PROLOG
Chciałam ci tego ranka przynieść moje róże,
Ale bukiety jednak stały się tak duże,
Że pękły wstążki, w które chciałam je owinąć.
I wszystkie róże z mojej uleciały dłoni
Ku morzu, wiatr wraz z falą w nieznane je goni
I przecież nie powrócą już, bo wszystkie zginą.
Marceline Desbordes-Valmore, Róże Saadi
(przeł. Jadwiga Dackiewicz)
Tamtego czerwcowego dnia tylko pogoda stanęła na wysokości zadania: chmury, od tygodnia nisko wiszące nad ziemią, nagle znikły i niebo zrobiło się błękitne jak podwiązka, którą Mela dostała na szczęście od koleżanek z roku. Poza tym wszystko było nie tak. Stokrotki, które fryzjerka, pani Małgosia, wplotła jej rano we włosy, więdły w oczach („Może jednak zdecyduje się pani na ogrodowe? Polne kwiaty to zawsze ryzyko”), więc w końcu je wyjęła, jedną po drugiej, prawie rujnując fryzurę. Suknia z długimi rękawami („Bufki? Wykluczone! Do kościoła rękaw co najmniej do łokcia!”) była za ciepła na ten słoneczny dzień. I choć od kilku tygodni nawet po domu chodziła w szpilkach („Szpilki, oczywiście że szpilki. Przy twoim wzroście…”), czuła się niepewnie na niebotycznych obcasach.
Jeszcze ten idiotyczny długi welon („Z gołą głową? Oszalałaś?”), w którym jej teściowa brała ślub („To nasza tradycja od pięciu pokoleń”).
– Możecie zobaczyć pannę młodą! – zawołała Jaga, szeroko otwierając drzwi sypialni. – Tadam!
– Och, córeczko, wyglądasz prześlicznie! – Matka podniosła rękę, robiąc taki ruch, jakby ocierała łzy wzruszenia.
Oczy miała suche i zaczerwienione z niewyspania – rano przyleciała z Toronto. Samolot się spóźnił i nie zdążyła do urzędu stanu cywilnego.
– Co zrobiłaś ze stokrotkami? – spytała pani Kulesza. – Ja miałam stokrotki…
– Mamuniu, proszę! – Marek przytulił swoją matkę i pocałował ją w policzek. – Wygląda pięknie w twoim welonie. Prawie jak ty w dniu ślubu.
Pani Kulesza spojrzała na syna rozkochanym wzrokiem.
Mela mimowolnie zacisnęła zęby, zaraz jednak się uśmiechnęła.
Da radę. Z uśmiechem na ustach wypełni wszystkie punkty programu, tak skrupulatnie zaplanowanego przez matkę Marka. To tylko dwa dni. W poniedziałek rano jadą w podróż poślubną, potem Marek wprowadzi się do niej i będą sami.
Sami! Już nie mogła się doczekać.
Rodzice Marka nalegali, by wprowadzili się do nich („Taki duży dom! Mielibyście tu tyle miejsca!”), lecz Mela twardo obstawała przy swoim. Wytrzymała próby przekupstwa („Odpiszemy wam połowę u rejenta i damy pieniądze, żebyście mogli urządzić się po swojemu”), groźby („Mareczek nie będzie miał warunków do pracy, zawali staż, a ty studia”), lamenty („Zobaczysz kiedyś, jak serce boli, gdy dziecko wyfruwa z gniazda”), wymówki („Wszystko na mojej głowie! Ty byś poszła do ołtarza w dżinsach, a gości zaprosiła na piwo. W ogóle cię nie obchodzi, co ludzie powiedzą”).
Mela nigdy nie myślała o tym, jak będzie wyglądał jej ślub. Nie miała Barbie Panny Młodej, nudziły ją opowieści koleżanek ze studiów o wybieraniu wzoru zaproszeń, sukni, kwiatów, restauracji. W sumie dobrze, bo teraz i tak o wszystkim decydowała jej przyszła teściowa – od daty ślubu („W maju? Oszaleliście? Musi być miesiąc z literą »r«!”) do listy gości („Mareczku, musisz zaprosić kuzynkę Lusię i Henia, lubienie czy nielubienie nie ma tu nic do rzeczy”). „Pozwól jej, Mela – prosił Marek. – Niby zrzędzi, ale tak naprawdę jest w swoim żywiole”.
– To co, błogosławieństwo? – sztucznie ożywionym głosem spytał ojciec Marka. Co chwila ocierał pot z czoła i chyba marzył o wyjściu z tego ciasnego mieszkanka. I o napiciu się czegoś wreszcie. – Moja droga, wyglądasz ślicznie. – Mrugnął do Meli.
Ślub miał być tradycyjny, „polski” – jak z naciskiem powtarzała matka Marka. Żadnego podwójnego nazwiska („Melania Kulesza to pięknie brzmi”). Żadnej jazdy osobno do kościoła („Naprawdę chcesz sam prowadzić, Mareczku? Do kościoła powinien wieźć Cygan, to gwarancja szczęścia”). Żadnego nowomodnego odprowadzania panny młodej do ołtarza przez ojca („Zresztą twój ojciec nie żyje, więc nie ma o czym mówić”).
Obie rodziny – matka i siostra Meli, rodzice Marka, jego babcia, trzy ciotki z mężami i stryj z żoną – miały wyruszyć z mieszkania panny młodej, w kościele zaś miała się zebrać reszta rodziny Marka i przyjaciele państwa młodych.
– Tak, błogosławieństwo. Chodźcie tu, moje dzieci! – Dowodzenie znowu przejęła pani Kulesza. – Pani Agato! – zawołała do matki Meli. – Prosimy do nas.
Marek pomógł Meli uklęknąć. Mela zauważyła kątem oka, jak jej siostra przewraca oczami, i starała się włożyć całe serce w tę sztuczną ceremonię. To był jej ślub, ona mogła wydziwiać, Jaga na pewno nie. Już wystarczyło, że nazywała jej teściową „Pani Upierdliwa”.
Babcia i rodzice Marka z namaszczeniem czynili znak krzyża, mówili o świętości rodziny i życzyli młodej parze długich lat wspólnego życia. Matka Meli ograniczyła się do uściskania młodych. Nie była religijna. Odkąd została wdową, do kościoła chodziła dwa razy w roku – na pasterkę i na rezurekcję.
– Nie wypada, żebyśmy sobie mówili na pan i pani – powiedziała pani Kulesza do matki Meli, ledwie młodzi wstali z kolan. – Co ludzie pomyślą? Że się nie znamy?
Tak właśnie było – matka Meli znała Marka, bo chodził z Melą od początku jej studiów, ale jego rodzinę widziała pierwszy raz w życiu. Wcześniej tylko kilka razy rozmawiała przez telefon z jego rodzicami.
– No to brudzio! – ożywił się pan Kulesza. – Macie tu chyba coś mocniejszego?
Marek spojrzał na matkę i Mela znów poczuła, jak ogarnia ją złość. Był uzależniony od matczynej akceptacji. Czasem wydawało jej się, że żyją w trójkącie. Nawet kiedy się kochali, miała wrażenie, że Marek myśli, co by powiedziała matka, gdyby teraz zobaczyła „swojego małego mężczyznę”. Wbijała mu paznokcie w plecy, żeby mu przypomnieć o swoim istnieniu.
Dopiero gdy pani Kulesza lekko skinęła głową, Marek powiedział:
– Mamy szampana. Mela, daj jakieś ładne kieliszki.
„Ładne kieliszki”? Pomieszkiwał u niej od roku – nie miał odwagi wyprowadzić się z domu – i dobrze wiedział, że w szafce stoi tylko sześć najtańszych kieliszków z pedetu.
„Nie będę po nich zmywała, gdy tu wrócimy. Nie od tego chcę zacząć to nowe życie” – pomyślała, otwierając szufladę i wyjmując paczkę plastikowych kubków.
– Popatrz na Panią Upierdliwą. Oczy jak pięć złotych – szepnęła jej do ucha Jaga.
Matka Marka wlepiła oczy w kubki, jakby coś takiego widziała pierwszy raz w życiu. Już otwierała usta – pewnie by zaprotestować, gdy stryj Marka zawołał:
– Klawo! Prawie jak musztardówki w studenckich czasach! Polewaj, Marek!
Pani Kulesza miała tylko maturę i każdą wzmiankę o studiach traktowała jak osobisty przytyk. Rzuciła szwagrowi niechętne spojrzenie i z ociąganiem sięgnęła po szampana.
– Tekla – powiedziała, próbując się stuknąć plastikowym kubkiem z matką Meli.
– Agata. Wszyscy mówią mi Aga.
