Rozdział 6
Obiecał sobie, że już nigdy nie pojedzie do miasta, które śniło mu się prawie co noc. Był za stary – i na dalekie podróże, i na ból serca. Kiedy Medinat Israel, Państwo Izrael, wysłało go do Jugosławii i pewnego majowego dnia, dawno temu, stał na zagrzebskiej ulicy, czekając na tramwaj, poczuł nagły skurcz w gardle: ulica wyglądała jak Stradom. Od tamtej pory unikał austrowęgierskich miast. Wszystkie – Wiedeń, Budapeszt, Zagrzeb – były podobne do miasta jego młodości.
Nastawił budzik na piątą, ale obudził się wcześniej. Starzy ludzie nie potrzebują dużo snu. Wstał, otworzył żaluzje i patrząc na kępę drzew pomarańczowych oraz na kwitnące przez cały rok i dlatego niemające żadnego uroku kwiaty, odmówił poranną modlitwę. Kiedyś zaczynał dzień od tradycyjnej hebrajskiej formułki: „Baruch sze’lo asani goj, baruch sze’lo asani isza, baruch sze’lo asani ewed”. Błogosławiony bądź za to, że nie stworzyłeś mnie gojem, błogosławiony bądź za to, że nie stworzyłeś mnie kobietą, błogosławiony bądź za to, że nie stworzyłeś mnie niewolnikiem. Teraz po prostu dziękował, że się obudził. Niektórzy woleliby umrzeć we śnie. On chciał spojrzeć śmierci prosto w oczy i poczuć, jak to jest, gdy dusza i myśl oddzielają się od ciała.
W czterdziestym szóstym roku Sycylijczycy wyrzucili go ze statku do morza, po tym jak odmówił robienia z nimi interesów i broń dla żydowskiej partyzantki walczącej z Brytyjczykami w Palestynie nadal kupował od neapolitańskiej camorry. Kiedy wyciągnął ostrze ukryte w pasku od spodni i przeciął linę z przywiązanym do niej kawałem szyny, i gdy lekki i wolny płynął w górę, w stronę powierzchni lśniącej od księżycowego światła, był szczęśliwy. Po prostu szczęśliwy. Chyba tak czuje się dusza, gdy się pozbędzie ciężaru ciała i leci gdzieś wysoko, w stronę gwiazd i księżyca. Bo jego dusza na pewno nie będzie przez siedem dni uparcie wracać z cmentarza do domu. Nie ma do kogo.
I co dalej? Ogród Edenu? Nawet jeśli jest, to on go nie zobaczy. Będzie tylko Sąd: sala rozpraw, długa lista grzechów, wyrok. A potem trzask zamykanej bramy do Raju, miejsce w tłumie przed bramą i wieczny żal, że trzeba tu zostać na zawsze.
Niedługo się przekona, co jest po tamtej stronie. Bo jest już stary.
Stary, stary, kiedy w końcu przestanie to powtarzać.
Zadzwonił budzik.
Aleksander go wyłączył i poszedł do łazienki.
Po raz pierwszy od wielu miesięcy przyjrzał się sobie uważnie w lustrze.
Kiedyś był silny jak koń i uchodził za przystojnego. Nie przejmował się swoim ciałem, bo nigdy nie sprawiało mu kłopotu. Zawsze mógł na nim polegać i w jakiś sposób go rozpieściło, nie przygotowało do niemocy.
Co by powiedziała Zuzanna, gdyby go teraz zobaczyła?
„Olek!? To ty?” „Poznałaś mnie”. „Nic się nie zmieniłeś. No, może trochę”. „Na korzyść, mam nadzieję”. Uśmiechnęła się łobuzersko. „Oszpetniał, sczerniał, schudł, ale jakoś dziwnie wyszlachetniał”.
Ile lat minęło od chwili, gdy go przywitała cytatem z Mickiewicza w wilgotnej, zliszajonej sieni na Stradomiu? Prawie pięćdziesiąt.
Ręce trzęsły mu się bardziej niż zwykle i golenie było prawdziwym wyczynem.
Hila, zrzędząc jak zawsze, spakowała mu wczoraj walizkę i zanim wyszła do domu, przygotowała ubranie na drogę. Chyba jej się wydawało, że tak jak jej matka służy u baronowej Rothschild na Judengasse we Frankfurcie. W jej obecności nie odważyłby się przekroczyć progu własnej kuchni i nigdy nie komentował owijania każdej rzeczy wkładanej do walizki w szeleszczącą bibułkę.
Poprawił węzeł jedwabnego krawata i jeszcze raz spojrzał na siebie w lustrze.
– Jesteś starym głupcem – powiedział do swego odbicia. – Szykujesz się jak na wesele, a jedziesz na cmentarz.
Na lotnisko Bena Guriona miał ponad dwadzieścia kilometrów. Ile razy na nim był? Sześć, może siedem. Kiedyś latał wyłącznie z Sde Dov, leżącego tuż obok Ramat Awiw, gdzie mieszkał od prawie czterdziestu lat. Dziś, w dobie satelitów, wszyscy wiedzieli, że obok cywilnego lotniska jest tam baza sił powietrznych Izraela, w latach czterdziestych jednak, gdy ją budowano, była to ściśle chroniona strefa. Przypomniał sobie pas startowy biegnący wzdłuż szerokiej piaszczystej plaży. Prawie takiej jak nad Bałtykiem.
Odsunął tę myśl. Nie po to zamieszkał w mieście, które nie miało jeszcze stu lat, by wspominać dawne czasy.
Wybrał Tel Awiw także dlatego, że przypominał mu Aricę: białe niskie domy, szerokie nadmorskie bulwary, starannie pielęgnowane parki i skwery. Tylko skala była inna: tam widok na Ocean Spokojny i Andy za plecami, tu Morze Śródziemne i teren płaski jak stół – po zniwelowanych wydmach nie zostało ani śladu. Pamiętał te wydmy, tak samo jak wydeptane przez wielbłądy ścieżki, które teraz były ruchliwymi arteriami.
– Choroszaja – mruknął taksówkarz, patrząc na idącą chodnikiem młodą żołnierkę, która nawet w workowatym mundurze wyglądała zgrabnie. Amerykański karabin M16, nonszalancko przewieszony przez ramię, sięgał jej do kostek.
– Choroszaja – zgodził się Aleksander.
– Russkij? – Taksówkarz odwrócił się do Aleksandra z szerokim uśmiechem.
– Moja mama pochodziła z Odessy. Ja też się tam urodziłem.
