Fragment opowiadania „Sukienka z Floriańskiej” z antologii „Rozdzieliła nas wojna”

— Wojna? — Matka odłożyła widelec. — Mówisz to tak spokojnie? A czy jest coś straszniejszego niż wojna?
Broda zaczęła jej się trząść, w szeroko otwartych oczach błyszczały łzy.
Matka umiała płakać na zawołanie. Ilona dostrzegła to już dawno i nie mogła wyjść ze zdumienia, że ojciec tego nie widzi i daje się nabierać.
Teraz też zerwał się z krzesła.
— Przepraszam, moja droga. — Ujął dłoń matki, nachylił się i ją ucałował. — Nie powinienem…
— Nie, Kaziu. Nie traktuj mnie jak dziecko.
Ilona wyprostowała się odruchowo, lecz nawet na nią nie spojrzeli.
— Nie denerwuj się, Marysieńko. W takich chwilach najważniejsza jest równowaga umysłu i trzymanie nerwów na wodzy.
— W takich chwilach? Więc naprawdę myślisz, że ten wstrętny Hitler nas napadnie? — Wysoki głos matki przeszedł w pisk.
Zawsze podwyższała głos, gdy rozmawiała z ojcem. Ilona miała czasem wrażenie, że to matka jest w ich rodzinie dzieckiem, którym wszyscy muszą się opiekować. Stale słyszała: „Nie mów tak, bo mamusi będzie przykro”, „Nie denerwuj matki”, „Czemu to robisz? Żeby mama dostała migreny?”.
Ojciec ukląkł przy krześle matki. Pogłaskał ją po policzku.
— Ależ, Marysiu, pomyśl tylko. Przecież nie zacznie wojny na jesieni, żeby potem utknąć w błocie. Taki szalony nie jest.
— Nasza Julcia mówiła, że przy Składowej, na tyłach szpitala, podstawili wagony towarowe, ewakuują rodziny wojskowych…
— Służba zawsze roznosi plotki, przecież wiesz.
Matka westchnęła spazmatycznie, jak dziecko po długim płaczu.
— Wiem, Kaziu, tylko że sama widziałam w tramwaju taką rodzinę z walizami, plecakami, nawet zrolowaną kołdrą…
— Może wracali z wakacji? — Ojciec pocałował ją w policzek. — Wojny nie wybuchają ot tak, nikt nie napada na silny kraj, który w dodatku ma potężnych sojuszników.
— Naprawdę tak myślisz?
— Naprawdę. Nie martw się, moja droga. Żadnej wojny nie będzie.
— Ludzie mówią co innego — upierała się matka. — No i po co kazali zrobić żelazny zapas, po co natopiłam z kucharką tyle masła…
Ojciec podniósł się z westchnieniem i wrócił na swoje miejsce.
— Czasy są niepewne, to ludzie gadają byle co. Ale Hitler nie jest gotowy do wojny. Przecież czytałaś w „Kurierze”, że te czołgi, co wjechały do Czechosłowacji, były z dykty, a niemiecka mobilizacja to blef: nad granicą jeżdżą tam i z powrotem dwie zmotoryzowane dywizje. Teraz, razem z Anglikami i Francuzami, czapkami byśmy ich nakryli. Oni doskonale to wiedzą. Hitler jest mocny w gębie, umie krzyczeć i szantażować, ale dowódca z niego żaden. — Ojciec odruchowo dotknął wszytej w klapę marynarki niebiesko-czarnej wstążeczki Virtuti Militari. — Gefrajter na czele armii, śmiechu warte.
Z przedpokoju dobiegł dzwonek telefonu, potem sztucznie modulowany głos Julci przeszkolonej przez matkę w odbieraniu telefonów:
— Tu mieszkanie profesorostwa Donieckich. Kto mówi?
„Żeby to był telefon do ojca” — pomyślała Ilona. „Żeby wyszli z domu. Żebym w spokoju mogła kończyć szycie”.