Mela nie wzięła kubka z szampanem. Wysunęła się z tłumu gości. Otwierała drzwi na balkon, gdy usłyszała za plecami:
– Przynieść ci wody?
Odwróciła się.
Mateusz, najbliższy przyjaciel Marka, teraz jego świadek na obu ślubach. Nierozłączni od wózka głębokiego do matury.
– Nie, dziękuję. Muszę tylko na chwilę wyjść na powietrze.
Uśmiechnął się do niej, ujął jej rękę i porozumiewawczo ją uścisnął.
Wymknęła się na balkon i nie bacząc na kokardę z tyłu sukni, oparła się o chłodną ścianę. Nie widziała, jak Mateusz wraca w głąb mieszkania i podnosi dłoń do twarzy, ukradkiem szukając na niej zapachu Meli.
Pasiasta biało-niebieska markiza lekko falowała na wietrze. Zawsze przywodziła jej na myśl plażowy parawan. Mela zamknęła oczy i wyobraziła sobie, że jest daleko od tych obcych ludzi bez trudu przechodzących od namaszczonego błogosławieństwa do bruderszaftu, że siedzi na piasku jak podczas ostatnich wakacji z rodzicami nad morzem.
Właśnie wtedy poznała Marka. Była z rodzicami i Jagą w Łebie, on miał praktyki w powiatowym szpitalu w Lęborku. Przypomniała sobie, jak ojciec zrzędził, że musi w upał wozić ją po lekarzach. „Z tobą zawsze są kłopoty. Złamałaś tę kostkę czy tylko skręciłaś? W końcu zdałaś na medycynę, powinnaś wiedzieć”. Potem Marek codziennie po dyżurze przyjeżdżał do Łeby, oglądał jej skręconą kostkę, a gdy wreszcie mogła zdjąć gipsowy opatrunek, chodzili na spacery, trzymając się za ręce…
– … zwierza mi się ze wszystkiego. To takie dobre dziecko! – Mela usłyszała nagle głos teściowej.
Otworzyła oczy. Pani Kulesza ze swoją siostrą stała tuż przy drzwiach balkonowych. Mela mocniej przywarła do ściany, lecz one, zajęte rozmową, jej nie zauważyły.
– Jego profesor zawsze powtarza: „Nóż przed żoną”. I tak powinno być, no powiedz sama, Marysiu. Przecież Mareczek musi teraz myśleć przede wszystkim o swojej karierze. Po co mu ten ślub! – Pani Kulesza zniżyła głos. – Wyobraź sobie, że ona zażądała, żeby zrezygnował ze stypendium w Stanach. W Stanach! Gdzie mają najlepszą chirurgię na świecie!
– I co? Zgodził się?
– W pierwszej chwili tak. Jak o tym usłyszałam… Myślałam, że serce mi pęknie. Jej oczywiście nikt nie zaproponował stypendium, więc czemu on miałby jechać, prawda?
– Egoistka.
– Mało powiedziane.
– Ale przemówiłaś mu do rozumu?
– I to jak! Jedzie we wtorek.
– We wtorek?! Przecież mówili o podróży poślubnej. O miesiącu miodowym w Portugalii.
– Portugalia sralia! Ona to wymyśliła! Chciała zabrać mojego Mareczka na koniec świata, żeby całkiem go przekabacić.
– Ale nie z tobą takie numery, co, Tekluniu?
Pani Kulesza zaśmiała się skrzekliwie.
Kiedyś Mela zobaczyła ją, jak w czerwonej chustce na głowie pieli rabatki, i uderzyło ją podobieństwo do podstępnej Pajęczycy Tekli z Pszczółki Mai. Zasłoniła wtedy usta dłonią, żeby powstrzymać chichot. Teraz przycisnęła ręką brzuch – żołądek ścisnął się boleśnie.
– Moi drodzy! – rozległ się głos pana Kuleszy. – Pora do kościoła!
Mela się nie ruszyła. Czuła mdłości. Ciało jest szybsze niż mózg – on potrzebował więcej czasu i dopiero po chwili to, co usłyszała, w pełni do niej dotarło.
„Nóż przed żoną. Stypendium. We wtorek”.
– Marek, zgubiłeś żonę?! – zawołał pan Kulesza. Wypił dwa kubki szampana, oczy mu błyszczały, twarz się zaczerwieniła.
– Nie mów tak, to przynosi pecha. Jeszcze nie jest jego żoną – skarciła go Pajęczyca.
– No jak to. Przecież słyszałem, jak rano uroczyście oświadczył, że wstępuje w związek małżeński i uczyni wszystko, żeby ich małżeństwo było zgodne, trwałe…
– Prawdziwy ślub jest w kościele, nie w urzędzie – przerwała mu Pani Upierdliwa.
Mela słyszała ich rozmowę, ale się nie poruszyła, jakby to, co działo się w jej mieszkaniu, wcale jej nie dotyczyło.
„Czy to możliwe, że chce wyjechać na dwa lata i nic mi nie powiedział?” – myślała.
Drzwi balkonowe się otworzyły.
– Szukają cię.
Mela podniosła głowę i napotkała pytający wzrok Mateusza.
– Słyszę. – Próbowała się uśmiechnąć.
– Co się stało? Źle się czujesz?
– Nic mi nie jest.
Obok Mateusza pojawił się Marek.
– Co tu robicie? Spiskujecie? – spytał. – Macie jakieś niewyraźne miny.
Mela chwyciła Marka za rękaw marynarki.
– Musimy porozmawiać.
Nachylił się i pocałował ją w policzek.
– Mamy na rozmowy całe życie. Teraz musimy jechać. – Objął ją ramieniem, gestem posiadacza. – Zguba się znalazła! – oznajmił.
Pan Kulesza zaczął bić brawo.
– Gorzko! – zawołał. – Gorzko!
Żona spojrzała na niego takim wzrokiem, że powinien na miejscu paść trupem.
– To jeszcze nie wesele – syknęła. – Uspokój się.
– Jedźmy, bo się spóźnimy – powiedział Marek. – Pogadamy w aucie – szepnął do Meli.
Pozwoliła się prowadzić jak cielę na rzeź.
– Kwiaty, zapomniałaś o kwiatach! – Matka wcisnęła jej do ręki bukiet białych róż.
Mela chciała czerwone, ale Marek zamówił białe, bo dla jego matki czerwone były krzykliwe, wręcz ordynarne.
Jeszcze nigdy droga z drugiego piętra na ulicę nie wydawała się Meli taka długa. Kurczowo ściskała poręcz. Bała się, że zemdleje albo poślizgnie się na wysokich obcasach i runie w dół. Może zresztą tak byłoby lepiej.
Ktoś otwierał przed nią drzwi auta. Oderwała oczy od chodnika. Mateusz. Patrzył na nią z niepokojem.
– Mela… – zaczął.
– Mateusz, odsuń się. – Przy aucie pojawiła się Jaga. Zebrała welon i ułożyła na kolanach siostry. – Jeszcze chwila i skończyłabyś jak Isadora Duncan. – Zatrzasnęła drzwi.
Marek ruszył z piskiem opon.
– Przejedziemy się kawałek. Damy im czas, żeby spokojnie dojechali do kościoła. My powinniśmy przyjechać na końcu – powiedział.
Włączył radio. Z głośników popłynął basowy rytm.
– Nie ma balu bez metalu – zaśmiał się.
Mela siedziała nieruchomo, patrząc przed siebie. Czy to, co usłyszała na balkonie, było prawdą?
Im dłużej się nad tym zastanawiała, tym bardziej była pewna, że matka Marka wszystko zmyśliła. Zobaczyła Melę na balkonie i powiedziała o stypendium niby do siostry, ale naprawdę po to, żeby dokuczyć jej. Tylko dlaczego wymyśliła takie głupie kłamstwo, które od razu wyjdzie na jaw?
Mela wyciągnęła rękę i zgasiła radio.
– Czy to prawda, że we wtorek lecisz do Stanów? – spytała.
Z Chopina do kościoła Świętego Szczepana nawet okrężną drogą było niedaleko, nie miała czasu owijać w bawełnę.
– Mama ci powiedziała? A tak ją prosiłem!
Mela przez chwilę nie mogła złapać tchu. Czuła się tak, jakby ktoś uderzył ją pięścią w brzuch.
– Wyjeżdżasz za dwa dni i nic mi nie powiedziałeś? A nasza podróż poślubna? – Spojrzała na Marka.
On patrzył na drogę.
– Odwołałem rezerwację. Pojedziemy za rok, na Karaiby. Co się odwlecze… – Zaśmiał się sztucznie. – Portugalia jest przereklamowana.