Nie dodał, że urodził się w roku, w którym wybuchła rewolucja nazwana później październikową, i że rewolucja wygnała jego rodzinę z Rosji. „Dopóki można, mówić prawdę, ale tylko tyle, ile to konieczne” – ta zasada weszła mu w krew.
– Odessa… Byłem tam kiedyś na urlopie. – Taksówkarz zamilkł na chwilę. – Ja jestem z Ufy. Gdy tu przyjechałem, też chciałem osiąść w Tel Awiwie. Ci z Sochnutu pokiwali głowami i powiedzieli: „Be-seder, oczywiście, Tel Awiw, dzielnica Negew”. Nie miałem pojęcia, że tak się nazywa pustynia i że stoją tam baraki bez prądu i wody. Teraz mieszkam w Aszdod. Na Tel Awiw nigdy nie będzie mnie stać, bo nie znam nikogo, kto by mi tu coś skombinował.
Kombina, załatwianie, jedno z pierwszych hebrajskich słów, których uczyli się przybysze. Obok porzekadła, że w Izraelu nie trzeba mieć protekcji, wystarczą znajomości.
Jadący przed nimi samochód zwolnił, a potem stanął. Kierowca włączył światła awaryjne i wysiadł, uspokajająco kiwając ręką w stronę aut, które zmusił do zatrzymania się.
Taksówkarz zatrąbił ze złością.
– Z początku myślałem, że auta w tym gorącu psują się częściej niż u nas – powiedział. – Do głowy mi nie przyszło, że można tak się zatrzymać, żeby skoczyć do sklepu.
Z rykiem klaksonu ominął przeszkodę i wcisnął się na lewy pas tuż przed skrzyżowaniem. Wymuszanie pierwszeństwa szło mu tak dobrze, jakby tu się urodził. I jak sabra, a nie olim chadaszim, przybysz, trzymał dłoń na klaksonie, by zacząć trąbić, gdy tylko się zapali zielone światło.
– Polanija. – Taksówkarz przeszedł na hebrajski, wskazując głową na dziewczynę idącą chodnikiem.
Miała zgrabne nogi, szeroką słowiańską twarz, zadarty nos, jasne oczy i blond włosy.
– Tak? A może Czeszka albo Rosjanka?
– Za ładna. – Taksówkarz się odwrócił i puścił oko do Aleksandra. – I niech pan popatrzy, jak idzie i jaką ma wyniosłą minę.
Nie mówił Aleksandrowi „ty”, jak to w Izraelu było w zwyczaju. Po tym też poznawało się przybyszów.
– Wie pan, co to jest, gdy osiem Polek siedzi w kręgu?
– Nie.
– Igloo. – Taksówkarz roześmiał się głośno z własnego dowcipu. – A wie pan, ile Polek potrzeba, żeby wymienić żarówkę?
– Ani jednej, bo od czego ma męża pantoflarza?
– Dobre! Ale ja to znam inaczej. Ani jednej, bo powie: „Nie szkodzi, będę siedzieć w ciemnościach i cierpieć”. A jaka jest różnica między Polką a terrorystą?
Aleksander przestał słuchać. Od czasu do czasu kiwał głową i uśmiechał się, gdy taksówkarz wybuchał rżącym śmiechem.
Na skrzyżowaniu zatrzymał się przy nich motocyklista w koszulce z napisem „Maccabi Tel Awiw”.
Aleksander patrzył na jego opalone ramiona. Zazdrościł mu sprężystych mięśni pod młodą skórą. Dla tego chłopca nie istniał stary rabiniczny dylemat, czy ciało jest tylko sługą duszy, czy też zdrowe ciało może zapewnić zdrowie duszy. Pewnie nawet nie słyszał o „muskularnym judaizmie” i o jego twórcy Simonie Südfeldzie, który jako piętnastolatek porzucił studiowanie Tory, zadeklarował przynależność do narodu niemieckiego, zmienił nazwisko na Nordau, ożenił się z protestantką i miał do tego tyle szczęścia, że umarł szesnaście lat przed wybuchem wojny. Ojciec Aleksandra podziwiał Maxa Nordaua. Nie tylko jego działalność w Światowej Organizacji Syjonistycznej, także jego publicystykę, a nawet wiersze. „Cienkie trzciny grzechoczą na wietrze, trzepoczą postrzępione liście krzewów”… Jak to dalej szło? „A przerażona noc wzdryga się na krzyk brązowej sowy”. Kiedyś Aleksander uważał wiersze Nordaua za grafomanię, dziś oceniał je łagodniej. Poszedł nawet na jego grób na Starym Cmentarzu w Tel Awiwie.
Czemu właściwie myślał o nim teraz? Żeby nie myśleć, z czym mu się kojarzy nazwa Maccabi. A raczej Makkabi.
Makkabi i Jutrzenka. Dwa krakowskie żydowskie kluby prowadzące świętą wojnę. Piłkarze Makkabi w koszulkach w biało-niebieskie pasy, Jutrzenki w biało-czarnych.
Ojciec kibicował Jutrzence i wziął Aleksandra na mecz z Węgrami, w którym wystawiono piłkarzy z Wisły, Cracovii i właśnie Jutrzenki. Aleksander miał wtedy pięć lat, ale do tej pory pamiętał każdą minutę meczu – pierwszego, na jakim był w życiu. Przy ryku z piętnastu tysięcy gardeł Polacy rzucili się na Węgrów jak lwy. Stracili trochę animuszu po pierwszej bramce dla Węgrów, w dodatku samobójczej.
Ojciec i jego znajomi nie przestawali skandować: „Jó-zek Klotz!” i razem z całym stadionem: „Pol-ska go-la!”. Mimo to Polacy przegrali trzy do zera. Oczywiście Aleksander wolałby, aby wygrali, ale nie przejął się porażką. Co innego było wtedy dla niego ważne. Upoiła go tamta atmosfera: wrzask uniesienia, gdy piłkarze kotłowali się pod węgierską bramką, jęk zgrozy, gdy piłka wpadała do siatki, skandowanie, poklepywanie się po plecach, roziskrzone oczy, zaczerwienione policzki i poczucie, że stadion jest jednym organizmem.
Do dziś nie mógł odżałować, że nie zobaczył meczu rozegranego dwa tygodnie później w Sztokholmie, gdzie Polacy wygrali dwa do jednego, a Józek Klotz z Jutrzenki strzelił karnego. W lewy róg, tuż pod poprzeczką, spokojnie, bez rozbiegu, tak że bramkarz nie zdążył drgnąć.