Rano, wracając ze spowiedzi, spędziła dobry kwadrans przed wystawą krawca na Floriańskiej, jeszcze raz sprawdzając, czy nie przeoczyła jakiegoś szczegółu kroju sukienki, która ją urzekła. Choć śluby odbywały się teraz niemal taśmowo, tej sukni nie kupił nikt. Musiała kosztować krocie — delikatny jedwab był ozdobiony perłami wyglądającymi na prawdziwe i koronką z Alençon. Ilona nie odważyła się wejść do sklepu, zapytać o cenę ani nawet o to, czy — jak się domyślała — spódnica jest z szarmezy, a naszyta na nią przezroczysta krynolina z jedwabnego tiulu. Nie stać jej było na perły ani francuskie koronki, zresztą najbardziej zachwycił ją krój przywodzący na myśl modę z epoki fin de siècle’u, a jednocześnie nowoczesny w swej geometrii: trójkątny stanik zebrany w mocno wciętej talii, przezroczysta krynolina o walcowatym kształcie, opływająca prostokątną wąską spódnicę.
W drzwiach jadalni stanęła Julcia.
— Panie profesorze, telefonuje pan profesor Zaborowski.
— Już podchodzę. — Ojciec odłożył serwetkę na stół.
Matka przewróciła oczami. Telefon w porze obiadowej uważała za faux pas, nie zaprotestowała jednak, bo profesor Zaborowski, przyjaciel ojca, był dyrektorem Instytutu Botaniki.
„Może pójdzie do Ogrodu… Może już się nacieszył Astrophytum capricorne i zaniesie go do szklarni”.
Ilona spojrzała na kilkunastocentymetrowy kaktus z dwoma błyszczącymi żółtymi kwiatkami sterczącymi spomiędzy zakrzywionych cierni. Ojciec przed tygodniem przywiózł go z Gdańska, ze sklepiku Kosmos przy Langgasse — mekki kaktusiarzy. Cud, że dotarł z Meksyku w tak doskonałym stanie. Był chimeryczny, trudny w uprawie, a kruche, łatwo gnijące korzenie też nie ułatwiały transportu.
Nagle przypomniała jej się notka w „Kurierze”: w Warszawie panna młoda szła do ołtarza z doniczką z kaktusem w ręku. Narzeczony, który jej go przysłał zamiast bukietu, wyjaśnił dziennikarzowi, że kaktus przynosi szczęście.
Ilona wyobraziła sobie matkę w ślubnej sukni, z Astrophytum capricorne zamiast róż, i zachichotała w duchu. Chociaż… Mama doskonale wiedziała, kiedy postawić na swoim, a kiedy bez szemrania się podporządkować. Gdyby ojciec posłał jej doniczkę z kaktusem, z niewzruszoną miną wytłumaczyłaby zdumionym gościom, że zwyczajny bukiet na drugi dzień zwiędnie, a kaktus będzie trwał lata całe i zawsze będzie przypominał o tym wielkim dniu.
— Mam wspaniałą nowinę. — Ojciec, rozpromieniony, wszedł do jadalni. — Uniwersytet w Lejdzie zgodził się, żebym prowadził wykłady już od zimowego semestru. Marysieńko, pakuj kufry, wyjeżdżamy za dwa tygodnie.
Matka pisnęła z radości i rzuciła mu się na szyję.
Ilona siedziała jak skamieniała. W uszach jej dzwoniło, jakby ogłuszył ją huk, z jakim runęły wszystkie jej plany.
— Ale jak to… — wyjąkała. — Przecież za tydzień jedziemy do Zakopanego.
Matka i ojciec spojrzeli na nią. Na ich twarzach malowało się zdumienie.
„Gdyby solniczka przemówiła, byliby mniej zaskoczeni” — pomyślała Ilona. „Dzieci i ryby głosu nie mają”.
— Do Zakopanego? — powtórzył ojciec. — Przecież z tego już dawno zrezygnowaliśmy. Jedziemy z Orbisem do Jugosławii… Ale to się odwoła — mruknął sam do siebie, potem pytająco spojrzał na matkę.
— Miałam jej powiedzieć… — zaczęła niepewnie. — Ale… ale pomyślałam, że będzie mieć niespodziankę.
Jeszcze raz uścisnęła ojca.
— Tak się cieszę, Kaziu! Głównie ze względu na ciebie. Skończysz pisać książkę, no i mówiłeś, że jest tam jeden z najstarszych ogrodów botanicznych.
— Cała Holandia to jeden wielki ogród — uśmiechnął się ojciec.