Mela miała pustkę w głowie. To się nie działo naprawdę.
Z całej siły ściskała bukiet, jakby chciała, żeby jakiś cierń wbił jej się w rękę i żeby w końcu się obudziła. Lecz florystka starannie oczyściła łodygi róż.
– Zatrzymaj się.
– Tutaj nie mogę.
– Zjedź na jakiś przystanek, gdziekolwiek.
Odwrócił głowę i spojrzał na nią. W jego oczach mignął niepokój.
– Dobrze. Chcesz wody?
– Nie.
Skręcił z Alej w Reymonta, minął park Jordana i wjechał na parking przy hali Wisły.
Mela otworzyła drzwi auta.
– Zaczekaj! Porozmawiajmy w środku, nie na upale.
Nie słuchała go. Wysiadła, rzuciła bukiet na przednie siedzenie, oparła się ręką o dach i oddychała głęboko.
Poczuła, jak Marek ją obejmuje.
– Już dobrze, Ptaszku Nieboraszku – zamruczał. – Przepraszam, że ci nie powiedziałem. Ale powiedz sama, co by to zmieniło?
Odwrócił ją twarzą do siebie i przytulił.
– Kocham cię i chcę dla ciebie dobrego życia. W Houston jest pięknie. A warunki pracy nieporównywalne z tutejszymi, sama wiesz…
– Kiedy się zdecydowałeś?
Milczał chwilę.
– W kwietniu.
– W kwietniu?! Trzy miesiące to ukrywałeś?! Rozmawiałeś ze mną o Portugalii, wiedząc, że nie pojedziemy?!
Gwałtownie się odsunęła i uderzyła go pięścią w pierś.
– Spokojnie, Ptaszku Nieboraszku. – Ujął jej dłoń i pocałował. Znów przyciągnął ją do siebie. – Tak ci zależy na tej Portugalii?
– Nie chodzi o Portugalię, tylko o kłamstwa!
– Zaraz kłamstwa… Znasz przecież profesora Gilowskiego. Już się krzywił na nasze małżeństwo, a gdy mu powiedziałem, że nie chcę tego stypendium… Nie wiem, czy dałby mi skończyć specjalizację, a jeśli nawet, to potem z kliniką musiałbym się pożegnać.
– Są inne szpitale. Profesor Kowalski przyjąłby cię z otwartymi ramionami.
– Tak, masz rację. Ale wyobraź sobie: w Houston robię drugi stopień specjalizacji, przenosimy się do Kalifornii i zaczynam praktykować jako chirurg plastyczny. Na początek dom z basenem, potem kupię ci willę Rudolfa Valentino.
– Nie mam amerykańskiej wizy. Ty dostałeś? – zapytała spokojnie.
Najpierw chciała go zabić, później się rozpłakać, teraz gniew gdzieś zniknął, łzy wyparowały. Czuła się tak, jakby w jej żyłach płynęła lodowata woda zamiast krwi.
– Tak. Przy takim stypendium…
– Ja nie mam stypendium i jeszcze rok studiów – przerwała mu.
Zagryzł wargę.
– Myślałem o tym. Mogłabyś polecieć z Jagą i mamą do Toronto, a stamtąd przyjechać do mnie, do Houston. Granicę kanadyjską łatwo przekroczyć.
– Wiesz, że to nie takie proste. I co bym tam robiła? Załatwisz mi pracę salowej? Na czarno?
– W Ameryce też można studiować medycynę.
– Zapłacisz za moje studia? Najlepiej na Harvardzie?
– Po dwóch, trzech latach na pewno będzie mnie stać.
– Czyli mam sobie załatwić pracę w jakimś sklepie, przeczekać kilka lat, gotując ci obiady i zapominając, czego się nauczyłam…
Ujął jej twarz w dłonie.
– Nie mów tak. Kocham cię. Wiesz, że zrobię dla ciebie wszystko. – Zajrzał jej w oczy. – Coś wymyślimy. Jedźmy do kościoła, jutro pogadamy i ułożymy plan.
Odsunęła się. Słońce przypiekało, lecz tego nie czuła, jakby miała włączoną wewnętrzną klimatyzację.
– Nigdzie nie pojadę, póki mi nie powiesz, jak naprawdę to sobie wyobrażasz.
– Ptaszku…
– Nie nazywaj mnie tak!
– Okej, okej! – Podniósł ręce do góry. – Najlepiej by było, gdybyś pojechała z mamą i Jagą do Kanady…
– Nie wybieram się tam.
Westchnął ciężko.
– Aleś ty uparta.
Milczała, więc mówił dalej:
– Jak chcesz, możesz skończyć studia w Krakowie. W międzyczasie złożysz podanie o wizę i za rok do mnie przyjedziesz. Rok szybko zleci, a ja będę na ciebie czekał.
– Naprawdę? – spytała kpiąco. – Po co ci ten ślub, jeśli tak ci komplikuje życie?
– Przecież wiesz, że sprawa stypendiów wypłynęła w lutym. Goście byli już zaproszeni, restauracja zamówiona…
– Nie wierzę! Nie mogłeś mi powiedzieć, że chcesz jechać, że pobierzemy się później, bo twoja mama zaprosiła gości?
– Dla ciebie to nie ma znaczenia, dla niej tak. Ona jest inna niż ty albo twoja matka, której nie chciało się przyjechać na nasz ślub choćby dzień wcześniej i spóźniła się na cywilny…
– Uszczęśliwiłbyś swoją mamusię, gdybyś przełożył ślub, a najlepiej w ogóle ze mną zerwał!
– Nie mów tak! Ona zawsze marzyła o córce.
– Nie jestem jej córką! Ma swojego synusia i to musi jej wystarczyć!
Stali naprzeciwko siebie i krzyczeli jak tajscy bokserzy obrzucający się obelgami, żeby zdobyć przewagę jeszcze przed walką.
– Robimy z siebie widowisko – powiedział Marek.
Parking był pustawy, ale jacyś ludzie stali koło aut i na chodniku, gapiąc się na nich. Może myśleli, że to happening albo nietypowa ślubna sesja fotograficzna z ukrytą kamerą.
– Nie obchodzi mnie to! Obchodzą mnie twoje krętactwa i że tak ważną decyzję podjąłeś za moimi plecami.
– Mam cię pytać o zgodę przy każdym drobiazgu?! Tak sobie wyobrażasz małżeństwo? Poza tym jeszcze nie jesteś moją żoną.
– Dla ciebie też ważny jest tylko ślub kościelny, jak dla Pani Upierdliwej?
– Nie nazywaj jej tak!
Marek wiedział, że przezwisko wymyśliła Jaga, i kiedyś nawet poprosił Melę, żeby zakazała siostrze tak mówić o jego matce.
– Będę ją nazywała, jak mi się zachce. Wiesz, że mnie nienawidzi.
– Nie histeryzuj. Wsiadaj do auta. Jedziemy – powiedział zimno.
– Nigdzie z tobą nie jadę.
– Doskonale. Weź taksówkę albo lepiej przyjdź pieszo. Masz wprawę z dzieciństwa, prawda?
Wsiadł do auta, trzasnął drzwiami. Czekał chwilę, lecz widząc, że Mela stoi bez ruchu, włączył silnik i odjechał.
Nogi się pod nią ugięły. Uklękła na kamiennych płytach i zasłoniła twarz rękami.
Wolałaby, żeby ją pobił na tym parkingu. Żeby ją wrzucił do bagażnika i tak zawiózł do kościoła. Ale żeby jej nie przypominał koszmaru z dzieciństwa. Strachu, którego nie umiała wymazać z pamięci.
Miała wtedy siedem, może osiem lat. Siedziała na tylnym siedzeniu obok Jagi, która marudziła, bo chciała do mamy na kolana. Wracali do domu z obiadu u dziadków. „Zajmij się siostrą – powiedział ojciec. – To jej kwękanie działa mi na nerwy”. Mela wzięła z siedzenia gumową piłkę i chciała rzucić do Jagi, ale samochodem szarpnęło i trafiła ojca w głowę. Jaga roześmiała się głośno. Zachęcona tym Mela zsunęła się z siedzenia i zaczęła szukać piłeczki na podłodze. „Siadaj!” – warknął ojciec. Mela znalazła piłkę i tym razem wycelowała w niego. Trafiła w kark. „Zrób tak jeszcze raz, to cię wysadzę”. „Zlób tak, zlób!” – prosiła Jaga. Mela nie namyślała się długo: piłka znów się odbiła do ojcowskiej łysiny. Jaga klaskała, obie się śmiały. Ojciec zwolnił, podjechał do krawężnika, wyskoczył z samochodu, otworzył tylne drzwi, chwycił Melę pod pachy i postawił na chodniku. Nim się zorientowała, co się stało, auta już nie było.