– … inżynierem, tu jeżdżę na taksówce, ale nie narzekam. Żona pracuje w prywatnym przedszkolu, rosyjskim, dobrze zarabia, po pracy mogę coś obejrzeć na którymś z rosyjskich kanałów, kupujemy w rosyjskich sklepach… Pewnie, że o sowlanut, tolerancji, tylko gadają i każdy sabra uważa się za lepszego od nas. Ale powtarzam sobie to, co zawsze mówił mój dziadek: „Nie martw się, kiedy jest źle, bo będzie lepiej. Ty się martw, kiedy jest dobrze, bo na pewno będzie gorzej”.
Aleksander znacznie zaokrąglił kwotę za kurs i taksówkarz w pierwszej chwili się zawahał, potem jednak powiedział:
– Od kogoś innego bym nie wziął, ale od rodaka…
Wyjął walizkę Aleksandra z bagażnika i zaniósł ją aż do hali odlotów. Niósł, choć miała kółka, jakby wchodząc w rolę numerowego.
Numerowy. Zapomniane słowo nagle wypłynęło w pamięci Aleksandra. Poczuł smak powrotów z wakacji i niemal zobaczył tragarzy na krakowskim dworcu – w burych fartuchach i płóciennych czapkach, dźwigających na skórzanych pasach nieprawdopodobną ilość bagaży i troskliwie układających je w dorożce.
Stewardesa zaprowadziła go do saloniku dla VIP-ów. Siedziało tam tylko dwoje trzydziestoparolatków ze znudzonym dzieckiem i pięciu siwiejących mężczyzn, którzy jedli humus, nabierając go pitą ze wspólnego talerza. Rzucone obok oliwkowe kurtki rezerwistów nie pozostawiały wątpliwości – koledzy z wojska, być może lecący na jakieś spotkanie weteranów.
Aleksander nigdy nie brał udziału w takich zjazdach. Wiedział, że ma opinię „beznadziejnego outsidera”. Od wyjazdu z Krakowa w trzydziestym siódmym roku był człowiekiem bez swojego miejsca na ziemi i nawet wśród towarzyszy broni, za których bez wahania oddałby życie, doznawał nagłych ataków alienacji.
Stewardesa zaproponowała kawę i przekąski, ale podziękował. Od rana czuł ucisk w żołądku i wiedział, że niczego nie przełknie.
Siedzący przy stole mężczyźni spojrzeli na niego. Nie znał żadnego z nich. Na pewno nigdy się nie spotkali, bo zapamiętałby ich twarze.
Chyba jednak odgadli w nim oficera i poczuł, że za chwilę zaproszą go do towarzystwa.
Odwrócił się i podszedł do wielkiego okna, z którego roztaczał się widok na lotnisko. Oparł ręce na przyjemnie zimnej metalowej barierce.
Nagle przeszył go palący ból. Z oczu popłynęły łzy. Ale to było nieważne, musiał się skupić na wytrzymaniu bólu. Zacisnął zęby, by zdusić krzyk.
Znowu było jak wtedy – w listopadzie trzydziestego siódmego i w lutym sześćdziesiątego siódmego roku. Orkiestra na brzegu grała Mazurka Dąbrowskiego, ludzie machali rękami, coś wołali, pasmo szarej wody było coraz szersze, a on stał na pokładzie i z całej siły ściskał zimną stalową barierkę – żeby nie krzyczeć, żeby nie skoczyć do wody i nie wrócić na brzeg. Rozpacz, która go przepełniała, była niemal namacalna. Czuł się tak, jakby ktoś okręcił jego wnętrzności wokół wielkiego świdra, wyrwał je, a potem wypełnił mu brzuch lodem.
Ostry atak nostalgii. Jeden z tysiąca, które przyjdą później, tylko że Aleksander jeszcze o tym nie wie. Jeszcze nie zna ich smaku i dziesiątków odcieni.
Jeszcze tu jest, jeszcze siłą woli próbuje zatrzymać statek, jeszcze sobie wyobraża, jak jednym skokiem pokonuje odległość między burtą a nabrzeżem.
Jego ciało jest mądrzejsze – wie, że to koniec świata. Wygnanie, z którego nie ma powrotu. Patrz, zapamiętaj, bo już nigdy tego nie zobaczysz.
Podobno przed śmiercią widzi się nagle całą swoją przeszłość. Jakaś jego część właśnie umierała na tamtym statku, nic więc dziwnego, że wypełniły go obrazy wszystkich wakacji, wycieczek, harcerskich biwaków, włóczęgi po Plantach z kolegami. Poczuł chłód murów Uniwersytetu, zapach bzu kwitnącego na podwórzu i woń świeżo umytych kafli w sieni na Stradomiu…
Otworzył oczy. Mikrobus z tabliczką „Cracow” dla pasażerów business class podjeżdżał do automatycznych drzwi.
Nie ma ucieczki przed wspomnieniami, choćby nie wiadomo jak się starał i myślał o wszystkim, by nie myśleć o najważniejszym: o Zuzannie i o tym, jak ją kochał. Jak nadal ją kocha.
Rozdział 10
Marynia nie miała na Rakowicach rodzinnego grobowca. Jej dziadkowie, pradziadkowie i prapradziadkowie byli pochowani na Powązkach i w Stanisławowie, który teraz nazywał się Iwano-Frankowsk, Kazia nie miała grobu, rodziców zaś sama pogrzebała w płytkiej mogile na cmentarzyku w środku tajgi.
Kiedyś użalała się nad sobą, bo w Dzień Zaduszny nie miała gdzie zapalić im świeczki. Teraz myślała, że to nie ma znaczenia. Zmarli są przede wszystkim w nas, dopiero potem w ziemi. Albo gdzieś na dnie morza, jak jej siostra.
Kazia… Były chwile, gdy jej zazdrościła. Kiedy ledwie powłócząc nogami, szła na wyrąb, gdy ramiona paliły ją żywym ogniem od ciągnięcia długiej piły, od mrozu schodziła skóra z twarzy i pękały ręce, albo gdy pokaleczonymi dłońmi zbierała bawełnę pod palącym słońcem, myślała, że wolałaby umrzeć tam, na barce, przytulona do mamy, tak jak jej siostra.
Doleciał ją zapach rozgrzanych sosnowych igieł i wydało się jej, że czuje woń żywicy. Tak pachniał słannik, wywar z jedliny, najtańszy środek przeciwko cyndze. Ciemnobrązowy jak miód i w pierwszej chwili słodkawy, potem tak wstrętny, że sztuką było opanować odruch wymiotny. Komuniści odebrali jej nie tylko rodziców, siostrę i młodość, także radość ze spacerów po lesie i z zapachu choinki.
Przyspieszyła kroku. To już gdzieś tu. Nie była na tym cmentarzu od pięćdziesiątego ósmego roku, gdy wyjechała do Ameryki, bo przysięgła sobie, że jej noga nie postanie na ziemi, nad którą władzę mają komuniści.