Ilona patrzyła na nich i myślała, że jest piątym kołem u wozu. Była dość dorosła, by wiedzieć, że większość dzieci pojawia się na świecie przez przypadek, że stan odmienny nie zawsze jest stanem błogosławionym, lecz potem, gdy dziecko już się urodzi, rodzice godzą się z tym faktem, niektórzy nawet kochają swoje dzieci…
— Wanda Zaborowska zaprasza cię na herbatę. Opowie ci o stosunkach w Lejdzie, da listy do żon profesorów, które tam poznała, a ja pojadę z Tadeuszem do szklarni. — Ojciec obrzucił Astrophytum capricorne miłosnym spojrzeniem. — Będzie tu za chwilę. Podwieziemy cię do nich po drodze.
— A ja? — spytała Ilona.
— Co ty? — zdumiała się matka.
— Moje studia? Co z nimi? — Ilona chwyciła się ostatniej deski ratunku.
— Zaczniesz w przyszłym roku. Zresztą możesz chodzić na zajęcia w Lejdzie. Będę wykładał po niemiecku, więc problem języka odpada.
— Ale…
— Dość dyskusji. — Ojciec uniósł rękę. — Jutro pójdę do niemieckiego konsulatu, dowiedzieć się, czy dadzą nam wizy. Jeśli nie, popłyniemy z Gdyni. — Spojrzał na zegarek. — Tadeusz będzie za chwilę. Każ nam przygotować czarną kawę.
— Wypijecie sami, dobrze? Muszę się przebrać. Tak się cieszę! — Matka znowu zarzuciła mu ręce na szyję.
Ojciec zbliżył usta do jej ust. Ilona spuściła oczy.
— Nie wracaj późno.
— Ty też. I weź taksówkę, wieczorem może być za chłodno na dorożkę, nie chciałbym, żebyś się przeziębiła.
Ilona siedziała ze wzrokiem wbitym w prawie pełny talerz. Nigdy nie wstawała, póki nie skończyła jeść, teraz jednak czuła, że w tej wyjątkowej chwili nikt jej nie skarci.
— Co będziesz robiła, Ilonko? — wspaniałomyślnie zainteresował się ojciec, gdy już była przy drzwiach.
Bała się, że się rozpłacze, gdy otworzy usta. Albo, co gorsza, zacznie krzyczeć.
Zacisnęła dłonie tak mocno, że chrupnęły jej kostki.
— Poczytam sobie — wydusiła z trudem.
— Tylko żadnych romansów. Pamiętaj, że jesteś po spowiedzi — wtrąciła się matka. — I połóż się wcześnie, jutro pierwszy piątek.
Nawet w wakacje Ilona chodziła na mszę o siódmej. Lubiła iść przez chłodne jeszcze miasto, którego ciszę przerywał tylko zgrzyt tramwaju i szelest mioteł dozorców sprzątających chodniki.
Quidquid agis, prudenter agas et respice finem — dorzucił ojciec. — Cokolwiek czynisz…
Ilona z trudem powstrzymała się od wzruszenia ramionami.
Ojciec czekał chwilę, potem sam dokończył:
— …czyń rozważnie i myśl o wyniku. Nie wiem, jak ona zdała łacinę na maturze — powiedział do matki.
„Ona zdała celująco” — ze złością pomyślała Ilona.
Z sieni dobiegł głos dzwonka, potem tupot nóg Julci, która biegła otworzyć drzwi.
— Uciekam — powiedziała matka. — Zostawiam cię z gościem. Daj mi pół godzinki. — Pocałowała ojca w policzek.
Ilona wysunęła się z jadalni.
Miała ochotę strącić wazę z komódki w przedpokoju, a potem z całej siły trzasnąć drzwiami. Zamiast tego rzuciła się na łóżko i okładała pięściami materac. Pomogło jej to, jak zawsze — złość zelżała, łzy, które już gromadziły się pod powiekami, obeschły.
Naciągnęła kapę na głowę i zaczęła powtarzać swoją mantrę: słowa listu, który w maju przywiozła jej od Jędrka koleżanka z klasy i z włóczęgi po Tatrach.