Stała, tak jak ją zostawił, przytupując dla rozgrzewki. Zaczął padać drobny śnieg, więc wyjęła z kieszeni czapkę, z drugiej rękawiczki. Zapalił się zielony neon na Elbudzie. Wiedziała, gdzie jest, jak trafić do domu, lecz jeszcze nigdy nie szła sama tak daleko. No i tata będzie się złościł, gdy tu wróci, a jej nie będzie.
Ale ojciec nie wracał. Poszła więc przed siebie, najpierw chodnikiem, potem bitą drogą koło starej cegielni. Droga była pusta. Gdy się obejrzała, w świetle padającym z okna samotnego domu zobaczyła swoje ślady na świeżym śniegu. Pyzaty księżyc wyszedł zza chmur. Zaiskrzył się śnieg na łąkach, rozbłysły tory kolejki wożącej kamień wapienny ze skałek do Solvayu. Wiedziała, że musi skręcić w prawo i iść wzdłuż torów. Nie było tu domów, ale księżyc świecił jasno i wydawało się, że się uśmiecha, jakby chciał dodać jej odwagi.
Poczuła ciepły zapach Wilgi. Nad rzeką unosiła się mgła.
Zatrzymała się i patrzyła na ciemną wodę i stary most. Zawsze się go bała. Dzieci opowiadały sobie, że straszą na nim duchy topielców. Zebrała się na odwagę, chwyciła się poręczy, zamknęła oczy i wyobraziła sobie, że trzyma ją za rękę Anioł Stróż, taki jak na obrazku nad jej łóżkiem, w jasnej sukni, z białymi skrzydłami, prowadzący dzieci przez most nad przepaścią.
Otworzyła oczy, dopiero gdy poręcz się skończyła. Była po drugiej stronie Wilgi, widziała światła domów za mostem.
Przy domu po lewej rosła morwa. Latem droga była zasłana jej owocami. Mela przypomniała sobie ich słodko-cierpki smak.
Zachciało jej się pić.
Nagle usłyszała za plecami dudniące kroki. Odwróciła się bez tchu, serce waliło jej jak młotem. Jakaś ciemna postać leciała w jej stronę. Mela krzyknęła, nogi wrosły jej w ziemię ze strachu, a to coś było coraz bliżej, wyciągało ręce, żeby ją złapać…
„Mela? Dziecko, co ty tutaj robisz?”
Anioł Stróż nie zawsze jest błękitnookim blondynem w jasnych szatach i ma skrzydła. Wtedy miał na sobie kożuch i czapkę z nutrii. Ale mocno chwycił ją za rękę i zaprowadził do domu.
Tego czerwcowego dnia był wysokim brunetem w letnim garniturze, jedwabnej koszuli i wąskim wiśniowym krawacie.
Podniósł ją z ziemi i zaprowadził do auta.
– Pojechałem za wami, bo byłaś jakaś dziwna… Słyszałem was… Wybacz…
Mela bez słowa uniosła ręce i odpięła welon. Najchętniej zostawiłaby go tutaj, na parkingu, ale pięć pokoleń kobiet, które szły w nim do ślubu, patrzyło na nią karcąco.
Mateusz wziął welon, zwinął go i wrzucił na tylne siedzenie.
– Nie chcesz jechać do kościoła? Zawieźć cię do domu?
Pokręciła głową.
– Mieszkam w Cracovii. Może tam?
– Dobrze.
Skuliła się na fotelu, zasłoniła twarz rękami.
Gdy Mateusz wyjechał na Reymonta, zobaczył w lusterku, jak auto Marka skręca na parking.
„Za późno, przyjacielu. Teraz jest moja. Nigdy ci jej nie oddam”.
11
Nadzieja jest tym upierzonym
Stworzeniem na gałązce
Duszy – co śpiewa melodie
Bez słów i nie milknące –
W świście Wichru brzmi uszom najsłodziej –
I srogich by trzeba Nawałnic –
Aby spłoszyć ptaka maleńkiego,
Co tak wielu zdołał ogrzać i nakarmić –
Śpiewał mi już na Morzach Obcości –
W Krainach Chłodu –
Nie żądając w zamian Okruszka –
Choć konał z Głodu.
Emily Dickinson, Nadzieja jest tym upierzonym…
(przeł. Stanisław Barańczak)
– Ty zostajesz. Zrozum, nie jesteśmy zroślakami, potrzebuję chwili prywatności.
Pareras miał jedną zaletę: nie strzelał focha. Zakręcił się na posłaniu i runął na nie, jakby nagle nogi się pod nim ugięły. Położył łeb na wyciągniętych łapach i obserwował ją przymrużonymi oczami, gotów się zerwać na najlżejsze skinienie.
Jaga zapięła na jeden guzik włożoną na bikini sukienkę, by nie zsuwała jej się z ramion. Mogła iść bez niej, nawet bez kostiumu – zaleta mieszkania na odludziu. Już kilka razy pływała rano i ani po drodze, ani nad jeziorem nie spotkała żywej duszy.
Gdy kupowała dom, pani Aniela pokazała jej najkrótszą drogę nad jezioro: przez taras i ogród do bocznej furtki, potem przez łąkę i kładkę na rzece. Jaga wolała jednak chodzić naokoło, drogą i lipową aleją, jak nazwała tę ścieżkę. W marszu zawsze dobrze jej się myślało, a ostatnio miała wiele spraw do przemyślenia. Co dalej? Wrócić do Krakowa czy zostać w Zagórzu? A jeśli wrócić, to dokąd? Swoje mieszkanie na Chopina wynajęła na dwa lata, teoretycznie mogła wymówić najem, ale nie lubiła robić takich rzeczy. W biznesie trzeba zachować minimum przyzwoitości. Wynająć coś na te niecałe półtora roku?
Kupić? Lecz jeśli kupi coś większego, a w blokowej klatce na ludzi nie miała zamiaru mieszkać, zostanie jej niewiele pieniędzy. Właśnie, pieniądze. Na razie nie musiała się o nie martwić, wiadomo jednak, że jeśli się nie zarabia, tylko wydaje… Może sprzedać dom Pod Jodłami, kupić dom w Krakowie?
Lipy rosnące przy ścieżce już przekwitły, tylko jedna, tuż przy jeziorze, była spóźniona. Jaga stanęła pod nią, uniosła głowę, zamknęła oczy, syciła się brzęczeniem pszczół, zapachem.
Na drewnianym pomoście i na brzegu nie było żywej duszy. Jaga zdjęła sukienkę i zanim weszła do wody, spojrzała na jezioro. Odbijało się w nim letnie niebo. Jeśli sprzeda dom, straci ten widok. Nie będzie porannego pływania ani kawy z widokiem na rzekę, ani fortepianu, ani wanny na tarasie.
„Nie, nie sprzedam. Chcę mieć i ten dom, i mieszkanie w Krakowie. Letnią rezydencję i pałac zimowy”.
Woda wydała jej się chłodna. Ruszyła kraulem, żeby się rozgrzać. Blisko środka jeziora odwróciła się na grzbiet i leniwie poruszając stopami, patrzyła na niebo, na płynące po nim puchate chmurki.
„Wszyscy walczą, by żyć jak najwygodniej, jak najdłużej – myślała. – Ale co z tym życiem? To nie życie, tylko bieganie w kieracie, harówka od rana do nocy. A w niedzielę do sklepu, żeby sobie kupić coś ładnego, czego i tak nie ma kiedy używać. Nikogo nie stać na zatrzymanie się, nicnierobienie. Już tak nie chcę”.
Płynąc żabką do brzegu, uśmiechała się do siebie. Pierwsza decyzja, pierwszy krok do nowego życia. Wszystko zaczyna się w głowie.
Woda była gładka jak stół, wierzchnia warstwa ciepła jak w wannie. Z jej poziomu jezioro wyglądało całkiem inaczej niż z brzegu – trzciny były wysokie jak las, skrzeki, trzaski, szurkoty, gęgania, rechoty dobiegały ze wszystkich stron. Jaga czuła spojrzenie niewidzialnych oczu, które śledziły ją z zarośli, może żabich, może ptasich. Dobrze, że tu nie ma aligatorów jak na Florydzie. Kiedyś była tam u znajomych i rano zobaczyła dwumetrowego gada w basenie.
Mimowolnie przyspieszyła. Nie wolno sobie wyobrażać rekina, gdy się kąpie w morzu, ani krokodyla, kiedy się płynie blisko trzcin.