Dotrzymała słowa. Strach jest silnym bodźcem.
Nawet teraz, po tylu latach, gdy wysiadła z samolotu na Okęciu, bolał ją żołądek i czuła ucisk w piersiach. To nie było wzruszenie ani radość z powrotu do ojczyzny, tylko zimny, lepki strach.
„Zostawili w twojej duszy głębokie ślady walonek”, powiedział jej kiedyś Aleksander.
Zatrzymała się, wyprostowała plecy i kilka razy głęboko odetchnęła. Nie da się. Nie pozwoli, by ciągle padał na nią cień tamtych lat. Polska znów była wolna, od roku należała do Unii Europejskiej, a ona, Marynia, była obywatelką amerykańską. Nic jej nie mogli zrobić.
Przy grobowcu Hulewiczów ktoś stał. Wysoki, bardzo szczupły, w świetnie skrojonym letnim garniturze. Siwe włosy lśniły w słońcu. Aleksander.
Zdajemy sobie sprawę, jacy jesteśmy starzy, dopiero gdy zobaczymy kogoś z naszej młodości.
Odwrócił głowę na odgłos jej kroków.
– Dzień dobry, Maryniu. Pięknie wyglądasz.
Przełknęła ślinę. Kiedyś za ten jego uśmiech dałaby się pokroić żywcem.
– Dzień dobry. Skąd się tu wziąłeś? Myślałam, że zobaczyłam ducha.
– Nie boisz się duchów, prawda?
– Zawsze mówiłeś, że boję się tylko Boga i komunistów.
Roześmiał się, a ona mu zawtórowała.
Podszedł, objął ją i ucałował w oba policzki. Na chwilę zamknęła oczy.
– Dostałaś list od córki Stasia?
– Skąd wiesz?
– Domyśliłem się.
– Nadal pracujesz w Mosadzie?
– A ty ciągle swoje. Ile razy mam ci powtarzać, że jestem dziennikarzem. A właściwie już tylko emerytem.
– Akurat.
– Jedziesz na ten ślub?
– A ty nie?
– Jestem za stary na takie imprezy.
– Kokiet.
Znów się uśmiechnął.
– Nie mów nikomu, że byłem w Krakowie.
– „Byłem”?
– Jutro wracam. No, może pojutrze.
– Jak tam jest? Nigdy nie byłam w Izraelu.
Nie miała odwagi pojechać. Choć wiele razy wyobrażała sobie, że tam mieszka. Z nim.
– Gorąco. Dużo piasku, trochę za mało wody. Ale mamy wszystko, całkiem jak w Ameryce. – Mrugnął do niej. Jego szarozielone oczy nic się nie zmieniły, choć teraz były otoczone zmarszczkami. – Wszystko oprócz poziomek. Mamy drzewa poziomkowe, tylko że ich owoce z poziomkami nie mają nic wspólnego.
– Pamiętasz, jak Zuzia mówiła, że nie mogłaby mieszkać w Anglii, bo tam nie ma robaczków świętojańskich?
– Pamiętam.
Marynia spojrzała na niedawno wykuty napis, błyszczący nowością na szarym kamieniu: „Zuzanna Hulewicz 1920–2004, Stanisław Borucki 1935–2004. Najukochańsi. Niech spoczywają w pokoju”. Wyjęła z torebki znicz i zapalniczkę.
– Ciągle palisz?
– Nie, już dawno rzuciłam. Ale lubię tę zapalniczkę i zawsze mam ją w torebce.
Tak jak dwa cukierki, które zastąpiły skórkę z chleba, która zastąpiła kromkę chleba.
– Byłeś na pogrzebie?
– Nie.
– Ale wiedziałeś, że umarła?
– Tak, tylko było już za późno, żeby przyjechać.
– Ja się domyślałam, ale dowiedziałam się dopiero z listu córki Stasia.
– Nie pisałyście do siebie z Zuzanną?
Marynia spuściła głowę.
– Ja rzadko. Coraz rzadziej. Czasem dzwoniłam. Bo… rozumiesz… przypominanie sobie o tych, których się tam zostawiło, bolało… Bardzo. Ale jak nie przyszła kartka na Boże Narodzenie, a potem na Wielkanoc… – Pociągnęła nosem.
Objął ją ramieniem.
– Do mnie też pisała na każde święta, a ja nigdy jej nie odpisałem.
On także chciał wyrwać wspomnienia o Zuzannie i o tym mieście jak drzazgę spod paznokcia.
– Właściwie dlaczego wtedy wyjechałeś?
– W trzydziestym siódmym?
– Nie wygłupiaj się. W sześćdziesiątym siódmym.
– Mój kraj toczył wojnę. A gdy jest wojna, to z Izraela się nie ucieka, do Izraela się wraca.
Czasem – bez powodzenia – próbowała naśladować jego ton: uprzejmy, a jednocześnie ucinający wszelkie pytania.
Gdzieś niedaleko stukał dzięcioł, ćwierkały ptaki, zza muru słychać było szum przejeżdżających aut.
Marynia czuła na ramieniu dłoń Aleksandra, drugim ramieniem dotykała jego boku i walczyła z sobą, żeby nie objąć go w pasie, nie przytulić się mocniej… Podobał się jej zapach jego perfum. Jakich używał kiedyś? Nie mogła sobie przypomnieć.
Chciała go o to zapytać, o to i o tysiąc innych rzeczy, ale milczała, bo nie wiedziała, od czego zacząć. Nie widzieli się… ile właściwie? Mozolnie obliczyła w pamięci. Czterdzieści siedem lat.
– Gdzie się zatrzymałaś?
– U przyjaciół mojej kuzynki. Mają duży dom w Borku Fałęckim. A ty?
– W hotelu.
– Pewnie w Sheratonie.
– Zgadłaś.
– Nic się nie zmieniłeś.
Przytulił ją na moment, a potem opuścił rękę.
Co teraz? Pożegnają się i już nigdy go nie zobaczy?
– Masz czas po południu? Może dałabyś się zaprosić na kolację?
– Z przyjemnością.
– Na Świętej Gertrudy koło dawnego Royalu jest dobra restauracja. Może tam?
– Jeśli mówisz, że dobra, to na pewno już ją sprawdziłeś.
– Znasz mnie lepiej, niż myślałem. Przyjechać po ciebie? – I zanim zdążyła się odezwać, sam sobie odpowiedział: – Nie, wolisz przyjechać tramwajem.
Roześmiała się.
– Znasz mnie lepiej, niż myślałam.
