Fragment „Miłość jest podróżą”

1
Nie rzekł jako żyw żaden więtszej prawdy z wieka,
Jako kto nazwał bożym igrzyskiem człowieka.
Bo co kiedy tak mądrze człowiek począł sobie,
Żeby się Bóg nie musiał jego śmiać osobie?
On, Boga nie widziawszy, taką dumę w głowie
Uprządł sobie, że Bogu podobnym się zowie.
On miłością samego siebie zaślepiony,
Rozumie, że dla niego świat jest postawiony;
On pierwej był, niżli był; on, chocia nie będzie,
Przedsię będzie; próżno to, błaznów pełno wszędzie.
Jan Kochanowski, Człowiek boże igrzysko

„Jedni rodzą się do harówki, inni, żeby się bogacić” – myślał, patrząc na starą kobietę w ceratowym fartuchu myjącą ławki na peronie.
Idący do pociągu młodzi ludzie, wszyscy jak spod sztancy, w błyszczących butach i wełnianych płaszczach, ze skórzanymi aktówkami i torbami na laptopy, mijali ją, nawet nie patrząc w jej stronę, jakby bieda tworzyła zaklęty krąg albo była zakaźną chorobą. W Warszawie łatwiej było to zrobić niż w Dhace, Delhi czy Colombo – tu bieda rzadko wypływała ze slumsów i mieszała się z bogactwem. Bezdomni nie spali pokotem na ulicach, tylko znikali w jakichś zakamarkach, jakby wsiąkli w ziemię, żebracy nie łapali przechodniów za poły, nie siedzieli pod restauracjami, gestem pokazując zaczerwienionym od jadła gościom, że są głodni.
Kiedyś całymi nocami oglądał stare kroniki filmowe. Patrzył na angielskich arystokratów idących w kondukcie podczas pogrzebu królowej Wiktorii, na Hitlera jadącego wśród wiwatujących tłumów, rodzinę cara Mikołaja II na dworskiej paradzie, na Jerzego V i królową Marię usadzonych na wysokich tronach pod błyszczącą kopułą, odbierających hołd tysięcy Hindusów, Roosevelta przemawiającego na wiecu wyborczym, Edwarda VII spacerującego po Marienbadzie. Wszyscy wielcy tego świata, zamknięci w bańce luksusu, patrzyli na otaczający ich tłum jak przez szybę.
„Od szlachcica zaczyna się człowiek, a niżej są istoty do ludzi podobne” – napisał z goryczą Wincenty Pol. Płonął chęcią oświecenia chłopów, oni tymczasem brutalnie zgasili ten ogień, tak samo jak kaganek oświaty, który im niósł, i o mało go nie zarżnęli podczas rzezi galicyjskiej.
Czy współczesne bajeczki o równości wszystkich są lepsze niż dawna wiara, że Bóg taki właśnie świat stworzył, że pan i chłop to dwa ludzkie gatunki o całkiem innym pochodzeniu? A jeśli tak, to skąd się bierze zgoda ludzi na zniewolenie, byle chleba i igrzysk było pod dostatkiem, byle państwo dało jakąś pracę, mieszkanko ze ślepą kuchnią, tanie wczasy w domkach kempingowych i talon na pralkę? „I nic się nie zmieni, póki istnieją istoty dość ciemne, by schylić głowę pod jarzmem i sprzedać się za cenę złota”. Kto to powiedział? Pol? Węgierski? Nie pamiętał.
Pomyślał o ludziach, którzy dla niego pracowali. W mrówczym trudzie tworzyli maleńkie iskierki, które on zbierał w piorun wstrząsający technologicznym światkiem.
„Zeus gromowładny! Sodówa ci odbija, Wiktorku!”