Złapała się drewnianej drabinki i z westchnieniem ulgi wdrapała się na pomost. Jezioro było takie duże, że mogło w nim mieszkać całe stado krokodyli i słodkowodne rekiny na dodatek. Pani Aniela opowiadała, że kiedyś było mniejsze, że Zarembowie zburzyli wały od swojej strony i pozwolili mu zalać niskie łąki, że nie było bagna wzdłuż północnego brzegu, bo bobry osiedliły się tu dopiero przed kilku laty, urządziły tamy i rozlewiska.
Dochodziła dziesiąta, a słońce grzało jak w południe. Jaga wyżęła warkocz, rozpuściła włosy. Rozejrzała się, zobaczyła tylko kaczą rodzinę wypływającą rzędem z trzcin, dwa łabędzie przecinające jezioro, bociana, który nadleciał od strony lasu i wylądował w sitowiu, zdjęła więc kostium. Skóra schła błyskawicznie, niepotrzebnie przyniosła ręcznik. Rozłożyła bikini na pomoście, żeby przeschło, usiadła na gładkich deskach i zapatrzyła się na jezioro. Słońce przyjemnie grzało jej gołe nogi, piersi, brzuch, ramiona.
„Co ludzie tu robią? Z czego żyją?” – zastanawiała się.
Od pani Anieli wiedziała, że Zarembowie mają gospodarstwo agroturystyczne, Skrzyńscy, też osiedleńcy z Krakowa, piszą i tłumaczą kryminały, Kamińscy sprzedają truskawki, Araszkiewiczowie hodują kury i mają najlepsze jajka w okolicy.
Do kogo należy sklep i kawiarnia? Są tu inne sklepy? Restauracja, bar z jedzeniem na wynos? Pralnia? Co by tu się opłacało robić? Ilu właściwie ludzi tu mieszka?
„Naprawdę, kobieto, chcesz tu mieszkać i pracować?”
Ale pomysły już roiły jej się w głowie, nie mogła ich odpędzić.
Mogłaby na przykład opracować kompleksowy plan usług dla mieszkańców Zagórza, od sklepów do punktu krawieckiego.
A może lepiej jakiś nietypowy biznes? Weekendy dla podglądaczy ptaków wodnych? Dla wędkarzy? Czy tu wolno łowić? Warsztaty fotograficzne dla miłośników przyrody? Mogliby mieszkać u Zarembów… Loty balonem? Obóz przetrwania dla prepersów?
„Może organizacja wyjazdów integracyjnych” – pomyślała kpiąco i sama się zdziwiła, że nie poczuła ukłucia w sercu ani ucisku w gardle.
Pływanie zawsze ją odprężało, a na tym pomoście czuła się jak w dzieciństwie na wakacjach, jak wtedy, gdy po kąpieli mama zdejmowała jej majteczki i pozwalała biegać na golasa, słońce było takie przyjemne po zimnej wodzie, można było stawiać babki z piasku, budować z kamyków baseniki dla rybek…
Usłyszała głośne „bilibili!”. Jedno z kacząt w biało-czarne paski piszczało przeraźliwie – matka, a może ojciec gdzieś znikł, tylko drugi rodzic unosił się na wodzie, spory kawałek od trzcin.
Jaga wytężyła wzrok. Co się z nim stało? Coś go wciągnęło pod wodę i zjadło?
„Aligator” – zaśmiała się w myśli.
Co to za kaczki? Dorosły ptak z zawadiackim pękiem czarnych piór na czubku głowy i z brązową krezą, jak w zawiązanym pod szyją kapturku, wyglądał zabawnie. Płynął powoli, głęboko zanurzony – Jaga widziała tylko ciemnobrązową linię grzbietu tuż nad taflą i białą szyję, lśniącą jak jedwab. Młode unosiły się na wodzie jak korki.
Plusk! Z jeziora wyłoniła się zaginiona kaczka z lśniącą rybką w długim, wcale nie kaczym dziobie. Najbliższe dziecko dostało śniadanie, reszta podniosła krzyk, pewnie domagając się swojej porcji.
Jaga nie odrywała wzroku od kaczek. Chciała zobaczyć, jak któraś znika pod wodą.
„Policzę, jak długo wytrzymuje”.
„Gerr, gerr, orr!” – zawołali chórem rodzice. Był to chyba sygnał ostrzegawczy, bo kaczęta, ile sił w płetwiastych nóżkach, ruszyły w stronę trzcin.
Jaga zobaczyła, że coś spada z nieba. W pierwszej chwili pomyślała, że to kamień. Ale kamień nagle skręcił, rozłożył wielkie skrzydła i mknął lotem ślizgowym tuż nad wodą. Rozwarte szeroko szpony już chwytały jedno z młodych, gdy nagle cała kacza rodzina wyciągnęła szyje, skoczyła do przodu delfinem i znikła pod wodą.
Ptaszysko zawróciło, ale nie odleciało. Zrobiło krąg nad jeziorem i gdy kaczki się wynurzyły, znowu zaatakowało jak bombowiec nurkujący. „Gerr, gerr, krroa, orr!” – ponaglali rodzice, do zbawczych trzcin było jednak daleko. Brunatny ptak jakby zahamował w powietrzu, wysunął szponiaste łapy, lecz kaczki znów zanurkowały, i odleciał z niczym.
Tym razem kaczęta wytrzymały pod wodą krócej niż za pierwszym razem, a drapieżnik nadleciał po raz trzeci i znowu zaatakował.
Jaga przyciskała dłonie do serca.
„Schowajcie się! Nurkujcie! Boże, zaraz któreś złapie!”
Na niebie pojawił się drugi duży ptak.
„Czy to jastrzębie? A może sokoły? Polują w parach?” – gorączkowo myślała Jaga.
Zerwała się, chwyciła sukienkę i zaczęła nią wymachiwać, żeby go spłoszyć. Zaraz jednak się zorientowała, że drugi ptak wygląda inaczej, że to bocian, który wcześniej brodził w sitowiu.
Teraz leciał tuż nad drzewami okalającymi jezioro, nabierał prędkości i kierował się prosto na drapieżnika, jakby chciał go nabić na dziób.
Drapieżnik zrobił unik. Bocian był mniejszy, lecz nieustępliwy, atakował raz, drugi i trzeci. Ani razu nie udało mu się trafić, ale uratował kaczki, które z wyciągniętymi do przodu szyjami płynęły co sił w stronę trzcin i w końcu się w nich schowały.
Drapieżnik dał za wygraną, kilka razy machnął wielkimi skrzydłami i zniknął za linią drzew.
Jaga ze świstem wypuściła powietrze. Gdy bocian zaatakował, przestała oddychać.
– Jezu, co to było?! – jęknęła.
– Bielik – odpowiedział jakiś głos w trzcinach.
Jaga aż podskoczyła. Spojrzała na miejsce, skąd dobiegł głos, lecz nikogo nie zobaczyła.
„Chyba mam omamy”.
Naraz poruszyła się kępa sitowia i spomiędzy trzcin wychylił się czubek głowy w kapeluszu moro.
– Przestraszyłem cię. Sorry.
Jaga uświadomiła sobie, że jest goła, że sukienkę trzyma w ręku.
– Bielik? – spytała, gdy już zapięła ostatni guzik. – Orzeł bielik?
– Orłan.
„Albo wariat, albo nie umie tego wymówić”. W klasie Jagi w podstawówce był chłopak, który gdy się nie pilnował, mówił „oreł”.
– Zdjęcia życia – powiedziała głowa, wysuwając się bardziej.
Jaga zobaczyła twarz umazaną błotem.
„Wariat” – zdecydowała.
Wzięła z pomostu kostium i ręcznik.
– Cześć, miło było cię poznać.
– Nie uciekaj, nic ci nie zrobię. Jestem Filip.
– Jaga – przedstawiła się odruchowo.
Filip odsunął pęki trzcin i wypełzł spod siatki zamaskowanej pokrzywami. Zdjął kapelusz.
Jaga zobaczyła jasne oczy i ostrzyżone na jeża blond włosy. Chłopak był chyba w jej wieku.
– Co tu robisz? – spytała.
– Podglądam ptaki. – Puścił do niej oko.
„Miał darmowy striptiz” – pomyślała.
– I co?
– Jak to co?
– Robisz to dla przyjemności?
– Też.
– Leżenie nieruchomo w wodzie może być przyjemne?
– Nie leżę w wodzie, sprzęt nie lubi wilgoci. Mam tu kiszki faszynowe.
„Jednak wariat”.
– Fajnie się gada, ale muszę wracać do domu.
– Mieszkasz w Zagórzu? Nigdy cię tu nie widziałem.