„Droga Ilonko! Droga… Liczę dni do twego przyjazdu… Pamiętasz te goryczki na Krywaniu, co nie pozwoliłaś mi zerwać na bukiet dla ciebie, znowu będą kwitły… Myślę o tobie przy każdej robocie, a w nocy mi się śni, że znowu idziemy razem na Kościelec… Przyjmij najserdeczniejsze pozdrowienia od wiernego przyjaciela Jędrka”.
Przycisnęła ręce do piersi.
— Kocham cię — szepnęła. — I wiem, że ty też mnie kochasz.
Ten dom ją dusił, oddychała prawdziwie dopiero w górach. Nic nie mogło się równać z tą czarowną chwilą, gdy rusza się w drogę i wszystko jest obietnicą, a potem jedynie niebo i szczyty, stukot podbitych gwoździami butów, szum dalekiego potoku, żadnych myśli, tylko ona wysoko, na kamienistej ścieżce, idzie, skacząc po górach, przeskakując pagórki… Płynie w chmurach, nad górami…
Miała dwanaście lat, gdy ojciec zabrał ją na prawdziwą górską wycieczkę. A jako że był zwolennikiem wrzucania na głęboką wodę — od razu na Mięguszowiecki Czarny. Okrążyli Wielki Staw Hińczowy i weszli na szlak wiodący na Przełęcz pod Chłopkiem. Gdy za piarżyskiem zaczęły się nieduże rynny, prowadzący ich Jasiek Sieczka chciał ją podsadzić, ale ona wiedziała, co robić: dobrze zahaczyć stopę w rysie, żeby się nie ześliznęła, poszukać oparcia dla dłoni, i tak w kółko. Wypróbowała to sto razy na skałkach podczas zabaw z miejscowymi dziećmi. „Zuch dziewczyna! Lezie jak po drabinie”.
Wysokość, która w ludziach budzi lęk, ją zachwycała. Lekkim krokiem pokonywała ganki i grzędy. „Nie boisz się?” — spytał ojciec. Z uśmiechem pokręciła głową. „Dzieci nie mają wyobraźni” — mruknął.
Na tamtą wycieczkę poszła w wysokich sznurowanych bucikach, białej muślinowej bluzce i szerokiej satynowej spódnicy. Dwa lata prosiła matkę o spodnie, a gdy wreszcie je dostała, paradowała w nich po Zakopanem do znudzenia: wytrawna taterniczka w pumpach, z liną przytroczoną do plecaka, który ojciec przywiózł jej z Wiednia, patrząca z góry na stremowanych nowicjuszy.
To góry przemieniły ją z zahukanego dziecka w wierzącą w siebie dziewczynę. Jeszcze nie umiała się sprzeciwić, gdy matka wybierała jej garderobę, a ojciec kierunek studiów, lecz już wiedziała, że może osiągnąć każdy cel, który sobie wyznaczy.
Przed dwoma laty, gdy zakochała się w Jędrku Byrcynie, nie miała odwagi go zagadnąć, kiedy niby przypadkiem natknęła się na niego przed kościołem po sumie albo w obejściu jego rodziców, dokąd biegała pod byle pretekstem. Przed rokiem po prostu wprosiła się do grupy, którą miał prowadzić na Mnicha, a potem sam ją zapraszał na kolejne eskapady. Dwa dni przed jej powrotem do Krakowa poszli na Kościelec. Była tam pierwszy raz i nie mogła się napatrzeć na stawy w Dolinie Gąsienicowej. Troje pozostałych uczestników wycieczki przez całą powrotną drogę narzekało: „Widok na Gąsienicową i stawy był piękny, prawda, i to, że widać wszystkie, jest niezwykłe, ale całą resztę zasłaniają góry. Do tego zejście tą samą drogą. Nudna ta wycieczka”. Humor poprawiły im dopiero grube pajdy chleba z białym serem, które łapczywie pochłonęli w Murowańcu.