Kim byłby, gdyby nie pieniądze ojca i jego ambicja, by wykształcić synów, najlepiej w Ameryce? Kim byłby bez książek mamy i odziedziczonego po niej chłonnego umysłu, bez intuicji, którą dostał po babci? Zakompleksionym rudzielcem czytającym we wszystkich oczach, że rudy to fałszywy.
Do you speak English?
Pulchna ciemnowłosa dziewczyna o dużych brązowych oczach zatrzymała się przy jego ławce. Szelki plecaka wrzynały się w puchową kurtkę.
– Czy można kupić bilet w pociągu? – spytała, gdy pokiwał głową. – Do kas są kolejki, nie zdążyłabym na ten pociąg.
Pokazał na konduktora stojącego blisko początku składu.
– Zgłoś się do niego. Sprzeda ci bilet za parę dolarów więcej niż w kasie.
– Mogę zapłacić w dolarach?
– Nie, tak mi się tylko powiedziało.
Przestąpiła z nogi na nogę. Była Amerykanką i nie mogła odejść, nie rewanżując się za pomoc choćby przelotnym zainteresowaniem.
– Wakacje w Indiach? – spytała, patrząc na jego kolorową torbę, patchworkową kurtkę i bawełnianą chustę okręconą wokół szyi. – Fajnie było?
– Dwa razy mnie okradli, raz o mało nie pobili i ugryzła mnie małpa. – Wyciągnął dłoń, żeby mogła zobaczyć niewielką bliznę u nasady kciuka.
Spojrzała na niego spłoszonym wzrokiem.
– Ale poza tym było fajnie?
– Super! – Uśmiechnął się szeroko.
– Indie są super – przytaknęła z entuzjazmem. – Szczęśliwej drogi do domu! Dziękuję za pomoc!
Poprawiła szelki plecaka, pokazała w uśmiechu ładne zęby i potruchtała w stronę konduktora.
„I po co ta zgryźliwość? – zganił się w duchu. – O co miała cię spytać? O buddyzm tantryczny? Spytała o Indie, bo na kilometr widać, skąd wracasz. Może nawet czuć. Pewnie woniejesz kadzidełkami jak hinduski sklep, tylko nos masz już znieczulony”.
Podniósł rękaw kurtki do twarzy i wciągnął powietrze.
Olejek sandałowy, eukaliptus… Rozejrzał się, ale mijający go ludzie nie marszczyli nosa, gdy przechodzili obok. Byli zbyt zajęci sobą, a może przelatujący chwilami po peronach lodowaty podmuch skutecznie rozwiewał zapach Indii.
Do odjazdu ekspresu zostały trzy minuty, a on ciągle nie podjął decyzji, czy wsiąść i jechać do mamy, czy raczej wyjść z dworca, złapać taksówkę i kazać się zawieźć na Saską Kępę, do ojca. Siedział tu prawie od godziny, czekając nie wiadomo na co. Nauczył się jednak polegać na swej intuicji – czuł, że musi siedzieć na tej ławce, więc siedział.
Nagle ją zobaczył. Biegła peronem. Rozwiane włosy płynęły za nią złotą falą, mieszając się z fioletowymi frędzlami szalika. Od razu ją poznał, choć była dużo ładniejsza niż w jego śnie.
Kątem oka zarejestrował inny ruch i zanim odwrócił głowę, wiedział, co się stało: sprzątaczka upuściła mop na długim kiju. Dziewczyna zaraz o niego zawadzi, złamie wysoki obcas kozaka i z całym impetem wpadnie na puste tory po prawej, a on z przerażeniem zobaczy, jak jej włosy rozsypane na betonowych podkładach robią się rude od krwi.
Zerwał się z ławki, dwoma susami dopadł mopa i podniósł go, gdy dziewczyna była tuż-tuż. Poczuł jej zapach, ruch powietrza, gdy przebiegła obok, i usłyszał: „O matko!”.
Z megafonów rozległa się zapowiedź odjazdu ekspresu do Krakowa. Konduktor, który jedną nogę miał już w wagonie, a drugą ciągle jeszcze dotykał peronu, przysunął do twarzy krótkofalówkę, mówiąc coś do niej.