*
Kościół Matki Boskiej Zwycięskiej czuwał nad miastem z wysokości Góry Borkowskiej jak w czasach jej dzieciństwa. Ale sama Góra się zmieniła: wydawała się Maryni niższa i znikły z niej asfaltowe fałdy. Kiedyś asfalt spływał na upale jak lody z patyka i tworzył garby, a opony zostawiały w nich głębokie ślady. Jezdnia była poznaczona kołami jak piaszczysta wiejska droga, tylko trwalej.
Niebieskie tramwaje. Teraz nie kołysały się na boki i nie zgrzytały potępieńczo na zwrotnicach. Oczywiście nie było już otwartego pomostu z ozdobną kutą kratą ani siedzącego wysoko konduktora z równymi stosikami monet na odpowiednio wyżłobionej deseczce, który wołał: „Kto z państwa nie ma jeszcze biletu!?”, zgarniał monety do skórzanej torby, odchylał na bok deseczkę i schodził ze swego tronu między pasażerów.
Nie było zakładów Solvaya i ulicy Zakopiańskiej nie przecinały tory kolejki wąskotorowej. Marynia pamiętała wysokie fabryczne budynki z szarymi od pyłu oknami, dymiące kominy i grubą kobietę bez wieku, która wkraczała na jezdnię z czerwoną chorągiewką i zatrzymywała ruch, gdy na Zakopiańską wjeżdżała mała lokomotywa ciągnąca sznur wagoników wypełnionych popielatym kamieniem wapiennym z Zakrzówka.
Nad klasztorem w Łagiewnikach górowała nowa wieża, którą gospodarze Maryni nazywali wieżą Barad Dur i trudno było odmówić im racji. Rondo Matecznego było całkiem nowe, za to niemal niezmieniona pozostała wąska ulica Kalwaryjska z kamienicami przetykanymi gdzieniegdzie niskimi, kiedyś podmiejskimi domami i schodami prowadzącymi na wzgórze Krzemionek. Nic się nie zmienił most Marszałka Piłsudskiego ze stalową kratownicą, której w dzieciństwie się bała, bo myślała, że może nagle opaść i przygnieść przechodzących mostem ludzi.
Ulica Krakowska zaczynała się ogrodem otoczonym murem, za którym nie było już jednak wielkiego domu dla starców żydowskich. Trwał za to kościół Bonifratrów, którego fasadą zachwycał się ojciec Maryni. Zawsze kiedy tędy przechodził, zatrzymywał się na chwilę, a zdejmując kapelusz, oddawał hołd, jak mówił, Bogu i Placidiemu, który zbudował to cudo.
Podcienia po lewej zaskoczyły ją jak zwykle, bo przebito je w czasie wojny i po raz pierwszy zobaczyła je w pięćdziesiątym siódmym roku, ale widok po prawej, na wieżę ratusza na Wolnicy, był taki sam jak kiedyś.
Kraków znów był czysty, prawie jak przed wojną, a ona siedziała w nowoczesnym wagonie, z nosem niemal przyklejonym do szyby. Nie wiedziała, że tak za tym wszystkim tęskniła.
„Kraków, jestem w Krakowie”, powtarzała w myślach. Młodość Ameryki budziła w niej niepokój, wiek Krakowa dawał poczucie bezpieczeństwa. Pozwalał myśleć, że te strzeliste kościelne wieże, secesyjne kamienice i kawiarnie ze stolikami o marmurowych blatach istniały i będą istnieć zawsze, a ona razem z nimi.
Tramwaj pokonał zakręt za Wolnicą i Marynia zobaczyła Stradom. Wstała i skierowała się do drzwi. Serce biło jej mocno, ale się nie wahała. Do restauracji, w której umówiła się z Aleksandrem, był jeszcze jeden przystanek, miała jednak dość czasu, żeby ten kawałek przejść pieszo.
Szła powoli, bo brakowało jej tchu. Tu była kwiaciarnia, tam księgarnia, pasmanteria, delikatesy, kiosk, kino, krawiec, cukiernia. Nie było już żadnej z tych rzeczy, ale ona je widziała. W tym okrągłym kiosku na rogu Świętej Agnieszki tatuś kupował gazety, w tamtej cukierni ona zawsze zamawiała napoleona, a Kazia ptysia z bitą śmietaną. Różowy krem, chrupiące francuskie ciasto rozdzielające się na delikatne listki… Kiedyś zamówiła sobie podobne ciastko w Nowym Jorku, ale smakowało inaczej niż to ze Stradomia.
Brama jej kamienicy była zamknięta. Stara klamka została wymieniona na elegancką gałkę. Przy guzikach błyszczącego nowością domofonu nie było nazwisk.
Nie były jej potrzebne. Pod trójką mieszkała Zuzia, pod czwórką Iza, a ona pod piątką.
Zakręciło się jej w głowie i musiała się oprzeć o bramę. W tym samym momencie brama się otworzyła i Marynia byłaby upadła, gdyby ktoś jej nie podtrzymał. Aleksander.
– Chcesz wejść do siebie na górę? To znaczy do Doliwów? – spytał cicho.
Przecząco pokręciła głową.
– Chciałabym zobaczyć sień.
Szerzej otworzył drzwi.
Czas się cofnął i nagle znów był trzeci września trzydziestego dziewiątego roku. Tatuś pakował do samochodu ostatnią walizkę. Pomagał mu jego kuzyn Paweł Doliwa, który spędzał wakacje w Rabce, a teraz zabierał ich do swego majątku pod Stanisławowem, gdzie rodzice postanowili przeczekać wojnę. Mama i Kazia już siedziały w aucie, a ona stała w bramie, wahając się, czy do nich dołączyć, czy pobiec z powrotem na górę, schować się w szafie i nie pozwolić się wywieźć z Krakowa. Odwróciła wzrok od ponaglającej ją gestem mamy i spojrzała przez ramię na drzwi na podworzec, ciemnobłękitną posadzkę, marmurowy stopień i drzwi z kolorowymi szybkami prowadzące na schody…
– Dobrze się czujesz?
Głos Aleksandra przywrócił ją do rzeczywistości.
Posadzka w sieni była teraz antracytowa, drzwi na podworzec nowe, zostały tylko te z kolorowymi szybkami, prowadzące na marmurowe schody.
To już nie był jej dom. A gdyby zapukała do środkowych drzwi na pierwszym piętrze, nie otworzyłaby jej Zuzia. Trzeba się pogodzić z przemijaniem.
– Chodźmy – szepnęła.
Wzięła Aleksandra pod ramię. Brama zamknęła się za nimi bezszelestnie.
Chodnik był równy, prawie jak przed wojną, i Marynia szła bez potykania się, choć niewiele widziała przez łzy.