„Pani też się nudziła?” — spytał Jędrek, gdy schodzili z Boczania. Zwolniła kroku, by zostać z nim w tyle, potem się zatrzymała. Na horyzoncie, za Gubałówką, rysował się ciemny masyw Babiej Góry, pod nogami miała Zakopane w szerokiej dolinie. Chciała zabłysnąć, powiedzieć, że dla niej każda góra to oś świata, mistyczne miejsce, gdzie ziemia styka się z niebem, lecz zaraz zrezygnowała z popisów. „Ależ skąd. Dla mnie góry to zawsze ekscytacja. Nie, źle to ujęłam. Góry to śleboda”. Uśmiechnął się, tak jak tylko on potrafił. Odważnie spojrzała mu w oczy. „Mówmy sobie po imieniu, dobrze?” — poprosiła. Pokiwał głową, nie odrywając od niej wzroku. Poczuła, że się rumieni. „Ilonka” — szepnął. Nachylił się i pocałował ją w policzek.
Śleboda, którą przywołała jak ducha, opętała ją nagle jak duch. Poczucie wolności, przekonanie, że może wszystko, że nie ma granic nie do przekroczenia, szczytów nie do zdobycia, kazało jej odwrócić głowę, tak że jego wargi przesunęły się po policzku i dotknęły jej ust. Pocałował ją lekko, potem mocniej. Poczuła ciepły prąd biegnący z brzucha w dół ud i nogi się pod nią ugięły. Zaśmiał się cicho, obejmując ją ramionami. Przytuliła głowę do jego piersi. Słyszała szybkie bicie serca i wiedziała, że ono bije dla niej. Mogłaby tak stać do nocy, lecz Jędrek musnął wargami jej czoło, potem wziął ją za rękę i tak zeszli do samych Kuźnic. Nie rozmawiali po drodze, nie potrzebowali słów. Jeszcze nigdy nie czuła się tak szczęśliwa, tak bezpieczna, jak wtedy gdy ich ramiona prawie się stykały, a on trzymał jej rękę w swej dłoni.
Przez całą noc nie zmrużyła oka. Przypominała sobie ich pocałunek, zawstydzający ją przedsmak rozkoszy, snuła szalone plany, że nie wraca z rodzicami do Krakowa, marzyła, że on rano będzie czekał z bukietem róż i jej się oświadczy, wezmą ślub, a potem będą żyli długo i szczęśliwie.
Wstała o świcie z myślą, że musi zobaczyć Jędrka, i przy drzwiach do łazienki natknęła się na ojca. „Nie śpisz już? To się świetnie składa. Władziowie Bohdanowscy odwołali dzisiejszą wycieczkę, a ja zamówiłem wózek na Kondratową i z Kościeliskiej. Pójdziesz ze mną”. „Tato, jestem zmęczona po Kościelcu…” „Nie mówię o Rysach czy Zawracie, tylko o Czerwonych Wierchach. To zwykła przechadzka. Czekam w jadalni za dwadzieścia minut”.
Mało co dorównuje widokom z Czerwonych Wierchów, Ilona jednak szła zatopiona w myślach o Jędrku, nie zwracając uwagi na otoczenie. Już na Kopie Kondrackiej ojciec spotkał znajomego i od razu stracił zainteresowanie córką. Pan Karol Biedzki też był botanikiem, w dodatku kiedyś na zachodnim zboczu Kopy znalazł gruszyczkę karpacką. Opowiadał o tym z takim przejęciem, że ojciec kazał Ilonie poczekać na szczycie, panowie zaś zeszli niżej w poszukiwaniu Pyrola carpatica. Ilona usiadła na trawie, gapiąc się na stado owiec i szczerze wątpiąc, czy zwierzęta oszczędziły ten gatunek z uwagi na jego rzadkość.
Spacer, który miał się skończyć wczesnym popołudniem, coraz bardziej się przeciągał. Tymczasem pogoda się zmieniała. Niebo zakryły szare chmury. Byli na Przełączce pod Chudą Turnią, gdy nagle ogarnęła ich mgła. Z popielatego morza wyłaniały się tylko szczyty, potem ginęły, znów się pokazywały podświetlone na różowo zachodzącym słońcem. Ilona stała, patrząc w zachwycie na te przypływy i odpływy, to zakrywające wszystko wokół, to odsłaniające kawałek nieba, skały, jakiś daleki szczyt. Nie bała się, bo z tego miejsca na halę Ornak, gdzie czekały konie, była godzina starą górniczą drogą, którą można było zejść nawet przy latarce.