Wiktor chwycił bagaże i wskoczył do pociągu. Nie wiedział, co będzie dalej – zawsze się budził, gdy zobaczył krew na torach. Zastanawiał się, czy szukać dziewczyny, czy konduktora, gdy rozsunęły się drzwi między wagonami i ten drugi pojawił się w nich jak na zawołanie.
Z biletem w kieszeni ruszył korytarzem, zerkając do przedziałów. Konduktor sprzedał mu miejscówkę, pozwolił jednak usiąść na innym miejscu, bo pociąg był w połowie pusty – o tej wczesnej popołudniowej porze zwykle tak było.
Siedziała w pierwszej klasie, przy oknie, z nogą założoną na nogę. Młody mężczyzna naprzeciwko niej wlepiał wzrok w jej kolana w cienkich rajstopach.
Wiktor oparł się o ścianę korytarza i wziął głęboki wdech.
Miał trzy godziny, żeby zbliżyć się do kobiety, która od pół roku śniła mu się prawie co noc – zwykle spadała na tory, ale czasem pływała w jeziorze, szła przez las albo siadała koło niego w kinie, gasło światło, i wtedy on zamiast na ekran patrzył na nią, jednak w ciemnościach widział tylko błyszczące niebieskie oczy.
Pociąg zbliżał się do Warszawy Zachodniej i jak zawsze w pobliżu dworca krajobraz się zepsuł, znikły ogródki, pojawiły się magazyny z blachy falistej, betonowe place, mury popstrzone graffiti. Obok namalowanych sprayem chłopaków w czarnych bluzach z kapturami i dziewczyn w mini, z nienaturalnie długimi nogami, ktoś napisał zieloną farbą: „Annuszka już kupiła olej, i nie dość, że kupiła, to właśnie go rozlała”.
Wiktor się uśmiechnął: młodzież nadal czyta klasykę.
I bez tego wiedział, że biegu zdarzeń nie da się odwrócić i tak jak bohater Bułhakowa musiał się pośliznąć w kałuży oleju i wpaść pod tramwaj, tak on musi wejść do tego przedziału i się przekonać, czy kobieta, o której śnił, jest tą, na którą czeka.
„Czy moja księżniczka mieszka w tym zamku?” – pomyślał i aż się zdziwił, że pamięta kwestię z tak starej gry.
Rozsunął drzwi.
– Dzień dobry.
Ona skinęła głową w odpowiedzi, facet uśmiechnął się krzywo. Już nie był jedynym kogutem na podwórku.
Wiktor położył bagaż na półce, powiesił kurtkę i usiadł przy drzwiach. Miał stąd doskonały widok na oboje.
– Och, to przecież pan usunął mi przeszkodę z drogi! – zawołała dziewczyna. – Dziękuję, niewiele brakowało, żebym się potknęła o ten mop.
– Cała przyjemność po mojej stronie. – Wykorzystując okazję, wstał i się przedstawił: – Wiktor Czajka.
Wyciągnęła rękę o sekundę za późno i choć uścisk był silny i szczery, wyczuł, że niechętnie zawarła znajomość.
– Jadwiga Barska. Miło mi – powiedziała chłodnym tonem.
– Bartek. – Siedzący naprzeciwko niej facet zerwał się z miejsca i przyłączył do prezentacji. – Bartek Chlebowski.
– Jaga.
Obdarzyła ich obu nikłym uśmiechem, wyciągnęła z torebki książkę i zagłębiła się w lekturze.
Wiktor spojrzał na okładkę. Sleeping, Dreaming, and Dying. Znał tę książkę, zapis rozmów Dalajlamy z naukowcami na konferencji Umysł i Życie, niedawno nawet przeczytał ją po
raz drugi.