Obeschły, gdy doszli do Wawelu, i wtedy spojrzała na Aleksandra.
– O nic nie pytasz?
– Nie muszę – odrzekł i mocniej przycisnął jej rękę.
Dopiero teraz zauważyła, że niósł bukiet. Gladiole, goździki, cynie i astry. Taki sam kupił dla niej na powitanie we wrześniu pięćdziesiątego siódmego, gdy wracała ze zsyłki. Pamiętał.
Chyba usłyszał jej myśli, bo powiedział:
– Dam ci ten bukiet dopiero w restauracji. Jest dość ciężki.
Skręcili w Świętej Gertrudy. Restauracja była tuż za rogiem.
Kelner zaprowadził ich do stolika, podał karty, przyniósł wazon na kwiaty.
Marynia spojrzała na stronę ze specjalnością zakładu i uśmiechnęła się do Aleksandra.
– To dlatego mnie tu zaprosiłeś?
– Zgadłaś.
– A co ty będziesz jadł?
– Mają dobre sznycle wiedeńskie.
– Paniczyk – powiedziała, ale zabrzmiało to miękko, nie złośliwie.
Aleksander skinął na kelnera.
– Dla pani golonka z pieca i duże piwo, Żywiec, dla mnie sznycel po wiedeńsku. A wcześniej to, co zamówiłem, rezerwując stolik.
Kelner skłonił głowę i odszedł.
– Co wcześniej zamówiłeś?
– Poczekaj, to zobaczysz.
Nie musiała czekać. Wiedziała. Szampan i truskawki. Tym ją żegnali, gdy wyjeżdżała do Ameryki.
– Co u Miszy? – spytał.
– Odziedziczył fabrykę po Ryszardzie i ją prowadzi. Dobrze mu idzie. Poza tym jest bardzo troskliwym ojcem. Może Zuzia ci pisała, że ma dwóch synów i córkę. Lena to moja ulubienica. Mieszka teraz w Nowym Jorku. Jestem babcią, a wyobraź sobie, że niedługo zostanę prababcią, bo żona Borysa spodziewa się dziecka.
– Gratuluję! Cieszę się, że masz tak udaną rodzinę – powiedział, chociaż ani Richard junior, ani Borys, ani Lena nie byli jej wnuczętami, bo Misza nie był jej synem.
– Lubiłam Ryszarda. To był niezwykły człowiek.
Kiedyś jej opowiedział, w jaki sposób został właścicielem stalowni. Był już wtedy Richardem Sage’em, a nie Ryszardem Sagiewiczem, który wstawał codziennie o czwartej rano i rozwoził gazety. Po pięciu latach takiego życia zrozumiał, że w Ameryce nie ma miejsca dla drobnego biznesmena, który w dodatku jest przyjaźnie nastawiony do świata. Mały się nie liczy, chyba że dyszy chęcią wykończenia konkurenta i zdobycia monopolu. Wygrywa ten, kto pierwszy wyciągnie pistolet, bo jedenaste amerykańskie przykazanie brzmi: sięgaj po cudze. Za uskładane w ciągu pięciu lat sprzedaży gazet pieniądze ubrał się elegancko, potem kupił narty i pojechał do Sun Valley w Idaho. Tam wypatrzył Mary Field, starszą od siebie o osiem lat córkę bogatego przemysłowca Jamesa Fielda. Najpierw ją uwiódł, a potem się jej oświadczył podczas zjazdu z Dollar Mountain.
– Ryszard był Polakiem i pewnie cię rozumiał – powiedział Aleksander. – Z Amerykaninem byłoby gorzej.
– Mary, jego żona, była amerykańska w każdym calu.
Długonoga, o pięknych zębach, zdrowej cerze i pustych oczach.
– Nigdy nie była w Europie i nie miała pojęcia, co tu się działo, prawda?
– Nie lubiła Europy ani Europejczyków. Zawsze powtarzała, że to malutki, klaustrofobiczny kontynent, na którym trudno oddychać, a Europejczycy są nudni i brak im ducha przedsiębiorczości. Od pokoleń tkwią w jednym miejscu i boją się z niego ruszyć.
– Nie ma to jak kategoryczne opinie o czymś, o czym nie ma się pojęcia.
– Ludzie tacy są. Nie tylko Amerykanie.
– Racja. Oni za to celują w obojętnej życzliwości i rozmowach o niczym.
– Zuzanna by powiedziała, że tam nie ma metafizyki.
Pili szampana, jedli truskawki, prawie tak smaczne jak czerwcowe, i co drugie zdanie zaczynali od „pamiętasz”: „Pamiętasz szwajcarską altanę w parku Bednarskiego?”, „A pamiętasz lodowisko w parku Krakowskim?”, „Pamiętasz lody cytrynowe u Włocha na Szewskiej?”, „A makagigi?”, „A targ na Dietla? Chłopów wołających rano: »Masło! Jaja! Kurczęta!«?”.
Kelner przyniósł Maryni golonkę i piwo. Spróbowała i głośno westchnęła.
– Dawno nie jadłam czegoś tak pysznego.
Na deser zamówiła pierogi z borówkami. W domu zażyje coś na trawienie.
Przy kawie i metaksie spytała:
– Właściwie dlaczego wyemigrowaliście do Boliwii, a nie do Palestyny?
– Tam ojciec miał kuzynów. Wtedy do Palestyny jechali tylko biedacy, którzy nie mieli nic do stracenia. Niewykształceni, za to umiejący ciężko pracować w polu. Poza tym mój ojciec nie uznawał ruchu syjonistycznego, co jednak nie przeszkadzało mu podziwiać Maxa Nordaua, jego przywódcy. Powtarzał słowa swego ojca, że dopiero jak przyjdzie Mesjasz, to Palestyna będzie dla Żydów. Nigdy nie wrzucał pieniędzy do puszki Keren Kajemet le’Israel, wiesz, na fundusz wykupywania ziemi od Arabów.
– Miał rację. Jak tak można przyjść po dwóch tysiącach lat i powiedzieć: „To jest nasza ziemia”?
– Wtedy się nad tym nie zastanawiałem. Marzyłem o miejscu, gdzie będę u siebie.
– I co?
– Marzenia rzadko się spełniają.
– Wiem coś o tym. – Alkohol krążył w jej żyłach, dlatego ciągnęła dalej: – Domyślałeś się, że… że się w tobie durzyłam? – Mimo wszystko nie miała odwagi powiedzieć: „że cię kochałam jak nikogo wcześniej i nikogo później”.
Uśmiechnął się tym swoim jedynym na świecie uśmiechem. Poczuła mrowienie w dole brzucha.
