
Na tydzień Kazimierz się zmienia. Oczywiście nie ubywa kawiarni, restauracji, piwiarni, lodziarni, pierogarni itp. (czasem mam wrażenie, że w każdym domu jest coś takiego) i mieszkańcy mają równie ciężkie życie (mieszkałam kiedyś na Kazimierzu i z ogromną ulgą się wyprowadziłam), ale częściej niż zwykle słychać hebrajski i częściej można zobaczyć mężczyzn w chałatach, w lisich czapach i z pejsami. W jakiś sposób należą do tego miejsca.