Ani się obejrzałam, minął czerwiec. Tylko w dzieciństwie miesiące i pory roku trwają i trwają, jakby nigdy nie miały się skończyć.
Dni nadal są długie, zmierzchy piękne, maciejka pachnie, tylko że to już lipiec. Przekwitły lipy i jaśminy, truskawki coraz drobniejsze i bardziej opalone, pyszne. Lato.
Lato w mieście jest piękne, powtarzam sobie, bo nie mogę iść piaszczystą ścieżką wśród sosen, wiedząc, że zaraz stanę na wysokim brzegu i zobaczę morze. Pracuję, smażę truskawkowe dżemy, kiszę ogórki.
I jeszcze chodzę na koncerty. Niedawno skończył się Festiwal Kultury Żydowskiej. Nie mam zwyczaju narzekać, jednak coś złego się z nim dzieje. W zeszłym roku rozczarowałam się występem Shury Lipovsky, jednej z moich ulubionych żydowskich piosenkarek. Śpiewała wyłącznie swoje kompozycje, monotonne i nudne jak flaki z olejem.
W tym roku czekałam na Franka Londona i Shloma Bara. London grał świetnie (choć spóźnił się na klubowy koncert 40 minut). Jego trąbka brzmi równie pięknie w utworach jazzowych, jak w muzyce klezmerskiej.
Shlomo Bar to całkiem inna historia. No właśnie historia.
Dawno, dawno temu usłyszałam o nim od mojej siostry. Była na jego koncercie, potem osobiście go poznała, przywiozła sobie z Izraela jego płyty i w kółko ich słuchała. Podobały mi się, owszem, jednak w duchu myślałam, że przesadza z zachwytami. Wszystko się zmieniło, gdy sama poszłam na jego koncert. To oczywiste, że inaczej się słucha żywej muzyki, jednak w jego wypadku pomiędzy płytą a koncertem była przepaść. Wschodnia uroda, biały strój, bose stopy, łańcuszki z dzwoneczkami na kostkach i ten głos z wibrującym „r” i „h” i z arabskim zaśpiewem. Ekstatyczny rytm bębnów i niezwykle emocjonalny sposób śpiewania malowały przed oczami wydeptane przez wielbłądy ścieżki wiodące na pustynię i pasiaste namioty Beduinów. Można było niemal poczuć na twarzy powiew chamsinu. Uświadomić sobie, że Izrael to lewantyński kraj.
W tym roku Shlomo Bar śpiewał w synagodze Tempel, a potem w piwnicy Alchemii. Ciasno tam i duszno, piwnica jest wyjątkowo klaustrofobiczna, czegóż jednak się nie robi, by posłuchać pięknego męskiego głosu.
Pierwszym sukcesem było to, że koncert zaczął się z zaledwie dziesięciominutowym opóźnieniem, to znaczy tuż po północy. Shai Tsabari i członkowie jego zespołu porwali publiczność egzotycznymi brzmieniami – muzyką mizrahi (czyli dosłownie „wschodnią”), tradycyjnymi żydowskimi melodiami i pieśniami Żydów z Jemenu, przeplatanymi bluesowymi wstawkami.
Ja jednak czekałam na Shloma Bara. W końcu się doczekałam. Wszedł na scenę o 1.30, zaśpiewał jedną piosenkę – bez dawnego żaru – wyszedł i więcej się nie pojawił. Może nawet lepiej, bo to już inny Shlomo Bar.
Festiwal Kultury Żydowskiej to także kantorzy i mój ulubiony Benzion Miller. Śpiewa tak, jak powinien śpiewać sługa Boży – jak ptak, niemal od niechcenia. Jest w tym śpiewie moc, swoboda, pewność siebie, naturalny liryzm, czasem komizm, ale także smutek i wschodnioeuropejska melancholia.
Pejsy, jarmułki, chałaty, charakterystyczna gestykulacja pozwalają sobie wyobrazić, jak Kraków wyglądał sto lat temu. W 1914 roku, tuż przed Wielką Wojną, na Kazimierzu mieszkało 30 tysięcy ludzi (Kraków miał wtedy 183 tysiące mieszkańców). Kazimierz był biedną dzielnicą małych sklepików, handlu ulicznego, brudnych dzieci bawiących się na ulicy i zaniedbanych Żydówek w brzydkich perukach.
Dziś jest jedną wielką imprezownią. Współczuję mieszkańcom, bo okna ani w nocy, ani w dzień otworzyć się nie da. Sama przez rok mieszkałam na Kazimierzu i z ulgą się przeprowadziłam.
Kiedy jednak słuchałam Benziona Millera, gdy śpiewał na Ciemnej i na schodach synagogi Izaaka, byłam pewna, że i domy, i duchy dawnych mieszkańców też go słuchają i napawają się jego śpiewem.