– Zdawało ci się, bo jak każda dziewczyna marzyłaś o miłości.
– Miałam trzydzieści pięć lat.
– Naprawdę?
Powinna dać spokój. Ale właściwie dlaczego. Miała już swoje lata i mogła robić, co jej się podoba. Starym kobietom wszystko wolno. Inaczej każda w dniu swoich siedemdziesiątych urodzin wkładałaby głowę do piecyka gazowego.
– Dlaczego Zuzia, a nie ja?
Uśmiech zawsze pojawiał się najpierw w jego oczach, potem unosiły się kąciki ust.
– Nigdy nie dajesz za wygraną, co?
– Jak inaczej przeżyłabym przy rąbaniu tajgi?
Wziął jej dłoń w swoją i lekko uścisnął.
– Dlaczego nie ty? Kto to może wiedzieć. Bo utraciłaś niewinność? Zesłanie zmieniło cię w nihilistkę. Gorączkowo pragnęłaś szczęścia, bez względu na okoliczności. Tylko że tak naprawdę nic nie było w stanie cię ucieszyć, tak jak nic nie mogło cię zaszokować. Za dużo przeżyłaś.
Zabolało. Nie takie jednak rzeczy przełykała bez mrugnięcia okiem.
– Nigdy o niej nie zapomniałeś, prawda?
– Jakżebym mógł. Była moją żoną.
– Ale chyba wiedziałeś, że przed tobą był Joachim, no i Piotr, jej dziewczęce zadurzenie.
– To była miłość, nie zadurzenie.
– Więc wiesz, że dostały ci się tylko okruchy.
– No, jeśli to były okruchy…
Na każde pchnięcie szpadą odpowiadał ciosem topora, w dodatku nie zdając sobie z tego sprawy.
Spojrzał przez Marynię jak przez szybę i uśmiechnął się tak, jakby po miesiącu błądzenia po pustyni zobaczył oazę.
Marynia nagle poczuła się zmęczona. Zapragnęła znaleźć się w domu, w swoim łóżku, gdzie nikt nie usłyszy jej płaczu.
Otworzyła usta, by poprosić Aleksandra, żeby ją odwiózł, gdy przypomniała sobie, że miała go zapytać o jeszcze jedną rzecz.
– Na lotnisku w Nowym Jorku zdarzyło mi się coś dziwnego. Usłyszałam, jak wzywają pasażerkę Susannah Hamilton von Ebert. Samolot na nią czekał. Zdążyła w ostatniej chwili.
– Zawsze czekają na pasażerów pierwszej klasy.
– Skąd wiesz, że leciała w pierwszej?
– Nigdy nie lata inaczej.
– A ty wiesz to wszystko, bo byłeś dziennikarzem?
– Dziennikarz musi być dobrze poinformowany.
– No tak… To jego córka?
– Wnuczka.
– Czy… czy Joachim żyje?
– Umarł w pięćdziesiątym czwartym roku.
– Zuzanna wiedziała?
– Sam jej o tym powiedziałem.
– Po wojnie nigdy o nim nie wspominała. Gdy ją o niego zapytałam, powiedziała, że wyjechał do Szkocji, ożenił się i zapomniał o niej.
– Wtedy tak myślała. Ale to nie było tak.
– A jak?
Rozdział 13
Marynia stawała na głowie, by dostać paszport i aby od komunistów oddzielił ją ocean, Aleksander zaś potajemnie wspierał jej starania i w końcu z którejś wizyty u naczelnika urzędu wróciła z paszportem, w którym wpisano Miszę jako jej syna – Michaiła Fischera.
Uzyskanie wizy amerykańskiej było czystą formalnością, bo Richard Sage od jesieni bombardował ambasadę listami i depeszami, żądając dla kuzynki, jak przedstawił Marynię, pomocy w uzyskaniu paszportu, do czego ambasada nie chciała się mieszać, oraz jak najszybszego dania jej wizy, co ambasador obiecał zrobić od ręki, żeby wreszcie mieć święty spokój.
Zuzanna szyła po nocach – dla Miszy, który rósł jak na drożdżach, dla Maryni, żeby w Chicago nie musiała się wstydzić pocerowanych sukienek, i dla klientek, których miała już spore grono, żeby zarobić jak najwięcej i odpowiednio ich wyposażyć na drogę.
Staś zajmował się Miszą: uczył go angielskiego, czytał mu, opowiadał bajki.
W Krakowie zakwitły lipy i krzewy jaśminu, na Kleparzu pojawiły się pierwsze truskawki, noce były krótkie i jasne, a zmierzchy zdawały się nie mieć końca.
W pokoju Maryni stanęły dwie spakowane walizki, a obok, na toaletce, leżały bilety na samolot, które przysłał pan Sage, i wyżebrany paszport.
– Usiądźmy przed drogą – powiedziała Zuzanna drżącym głosem.
Wszyscy pięcioro – Zuzanna, Marynia, Aleksander, Staś i Misza – zajęli miejsca przy stole.
– Małe wybory prowadzą do wielkich zmian – odezwał się Staś.
Marynia pokiwała głową.
– Gdybym we wrześniu trzydziestego dziewiątego roku schowała się do szafy i nie pojechała z rodzicami na wschód, może bym teraz nie wyjeżdżała.
– Musiałabyś przesiedzieć w tej szafie całą wojnę. Iza wyszła do dentysty i trafiła na łapankę, a potem do obozu – powiedziała Zuzanna.
– Czy będą truskawki? – cichutko zapytał Misza.
Roześmiali się z ulgą.
– Będą, kochanie.
Zuzanna poszła do kuchni i za chwilę wróciła z salaterką truskawek, kieliszkami i butelką szampana.
– To prezent od Olka. – Uśmiechnęła się do niego. – Nalejesz? – spytała.
Otworzył butelkę i nalał do czterech kieliszków, a potem jeszcze do piątego łyczek dla Miszy.
– Szczęśliwej podróży! – powiedział.
– Niech Ameryka stanie się dla was prawdziwym domem – dodała Zuzanna.
– Bądźcie wolni jak wiatr! – Staś uniósł kieliszek.
Misza patrzył na nich szeroko otwartymi oczami.
Nagle zwołał:
– Da zdrawstwujet towariszcz Stalin!
*
Nie mógł pracować, nie mógł jeść ani spać. Zakochał się jak sztubak i był na siebie wściekły. Musiał przyznać, że nie jest z kamienia, choć tak właśnie o sobie myślał.
U Zuzanny nie miał szans, a gdyby nawet miał, niczego nie mógł jej zaproponować: ani małżeństwa, ani normalnego życia rodzinnego. Pierwsze wykluczało to, że był żydem, a ona katoliczką, drugie – jego praca.