Falująca jak morze mgła gęstniała, aż stężała w białą ścianę. Na jej tle Ilona zobaczyła drgające światełka, jakby błędne ogniki, a potem sylwetkę jakiegoś człowieka kierującego się w jej stronę. Ogniki otaczały go tęczową aureolą. Pomyślała, że to ojciec. „Tu jestem!” — zawołała i uniosła rękę. Głos pochłonęła mgła, a postać, która jakby urosła, wiernie powtórzyła jej ruch.
W tej samej sekundzie Ilona zdała sobie sprawę, że to ona odbija się w tej ścianie z mgły. Że zobaczyła widmo Brockenu.
Zacisnęła powieki jak dziecko, które zamyka oczy, by się schować. Usłyszała nagły szum, powiał wiatr gwałtowny jak halny, a gdy otwarła oczy, po mgle nie było śladu. „Zdawało mi się, to mi się tylko przyśniło” — powtarzała sobie, gdy schodzili do Kościeliskiej.
Aż do noworocznego poranka wspomnienie wróżącego gwałtowną śmierć widma drzemało gdzieś na dnie jej pamięci. Przez całe gimnazjum w Nowy Rok na ślepo wyciągała książkę ze stosu leżącego na komódce przy łóżku, dotykała palcem strony i dopiero wtedy otwierała oczy. Rok wcześniej trafiła na wiersz Wojnarowskiej:

Wiem, że jesteś i przyjdziesz z wichrami i burzą —
zapali mi się serce od miłości gromu,
błyskawice twych źrenic oczy moje zmrużą
i dam ci pocałunek nie dany nikomu.

Wszystko się spełniło. Dlatego się przestraszyła, gdy wróżbą na następny rok okazał się wiersz Leśmiana:

Nadchodzi rok nieistnienia, nadchodzi straszne bezkwiecie,
W tym roku wszystkie dziewczęta wyginą, niby motyle,
Ja pierwsza blednę samochcąc i umrzeć muszę za chwilę —
I już umieram — o, spojrzyj! — i już mnie nie ma na świecie!

A może w tej wróżbie wcale nie chodziło o widmo Brockenu, tylko o wyjazd do Lejdy? Umrze, jeśli tam pojedzie, udusi się w świecie, w którym ludzi się oceniało, patrząc na tytuły, stopnie naukowe, ubranie, meble. W którym życie toczyło się ustalonym trybem, bez żadnego świeżego dopływu, jak w stawie albo w szklarni. W którym kobiety musiały być piękne, a mężczyźni bogaci.
Niedawno usłyszała przypadkiem, jak matka mówi do ojca: „Skończy studia i co? Teraz ma przynajmniej młodość, a za cztery lata…”. „Studia to nie więzienie, Marysieńko. Jeśli jej kogoś znajdziemy, to z nich zrezygnuje. A jeśli nie, kiedyś będzie mogła sama się utrzymywać”.
Na wspomnienie tych słów łzy pociekły jej po policzkach. Otarła je gniewnie. „Weź się w garść, bekso! Przecież możesz zrobić wszystko, co planowałaś, tylko wcześniej”. Na tę myśl aż usiadła na łóżku.
Miała trochę pieniędzy, dość na bilet do Zakopanego i na dwa, trzy tygodnie w tanim pensjonacie. Za dziesięć dni będzie pełnoletnia, dadzą z Jędrkiem na zapowiedzi, nie będzie potrzebowała zgody rodziców. Może przyjmą z ulgą, że przechodzi pod opiekę męża, może ją pobłogosławią, może…
„Co ty mówisz?! Jędrek? Chciałabyś wyjść za chłopa? Mieszkać w brudnej chałupie z wygódką przy oborze? Wiem, że na maturze pisałaś wypracowanie z Nad Niemnem, ale chyba odróżniasz fikcję literacką od rzeczywistego życia” — matka była wstrząśnięta, gdy Ilona rzuciła niby żartem, że zaradny, opiekuńczy, zawsze uśmiechnięty Jędrek byłby wspaniałym mężem.
Czy to dlatego rodzice zmienili plany i zamiast do Zakopanego chcieli pojechać do Jugosławii? Tylko jakie to teraz ma znaczenie? Trzeba działać, zamiast użalać się nad sobą.