– „Sen, śnienie i umieranie”. Czytasz takie trudne książki? Serio? – Bartek nachylił się do Jagi.
Podniosła głowę i spojrzała na niego ostro.
Wiktor, który przez moment czuł się nie na miejscu w towarzystwie tych dwojga ludzi ubranych po korporacyjnemu, przedstawiających się zdrobnieniami i młodszych od niego przynajmniej o dziesięć lat, odzyskał kontenans.
– Nie, skąd, tylko przewracam kartki. To rekwizyt, stylistka mi ją dobrała do szalika.
Rzeczywiście, fioletowo-żółta okładka miała taki sam kolor jak jej szalik.
Bartek roześmiał się z przymusem, a Wiktor mu zawtórował, szczerze i głośno.
– Jesteś psychologiem?
Jaga pokręciła głową.
– Lekarzem? – drążył Bartek.
Z westchnieniem złożyła książkę.
– Nie. Po prostu interesuję się Indiami. – Spojrzała na leżącą obok Wiktora bawełnianą torbę obszytą koralikami. – Wracasz stamtąd? – spytała, chowając książkę do torebki.
Ucieszył się, że przeszła na ty, że nie traktuje go jak zgreda.
– Tak.
– Byłeś z jakimś biurem? Długo?
– Ja byłem rok temu, dwa tygodnie, objechaliśmy całe Indie – wtrącił się Bartek.
– Imponujące tempo – powiedziała Jaga z westchnieniem, potem pytająco spojrzała na Wiktora.
– Półtora miesiąca, po raz drugi, skończyłem objeżdżać Keralę, głównie w pojedynkę.
– Prawie jak Mikołaj.
Tym razem on rzucił jej pytające spojrzenie, nie wyjaśniła jednak, o kim mówi.
Bartek prychnął drwiąco.
– Nie widziałeś Delhi, Dżajpuru ani Tadż Mahal, to jakbyś nie był w Indiach.
– Byłem, zapewniam cię, że byłem.
– Kerala? To ten wąski paseczek na zachodzie, przy czubku Indii, prawda? Byłem, widziałem. Do żadnej świątyni nie wejdziesz, bo tylko Hindusów wpuszczają, w rezerwacie tygrysów nie zobaczysz ani pół tygrysa, najwyżej pawie, do tego gorąc i wilgoć jak w saunie. Fajna była tylko ta ciuchcia w górach, jak im tam…
– Ghaty – podpowiedziała Jaga.
– Nie, jakoś inaczej.
– Nilgiri? – spytał Wiktor.
– O, właśnie!
– To część Ghatów, a ta kolejka jest w Tamilnadu.
– No przecież mówię, że w tej twojej Kerali nie ma nic ciekawego.
Jaga wodziła wzrokiem od jednego do drugiego, jakby grali w tenisa. Wiktor uznał, że prowadzi w tym meczu, chciał jednak zwiększyć swoją przewagę.
– W Kerali są najlepsi masażyści w Indiach – powiedział.
– Masażyści? Chodziłeś tam na masaż? Nie brzydzi… – Bartek ugryzł się w język. Korpoludek poprawność polityczną ma we krwi. – Nie bałeś się, że… no, że się czymś zarazisz? – Przesunął się na siedzeniu bliżej okna. – Widziałem w Triwandrum trędowatego, żebrał na ulicy… Masakra.
Wiktor pokiwał głową.
– Tak, niektóre widoki nie są przyjemne. Ale mimo wszystko gdybym był lekarzem, przepisywałbym Indie ludziom z depresją.
Bartek spojrzał na niego drwiąco, jakby mówił: „Złapałeś tam nie wiadomo co, a do tego jesteś psychiczny? Super!”.
– Dlaczego? – spytała Jaga.