„Nie powiem gdzie, jeszcze będzie mnie nachodził” – pomyślała.
– Właściwie to w Krakowie.
– Aha. Napijesz się kawy?
Wyobraziła sobie, jak idą przez wieś do kawiarni za sklepem: ona w samej sukience, bez bielizny, on wysmarowany błotem.
– Może innym razem.
Zachlupotała woda, trzciny zaszeleściły i po chwili Filip stał na pomoście. W obu rękach trzymał torby. Położył je na deskach, z jednej wyjął termos i papierowe kubki, z drugiej aparat fotograficzny z wielkim obiektywem. Odkręcił obiektyw, usiadł na deskach.
– Chcesz zobaczyć zdjęcia?
Dwa ptaki zawieszone w powietrzu jak w tańcu albo w jednej ze wschodnich sztuk walki: orzeł z rozpostartymi skrzydłami, rozwartymi szponami i pikujący bocian prawie dotykający go ostrym czerwonym dziobem.
– Niesamowite! Pierwszy raz w życiu widziałam orła.
– Orłana. Bielik nie jest orłem, bo ma za krótkie gacie na skokach.
„Wariat. Bardzo przystojny, ale niestety wariat”.
Włożyła ręcznik pod pachę, bikini wcisnęła do kieszeni.
– Życzę ci nagrody w jakimś międzynarodowym konkursie. Piękne zdjęcia! Na razie!
Zrobiła dwa kroki po pomoście, gdy usłyszała za plecami:
– Twoja kawa.
Odwróciła głowę. Filip w wyciągniętej ręce trzymał papierowy kubek.
„Chyba nie jest niebezpieczny” – pomyślała.
Upiła łyk.
– Pyszna!
Dawno nie piła tak dobrej kawy. Ostatnio chyba we Włoszech.
– Cykuta robi najlepszą.
Jaga się zakrztusiła.
– Chcesz powiedzieć, że jest zatruta?
Filip się uśmiechnął. Naprawdę był przystojny. Nawet z błotem na twarzy.
– Nie, chcę powiedzieć, że zaparzyła ją Anita, Anita Skrzyńska, zwana Cykutą. – Poklepał deski koło siebie. – Usiądź, proszę. Jesteś tu na wakacjach?
– Coś w tym rodzaju. – Zdecydowała się na ostatnią próbę. Może jednak nie jest wariatem. – Bielik to naprawdę nie orzeł?
– Według ornitologów orły mają opierzone całe skoki, czyli łapy, aż do szponów. A bielik, jak sama widziałaś, ma od połowy gołe, żeby mógł polować na kaczki albo na ryby, kiedy się wygrzewają tuż pod powierzchnią wody. Spada jak grom z jasnego nieba, wbija szpony w grzbiet okonia albo leszcza i porywa go w powietrze. Gdyby miał pióra zachodzące aż na szpony, za każdym razem by je moczył i nie byłby taki szybki. Mokre pióra sporo ważą.
– Czyli naszym godłem jest orłan? Nie orzeł?
– Martwi cię to? Dla bielika to raczej nie ma znaczenia, on jest ponad nasze klasyfikacje.
– A te… kiszki?
– Kiszki faszynowe? To wiązki wikliny powiązane drutem. Na pewno nieraz takie widziałaś.
– Skąd tu się wziął orzeł? To znaczy orłan.
– Zauważyłaś, że miał ciemny ogon, a nie śnieżnobiały? To znaczy, że jest młody. Młode nie mają łatwego życia. Żeby wywojować sobie królestwo, lecą dziesiątki kilometrów od domu, walczą z wrogami, doskonalą umiejętności łowieckie, ale większość i tak ginie z głodu podczas pierwszej zimy. Tego zauważyłem pod koniec zeszłego lata, próbował polować na perkozy i tak jak dziś mu się nie udało. Następnego dnia przyniosłem kilka karpi i podrzuciłem na brzegu. Pilnowałem ich, póki nie przyleciał, bo na padlinę zawsze jest dużo chętnych.
– Nie dość, że orłan, nie orzeł, to jeszcze żywi się padliną?
– A co w tym złego? To źródło pełnowartościowego białka. Nasz przynajmniej nie musi jeść rozjechanych kotów jak warszawskie bieliki. Zimą podrzucaliśmy mu truchła saren, owiec… Gdybyś zobaczyła te stada kruków, lisy, borsuki czekające, aż pan i władca otworzy truchło! Czasem próbowały go odgonić, gdy już wykonał brudną robotę, zbyt ciężką dla ich słabych dziobów, ale nasz bielik się nie dał, nawet gdy banda srok próbowała go ciągnąć za ogon… Pokażę ci zdjęcia, jeśli chcesz. Długo zostaniesz w Zagórzu?
– Jeszcze nie wiem.
– U kogo mieszkasz?
Jaga się zawahała. Chyba jednak nie wariat.
– W domu Pod Jodłami.
– W Willi? – Przyjrzał jej się uważnie. – To ty kupiłaś Willę od pani Anieli?
Jaga kiwnęła głową.
– A ty mieszkasz tu na stałe? – spytała. – Co robisz?
– Pracuję u Zarembów. – Spojrzał na zegarek. – Wracasz do Willi? Odprowadzę cię, idę w tamtą stronę.
– Bociany nie boją się orłów… orłanów? – spytała, gdy już szli lipową aleją. – Tak odważnie bronił tych kaczek.
– Bronił? – Filip się uśmiechnął. – Romantyczne widzenie przyrody… Ale do twarzy ci z tym.
– Przecież sama widziałam!
– Bronił swojego terytorium. Wrócił na początku kwietnia i zastał tu bielika. Już kilka razy próbował go przepędzić. Teraz, gdy jego młode szykują się do pierwszych lotów, zrobi wszystko, żeby się go pozbyć. Nie może ich narażać. Bociany są troskliwymi rodzicami.
– Dużo wiesz o ptakach, to twoje hobby?
– Moja praca.
– Obserwacja ptaków? Serio?
– Masz coś przeciwko ptakom?
– Nie, ale…
Urwała. Co ją to obchodzi, jak zarabia na życie? Skoro Zarembowie mu płacą za leżenie w szuwarach i dokarmianie bielików…
– To dobrze, bo jesteś do nich podobna.
– Myślisz, że lotna? – zażartowała.
– Być może. Jeszcze nie wiem – odrzekł poważnie.
„Chyba nie ma poczucia humoru. Ale wariatem nie jest”.
– Wcale tak bardzo nie różnimy się od ptaków – ciągnął. – Chcemy być zdrowi, najedzeni, mieć swoje stado, swoje gniazdo i swoją parę, ale też własne terytorium, na które nikt nie będzie wkraczał. – Uśmiechnął się. – Widziałem, jak przyszłaś na pomost, jak pływałaś, i myślałem, że jesteś jak ptak: wolna, bez poczucia przemijania czasu, piękna. O, jest już Cykuta.
Na poboczu stał ciemnozielony land rover. Oparta o samochód kobieta na ich widok rzuciła papierosa i obcasem wgniotła go w ziemię.
– Nic nie widziałeś, Filip. Ja przecież nie palę – powiedziała.
– Jasna sprawa. Anita, to jest Jaga, nasza nowa sąsiadka. Kupiła Willę.
Kobieta podeszła bliżej, wyciągnęła rękę.
– O, to pani! Miło mi. Anita Skrzyńska.
Szczupła, ciemnowłosa w cieniu drzew wyglądała na rówieśnicę Filipa, dopiero w słońcu było widać, że na pewno jest już po czterdziestce.
– Jadwiga Barska.
– Filip nie zniechęcił pani do tutejszego towarzystwa? Potrafi zagadać na śmierć, w dodatku nie interesuje go nic poza ptakami.
– Widziałam orła bielika, to znaczy orłana. Pierwszy raz w życiu.
– Był wykładzik o różnicy między orłem a orłanem? – Anita z ukosa spojrzała na Filipa. – Ptaszysko mieszka u nas od jesieni, mnie już spowszedniało, tym bardziej że stale o nim słyszę. Z początku też się ekscytowałam.
– Chcesz zobaczyć zdjęcia… – zaczął Filip.
– Nie! – przerwała mu Anita. – Za piętnaście minut mamy zebranie. Może podwieźć panią do Willi? – zwróciła się do Jagi.
– Dziękuję, przejdę się, lubię tę drogę.
Anita się uśmiechnęła.
– To tak jak ja.
Filip wrzucił torby na tylne siedzenie.
– Cześć. Przyjdziesz jutro nad jezioro?
Jaga pokiwała głową.
Nagle poczuła się samotna. Prócz pani Anieli nikogo w Zagórzu nie znała, a rozmowy z parerasem były dość jednostronne.