Nawet jego nowa ojczyzna była przeszkodą. Na lotnisku w Tel Awiwie przyjezdnych witał wielki napis: „Bruchim ha’baim le’Israel”. Błogosławieni przybywający do Izraela. Jednak bycie nie-Żydem w Izraelu było jak skakanie ze spadochronem w szabat. Można skakać, ale nie wolno otwierać spadochronu.
Poprosił o przeniesienie, odpowiedziano mu jednak, że jest potrzebny w Polsce. Jeśli Warszawa mu nie służy, może się przenieść do Krakowa – tam nawet bardziej by się przydał. Wreszcie gdy znajomi zaczęli pytać, czy przypadkiem nie jest chory, zdecydował się na przeprowadzkę.
Nie napisał jej o tym, nie zadzwonił. Kraków to jednak małe miasto i po kilku dniach natknął się na nią na Plantach. Z przymkniętymi oczami stała przy rabacie pąsowych róż. Gdy już myślał, że minie ją niezauważony, usłyszał:
– Czujesz ten zapach? Gdy tędy przechodzę, wyobrażam sobie, że to ogród w Różanach. – Uśmiechnęła się i otwarła oczy. – A ty? Tęsknisz za Ameryką czy za Izraelem?
– Za tobą.
Nie wierzył, że naprawdę to powiedział. Chyba rzeczywiście był chory.
Milczała przez chwilę.
– Myślałam, że Maryni się zdawało. Przed wyjazdem powiedziała mi, że wodzisz za mną oczami, a jej nie zauważasz. Szkoda. Ona bardzo cię lubi, a ja… ja nie jestem wolna.
– Dlaczego? – spytał, choć doskonale znał odpowiedź.
Ciągle kochała tego Niemca.
– Jestem zaręczona.
– Nie nosisz pierścionka.
– Bo mi go ukradli w obozie.
Z krzaków wypadło stado hałaśliwych wróbli, mijali ich obcy ludzie, z trakcji tramwajowej sypnęły iskry, gdy ósemka skręciła w Dominikańską.
– To ten Niemiec, Joachim, o którym kiedyś mówił Staś?
– Tak.
Wiele razy się zbierał, żeby jej powiedzieć, że Joachim nie żyje. Zawsze wycofywał się w ostatniej chwili. Teraz tego żałował.
– Mogę cię odprowadzić do domu?
– Oczywiście.
Dołeczki w policzkach, pojawiające się, gdy się uśmiechała, sprawiały, że szybciej biło mu serce.
Wzięła go pod ramię i czuł zapach jej włosów, ciepło jej ciała.
– Marynia świetnie się czuje w Ameryce. Pan Sage uwielbia Miszę, rozpieszcza go, a przy okazji ją. Było mi smutno, gdy wyjeżdżała, ale teraz widzę, że zrobiła to, co dla niej najlepsze.
– Wiesz, że Renate też mieszka w Stanach? W Nowym Jorku.
Drgnęła.
– Pamiętasz ją? Wydawało mi się, że wtedy, gdy była z wizytą w Krakowie, ty pojechałeś na obóz narciarski i że się nie spotkaliście.
Nie odpowiedział. Rzeczywiście tak było.
Skręcili w Stradom i za chwilę weszli do bramy.
„Jeśli mnie zaprosi na górę, powiem jej wszystko o Joachimie”, pomyślał.
– Upiekłam placek z rabarbarem. Może wejdziesz na herbatę?
*
Aleksander nie znał bliżej nikogo z liczących się w Krakowie rodzin, nie miał tu krewnych, więc jedynym sposobem spędzenia sylwestra, jaki mu przyszedł do głowy, był bal we francuskim konsulacie.
Postarał się o zaproszenie i zadzwonił na Stradom o takiej godzinie, by odebrał Staś.
– Chciałbym zaprosić Zuzannę na bal sylwestrowy, ale boję się, że mi odmówi. Czy mogę liczyć na twoją pomoc?
Po drugiej stronie zapanowała cisza. W końcu Staś powiedział:
– Możesz. Od wojny nie była na żadnym balu oprócz szkolnych balów karnawałowych. A ona tak lubi tańczyć.
Zuzanna zwykle wymawiała się brakiem czasu, gdy Aleksander zapraszał ją do kina czy na obiad. Stasiowi jednak nie umiała odmówić.
W ostatnią noc roku padał śnieg. Chodnik przed konsulatem był starannie zamieciony i goście wysiadający z aut nie musieli tupać jak woźnice, by strząsnąć z lakierków biały puch.
– W Tel Awiwie tęskniłem za zimą i śniegiem.
– Nigdy tam nie pada?
– Raz na sto lat. Od kwietnia do października jest lato, a raczej pora sucha, potem od października do kwietnia pada deszcz. Wiesz, że na deszcz mamy prawie tyle określeń, ile Eskimosi na śnieg?
– Jak się mówi „deszcz” po hebrajsku?
– Geszem. Ale jest jeszcze mabul, ulewa, reses, mżawka, dak, delikatny deszcz, jore, deszcz strzelający, który rozpoczyna zimę, i malkosz, który ją kończy, i jeszcze wiele innych.
– To ładne.
Pomógł Zuzannie zdjąć miękkie jak puch futro z oposów.
Zatańczyli walca, potem rumbę, a później musiał ją oddać innym tancerzom.
Stał z boku i nie spuszczał z niej oczu. W długiej czarnej sukni i ze sznurem pereł na szyi była najpiękniejszą kobietą na balu.
Przed północą usiedli na ustawionej pod oknem kanapie.
– Zuziu, wyglądasz pięknie. Żadna z tych kobiet nie dorasta ci do pięt.
– To przedwojenna suknia mamy. Pamiętam, jak szykując się do wieczornego wyjścia, śpiewała „Suknio, coś mnie tak ubrała”.
– Miała piękny głos. Czasem wychodziłem na podwórko i słuchałem, jak śpiewa, choć pobożny Żyd nie powinien słuchać kobiecego śpiewu.
– Naprawdę? Dlaczego?
Bo święte księgi mówią, że głos kobiety jest jak jej srom.
– Ortodoksyjni Żydzi uważają, że pobudza erotycznie.
– Coś w tym jest – uśmiechnęła się.
– Słyszałem także, jak ty śpiewasz. – Mrugnął do niej. – Odziedziczyłaś głos po mamie.
– Nie żartuj. Nie ma porównania.
– Nieprawda.
– Jesteś zaślepiony.
– Bo cię kocham.
W jej oczach błysły łzy.
– Nie jestem gotowa na miłość. I nie chcę być.