– Dlaczego? – powtórzył. – Bo po tygodniu albo dwóch, gdy człowiek już się oswoi z indyjskim zamętem, przyzwyczai się do kuchni i wody, a mówiąc wprost, gdy mu minie biegunka albo zaparcie… – Spojrzał na Jagę, ale się nie skrzywiła, więc mówił dalej: – …wtedy każdy, kto ma choć odrobinę wrażliwości, musi się otworzyć na Indie, bo one tak hipnotyzują, uwodzą, zachwycają, a jednocześnie dręczą, że nie sposób się przed tym obronić. No i się otwieramy, a one w nas wchodzą i wypierają problemy, jakieś głupie obsesje… I wcale nie chodzi o to, że tam człowiek widzi, ile ma tutaj, jak wygodnie mu się żyje, tylko że otwierając się, wpuszczamy pranę, nową energię, jakby Indie były oczyszczającym obrzędem, spektaklem…
– Jesteś buddystą? – przerwał mu Bartek. – To znaczy wiem, że Europejczyk, katolik czy protestant, nigdy nie będzie prawdziwym buddystą, czytałem nawet, że któryś dalajlama odradzał białym zmianę wiary…
– Nie – tym razem Wiktor wszedł mu w słowo. – Skąd.
– Uff, co za ulga! Obrzęd, mówisz? Gruba przesada. Na spektakl ostatecznie mógłbym się zgodzić, z namolnymi żebrakami i podstarzałymi hipisami w roli głównej, a rupieciarnią jako scenografią. O, właśnie! Indie jako teatr kathakali! Byłem, widziałem. To w Kerali, prawda? Grubi faceci, którzy udają kobiety, chodzą na ugiętych nogach, machają rękami i wytrzeszczają oczy jak w niemym filmie. Normalny człowiek tego nie zrozumie. Więc gdy mi mówisz, że trzeba się otworzyć… Daruj, ale nie. Niech każdy zostanie przy swoim. Oni przy biernym czekaniu na nirwanę, my przy staraniach, by zmienić ten świat.
– Byłaś w Indiach? – Wiktor zwrócił się do Jagi.
Potrząsnęła głową.
– Tak naprawdę nie masz czego żałować. Brud, smród i ubóstwo! – Bartek chrząknął. – Nie żebym krytykował, ale te wałęsające się krowy, ten marazm… Pewnie miałaś kiedyś jakiś departament pomocniczy w Indiach, to wiesz, o czym mówię.
Jaga patrzyła na niego nieporuszona.
– Ja bym tak nie mógł – ciągnął Bartek, już mniej pewnie. – Zero inicjatywy, czekanie nie wiadomo na co, chyba na trzęsienie ziemi…
– À propos. Kilka lat temu widziałem w telewizji migawkę z Gudżaratu. Podczas trzęsienia ziemi zawaliło się więzienie i dwustu więźniów uciekło. Jego dyrektor powiedział wtedy, że trudno mówić o ucieczce, oni po prostu musieli poszukać jakiegoś schronienia, bo bali się o swoje życie.
– Indyjska logika! – parsknął Bartek, szybko jednak zmienił ton, widząc minę Jagi. – Dobre! – I roześmiał się głośno.
– Chodzi o to, że oni inaczej widzą świat – poważnie powiedział Wiktor. – Według nich bogowie stworzyli go dla własnej zabawy, a my jesteśmy tylko marionetkami w ich teatrzyku.
– Nie wierzę w bogów, na szczęście, i nigdy bym się nie zgodził być marionetką. Tylko Hindusi mogli coś takiego wymyślić.
„Mam cię!” – pomyślał Wiktor.
– Czytałeś Boże igrzysko Daviesa?
– Przejrzałem. Nie interesuję się aż tak historią, żeby przebrnąć przez dwa tomy.
– To pewnie wiesz, skąd wziął tytuł.
A gdy Bartek nie odpowiedział, ciągnął dalej:
– Jest taka fraszka Kochanowskiego, która się zaczyna od słów: „Nie rzekł jako żyw żaden więtszej prawdy z wieka, jako kto nazwał bożym igrzyskiem człowieka”.