– Co to za zebranie? – spytała.
– Komitetu organizującego Zagórki, święto Zagórza – wyjaśniła Anita. – Obchodzimy je co roku w odpust.
– Słyszałam coś o tym. – Jaga poczuła, że chce jechać na to zebranie, posiedzieć z ludźmi, pogadać. – Może… może mogłabym się przydać? Jestem menedżerem, z zarządzania zawsze miałam piątkę.
– Do rządzenia każdy się rwie, a my potrzebujemy ludzi do roboty. – Anita się uśmiechnęła. – Ale pewnie, zapraszam, każda para rąk się przyda.
(…)
12
Kochałbym cię (psiakrew, cholera!),
gdyby nie ta niepewność,
gdyby nie to, że serce zżera
złość, tęsknota i rzewność.
Byłbym wierny jak ten pies Burek,
chętnie sypiałbym na słomiance,
ale ty masz taką naturę,
że nie życzę żadnej kochance.
(…)
Cóż mi z tego (psiakrew!), żem wierny,
taki, co to „ślady po stopach”?…
Moja miła, minął październik,
moja miła (psiakrew!), mija listopad.
Moja miła, całe życie mija…
Miła! miła! – powtarzam ze szlochem…
To mi życie daje, to zabija,
że ja ciągle (psiakrew!) ciebie kocham.
Władysław Broniewski, Ze złości
– Znasz tego Marka, jak mu tam… Kuleszę? – spytał Sebastian, gdy po obchodzie natknął się na Melę na korytarzu.
– Czemu pytasz?
– Widziałem twoją minę, gdy na odprawie profesor mówił o konferencji.
– Gapiłeś się na mnie?
– Przynajmniej na twarz, a nie na cycki jak reszta.
Mela się uśmiechnęła, choć wcale nie było jej do śmiechu.
– Znam.
– Na tyle, by wiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi?
– W czym wszystkim?
– Nie poznaję koleżanki. Zawsze taka lotna… Nie dziwi cię konferencja zorganizowana ad hoc? W modnej miejscowości?
– To drugie nie. Moja znajoma ciągle na takie jeździ. Była w Paryżu, na Krecie, w Hiszpanii… Jeden wykład, tydzień zwiedzania.
– Jaką ma specjalizację?
– Alergologia.
– Prywatny gabinet?
– Tak.
– I wszystko jasne. Organizatorem jest firma farmaceutyczna, prawda? Ale my, szaraki z pensją na poziomie misyjnym, bez prywatnej praktyki, nie jesteśmy łakomym kąskiem. Co ty możesz przepisać pacjentowi? Gaziki przetykane złotą nitką?
– Coś by się tam znalazło.
– Powiedz, o co w tym chodzi? Pracowałaś z nim?
– Znam go prywatnie.
Seba wlepił w nią oczy.
– Zaczerwieniłaś się – powiedział oskarżycielskim tonem. – Podkochujesz się w nim? Serca nie masz! A ja, twój wierny cichy wielbiciel?
– Przestań, Seba… – Mela westchnęła. – Pamiętasz, że pod koniec studiów wyszłam za mąż?
– No jasne! Skandal stulecia! Panna młoda ucieka sprzed ołtarza… – urwał. – To on?
– Tak. Proszę, nie mów nikomu.
– Ale jak to „wyszłaś”? Przecież nie zjawiłaś się w kościele…
– Wcześniej wzięliśmy ślub cywilny. Wtedy jeszcze nie było konkordatowych.
– Jesteście małżeństwem?
– Nie. Rozwiedliśmy się dawno temu.
Sebastian stał z rozdziawionymi ustami.
– Jesteś rozwódką? Jezu, nie wiedziałem, że samo to słowo tak mnie kręci…
– A państwo o czym tak rozprawiają? O konferencji? – Profesor Kowalski wyszedł ze swego pokoju i zatrzymał się obok nich.
„Słyszał, o czym mówiliśmy? – gorączkowo myślała Mela. – Te drzwi są takie cienkie…”
– Właśnie się zastanawialiśmy, panie profesorze, po co właściwie jest ta konferencja – wypalił Sebastian.
– Jak to po co? Nie słuchał pan, panie kolego, co mówiłem? Ma nam przybliżyć najnowsze metody w amerykańskiej chirurgii plastycznej i organizację tamtejszej opieki medycznej.
– Ale u nas w szpitalu nie ma plastyka…
– Może pora to zmienić? Może powinniśmy się przyjrzeć, jak Amerykanie traktują pacjentów? – Przeniósł wzrok na Melę. – Choć niektórzy z nas już coś o tym wiedzą i próbują transplantować na nasz teren tamtejsze obyczaje, takie jak siadanie na łóżku pacjenta, żeby sobie z nim uciąć pogawędkę. No, pora wracać do pracy. – Włożył ręce do kieszeni fartucha i odszedł.
– Wszyscy się w tobie kochamy w uświęcony tradycją sposób, on jeden okazuje ci miłość nietypowo. Zastanawiałaś się dlaczego?
– Bo w przyrodzie musi być równowaga?
Sebastian pokiwał głową.
– Tak, ale jest w tym drugie dno…
– Wiem nawet jakie. Szczególnie gdy słyszę: „Całkiem męska, to znaczy chciałem powiedzieć fachowa robota”.
– Sugerujesz, że jest gejem? – spytał Sebastian teatralnym szeptem. – A wracając do doktora Kuleszy…
– Chyba wracając do pracy. Przynajmniej ja wracam. Nie mogę się obijać jak niektórzy ginekolodzy.
– Miałem ci zafundować kawę, ale się rozmyśliłem. Nie lubię cię.
Mela posłała mu w powietrzu całusa, poszła na oddział, rozmawiała z dziećmi, z rodzicami, potem w pokoju lekarskim robiła notatki, wypełniała karty zleceń, ale cały czas po głowie plątała jej się myśl: „Czy Marek zorganizował tę konferencję dla mnie? Żeby się ze mną niby przypadkiem zobaczyć?”.
Bo dlaczego w Łebie? Dlaczego akurat lekarze z jej szpitala? Dlaczego tak ni z gruszki, ni z pietruszki?
„Głupia jesteś! Dla ciebie, akurat. A jeśli nawet, to tylko po to, żeby ci pokazać, jak doskonale sobie poradził sam, bez kuli u nogi”.
Czy Marek w ogóle będzie na tej konferencji? Musi się pokazać, skoro ją organizuje. Wygłosi przemówienie i zniknie czy zostanie do końca? I najważniejsze: czy wrócił do Polski, a jeśli tak, to dlaczego?
Zadzwoniła jej komórka.
Mela spojrzała na wyświetlacz. Mateusz.
„Powiedzieć mu o Marku?”
– Cześć, skarbie, nie przeszkadzam?
– Nie, walczę z papierami.
– Przed chwilą dostałem SMS-a. Zgadnij od kogo.
– Od wielbicielki?
– Wielbicielki piszą do mnie po zmroku. Zgaduj dalej.
„Od Marka” – pomyślała.
– Nie mam pojęcia.
– Od Marka Kuleszy.
Mela nie wiedziała, co powiedzieć. To wszystko było jakieś nierealne.
– Mnie też zatkało.
– Przyjechał na wakacje? – odezwała się w końcu.
– Pisze, że chce wrócić.
– Na stałe?
– Skoro „wrócić”, to chyba tak.
– Co jeszcze? – spytała sucho.
– No właśnie… – Mateusz się zająknął. – Chciałby się spotkać.
– Jeśli z tobą, nie ma sprawy. W końcu to twój przyjaciel od wózka głębokiego, jak zawsze powtarzała jego mama.
– Z nami.
– Oszalałeś.
– To raczej on oszalał… – powiedział Mateusz cicho.
„Jak śmie! – pomyślała Mela. – Zjawia się po jedenastu latach i wywraca moje życie do góry nogami!”
– Może sobie wyobraża, że ugotuję kolację i go do nas zaproszę! – warknęła.
– Może. – Mateusz wyraźnie poweselał. – Muszę mu coś odpisać.
– Umów się z nim na piwo… Nie wiem zresztą.
– Dzięki. Dam ci znać. Kocham cię.
– Ja ciebie też.
Odłożyła telefon, spojrzała na ekran komputera. Dobrze, że foldery to nie pacjenci. Papiery może jeszcze raz sprawdzić w poniedziałek, błędu przy operacji nie da się cofnąć. Jak to mówi Mateusz? „Faktura to nie licznik w astrze, nie da się jej cofnąć”.
Próbowała się roześmiać, lecz słabo jej to wyszło. Z westchnieniem wróciła do pracy. Pisania epikryz nauczył ją Marek.
Logiczne i zwięzłe podsumowanie wywiadu, wyników badań i leczenia oraz opisanie dalszej proponowanej terapii było prawdziwą sztuką. Na stażu, gdy jej koledzy ciągle jeszcze biegali do profesora z brudnopisami, jej wolno było samodzielnie przygotowywać wypisy.
Jaki Marek jest teraz?
„Może wyłysiał, brzuch mu urósł – pomyślała. – Albo kaleczy polski”.
Otworzyła wyszukiwarkę, wpisała „Marek Kulesza”. Ponad milion wyników. Pierwszy raz w życiu pożałowała, że nie posłuchała Jagi i nie założyła konta na Classmates.com albo na Twitterze.
Uściśliła pytanie: chirurg, Houston, urodzony 1962, krakowska Akademia Medyczna, konferencja w Łebie 28–29 lipca 2007.
– Bingo! – szepnęła, gdy wśród wyników wyświetlił się link do strony konferencji.
Kliknęła na link, rzuciła okiem na program, przewinęła stronę i nagle z ekranu spojrzał na nią Marek.
Zaparło jej dech.
Nic się nie zmienił. Patrzył na nią uśmiechnięty, opalony, w nieskazitelnym fartuchu, ze stetoskopem na szyi. Doktor Kildare mógłby mu buty czyścić.
Zadzwoniła komórka.
Mela aż podskoczyła. Szybko zamknęła stronę, jakby oglądała coś nieprzyzwoitego i bała się, że dzwoniący to zobaczy.
– Cześć, siostra!
– Cześć, Jaga. Miło cię słyszeć.
Ich stosunki prawie wróciły do normy. Jaga bywała jeszcze uszczypliwa, lakoniczna, nie zawsze odpowiadała na SMS-y, lecz Mela kładła to na karb stresu po rozstaniu z Kamilem i z ROVIGO.
– Masz chwilę? Jesteś w pracy?
– Tak. – Mela rzuciła okiem na zegar. – Jeszcze dwadzieścia minut, ale nie robię nic ważnego, jak to w piątek, tuż przed wyjściem do domu.
– Macie jakieś plany na następny weekend?
– Mateusz chyba nie, ja mam dwudniową wyjazdową konferencję.
Nie chciała mówić Jadze, gdzie ta konferencja ani kto ją organizuje.
– Oj, szkoda! Nie możesz się wymigać?
– Profesor Kowalski poświęcił dziś prawie całą odprawę na omówienie jej wagi, więc sama rozumiesz. A co, przyjeżdżasz do Krakowa?
– Nie. Chciałam was zaprosić na odpust w Zagórzu.
– Wybierasz się na odpust? Fantastycznie! Naprawdę żałuję, że nie mogę przyjechać. Kupiłabym ci watę cukrową i pierścionek z niebieskim oczkiem, a sobie z czerwonym.
„Kryzys chyba minął” – pomyślała. Jaga miała wesoły głos, pomysł z odpustem też o tym świadczył.
– To nie jest zwykły odpust, tylko święto Zagórza. Przypadkiem trafiłam dziś na zebranie komitetu organizacyjnego. Będzie oczywiście uroczysta msza, na którą się nie wybieram, ale potem obiad, tańce, ognisko. Może być ciekawie.
– Należysz do komitetu organizacyjnego?
– Nie, no skąd. Ale poznałam sąsiadów, którzy należą.
– Sympatyczni?
– Bardzo. Mieszkają z drugiej strony jeziora, mają wielkie gospodarstwo agroturystyczne, a drudzy mieszkają niedaleko nich. Znają się od liceum. Wiesz, trochę mi przypominają ciebie i Mateusza: w ultrafiolecie albo podczerwieni na pewno można by zobaczyć łańcuch, który ich łączy.
Mela się zaśmiała.
– Tak nas widzisz?
– A nie jest tak? Mają dłuższy staż niż wy, Kuba na pewno jest po pięćdziesiątce, ale wodzi oczami za Gosią jak zakochany licealista.
– Żałuję, że nie mogę przyjechać. Jeśli potrzebujesz towarzystwa na tańce, to namówię Mateusza.
– Jeszcze tak nisko nie upadłam, żeby chodzić na imprezy z facetem siostry. Zresztą poznałam dziś przystojniaka. Ma na imię Filip. Wyjaśnił mi różnicę między orłem a orłanem.
– Pójdziesz z nim?
– Jeszcze nie wiem. Mam kilku kandydatów. Okazuje się, że mili, mądrzy i przystojni są nie tylko w bajkach.
– No pewnie. A co to jest orłan?
– Pokażę ci go, jak do mnie przyjedziesz. Zdziwisz się. Może wpadniecie za trzy tygodnie, jak będą Perseidy? Na cały weekend.
– Bardzo chętnie.
– Zadzwonię po odpuście, to się umówimy.
– Zadzwoń koniecznie.
Pogadały jeszcze chwilę, a gdy Jaga się rozłączyła, pierwszą myślą Meli było zadzwonić do Mateusza i przekazać mu radosną wieść, że Jaga wychodzi z dołka.
„Nie, zrobię to przy obiedzie, będzie o czym rozmawiać”.
Nigdy nie brakowało im tematów, nagle jednak poczuła się niepewnie. Musi mu powiedzieć o konferencji, ale o Marku? Po co go niepokoić?
Z westchnieniem wyłączyła komputer i zaczęła się zbierać do domu. Była w drzwiach, gdy usłyszała sygnał SMS-a.
Umówiłem się z Markiem w pubie na Mikołajskiej o 5. Będę w domu koło 7. KC.B
Mateusz zawsze kończył SMS-y tym skrótem. „Kocham Cię. Bardzo”. Śmiała się, że przypomina KFC i wcale nie jest romantyczny.
„Zrobię kolację. W pubie raczej się nie naje”.
Zatrzymała się przy supermarkecie, kupiła ciasto filo, fetę, jajka, jogurt grecki. Od pani Vesny, Chorwatki, u której mieszkali, dostała przepis na burek i postanowiła go wypróbować.
Nakryła stół, przetarła blat w kuchni – potrzebowała dużo miejsca na rozłożenie płatów ciasta, które pani Vesna tak zręcznie rolowała.
„Moje może nie będzie takie zgrabne, ale na pewno dobre”.
Nalała sobie wina, nastawiła płytę Bijelo Dugme – burek jest bośniacki jak ten zespół. Nucąc piosenkę o tym, jak kocha Bośniak, smarowała ciasto masłem, potem posypywała je pokruszoną fetą jak łzami, śpiewając o rozstaniu równie rzewnie jak Żeljko Bebek. Polała ciasto jajkami ubitymi z jogurtem, szybko zwinęła jak roladę i przełożyła na blachę.
– Swiraj, jedna żena zna, zaszto nemam sna, igram sam…
Graj całą noc.
Dom ci oddam,
duszę oddam,
konia sprzedam,
wszystko oddam,
byle tańczyć.
W słowach piosenki nie było żadnej przesady. Ona kiedyś też przez złamane serce nie mogła jeść, nie mogła spać. Oddałaby dom, konia, nawet duszę, żeby zapomnieć, żeby tak nie bolało, żeby muzyka grała, zagłuszyła wspomnienia i ból.
– Co tu tak wesoło? Uhm, ładnie pachnie!
Nie usłyszała, jak Mateusz wszedł. Przyniósł jej róże.
Przytuliła się do niego, ukryła twarz na jego piersiach. Dopiero gdy była pewna, że nic z niej nie wyczyta, pocałowała go.
– Chcesz wina?
– Nie, dzięki. Wypiłem trzy piwa, jakbym popił winem, mógłbym rana nie doczekać. W najlepszym razie kac gigant gwarantowany.
– Jak było? Co mówił?
– Chce tu wrócić. Poprosił mnie, żebym mu znalazł jakiś ładny dom w naszej starej okolicy albo na Azorach.
– Nie stać go na pośrednika?
– Stać, pewnie że stać.
– Bardzo się zmienił?
– A wiesz, że nie. Tylko chyba jeszcze lepiej wygląda. Sama wcześniej czy później zobaczysz. To małe miasto.
– Chcesz go do nas zaprosić?
– Zgodziłabyś się?
Milczała chwilę.
– Jeszcze nie teraz. Muszę się oswoić z tą myślą.
Przyciągnął ją do siebie, pocałował.
– Wiedziałem, że to się kiedyś stanie, że on wróci. Skarbie…
– Co?
– Kocham cię.
– Ja ciebie też.
– Proszę, nie zostawiaj mnie.