Bartek nerwowo poprawił się na siedzeniu.
– Średniowiecze! – rzucił. – Wróćmy do naszego wieku albo chociaż dwudziestego.
„Trzy zero” – pomyślał Wiktor.
– Kochanowski rzeczywiście brzmi archaicznie. Pamiętasz początek Mistrza i Małgorzaty?
– No pewnie – odrzekł Bartek, ale w jego głosie nie było pewności.
– Woland pyta Berlioza, kto kieruje biegiem ziemskich zdarzeń, a gdy słyszy, że człowiek, mówi, że aby móc czymś kierować, trzeba mieć plan tego, co ma się wydarzyć. To logiczne, prawda?
Bartek pokiwał głową.
Wiktor niemal słyszał jego myśli: „O co ci, do diabła, chodzi? Skończ te popisy. I tak jesteś dla niej za stary. Poza tym to nie twoja liga”.
– Tylko jak człowiek może planować choćby na tak śmiesznie krótki okres w historii jak sto lat, gdy nie wie, co się z nim stanie jutro. Może lekarz stwierdzi u niego raka albo potknie się o mop i spadnie na tory… Człowiek jest śmiertelny, ale, co gorsza, jest śmiertelny znienacka.
Zapadła cisza.
– Jesteś księdzem? – spytał w końcu Bartek.
– Nie.
– Uczysz polskiego.
– Nie.
– To co robisz?
– Różne rzeczy. Lubię odnawiać stare meble. Mój brat ma stolarnię.
– Stolarski filozof.
Bartek powiedział to bezgłośnie, lecz Wiktor bez trudu odczytał te słowa z ruchu jego warg. O to zresztą chodziło – żeby ta wiadomość do niego dotarła, omijając uszy Jagi.
– Po co pojechałeś do Indii? Na handel? Po egzotyczne drewno?
„To już chyba będzie pięć zero” – pomyślał Wiktor.
– Dla kobiet, pieniędzy i sławy.
– Co? – zdumiał się Bartek.
– Na głupie pytanie głupia odpowiedź – mruknęła Jaga. – Choć może nie całkiem głupia.
Sięgnęła do torebki i wyjęła książkę z okładką w kolorze swojego szalika.
– Czytaliście?
– Inny zestaw pytań proszę – z uśmiechem odrzekł Bartek. – Najlepiej o nowe technologie, może być coś o konfiguracji sprzętu i oprogramowania, tworzeniu stron www, coś w tym stylu.
„Kolega po fachu – pomyślał Wiktor. – Z tych nieczytających”.
Gdy Szymborska dostała Nobla, okazało się, że żaden z pięciu pracujących w jego zespole Polaków nigdy o niej nie słyszał.
– Świetnie byś się dogadał z moim chłopakiem – powiedziała Jaga. – Też robi w tej branży.
„Chłopakiem?” – Wiktor aż zesztywniał, zaraz jednak się pocieszył, że mogło być gorzej, mogła przecież być mężatką.
– Ty znasz tę książkę, prawda? – Jaga spojrzała mu prosto w oczy i przez moment bał się, że wyczytała w nich więcej, niżby chciał. – Co o niej myślisz?
– Dla mnie trochę za trudna – powiedział szczerze. – Nie rozumiałem wielu terminów, szczególnie neurobiologicznych, musiałem sprawdzać… Ale fascynujące jest samo spotkanie zachodniej nauki z tradycją buddyjską i wniosek, że postęp technologiczny to za mało, że musi się łączyć z rozwojem duchowym, by dać to, o co chodzi wszystkim, i Wschodowi, i Zachodowi: wewnętrzną harmonię, wolność i szczęście… – zająknął się, bo zabrzmiało to tak górnolotnie, że aż fałszywie.
Jaga jednak się uśmiechnęła – rozpromieniła się cała, oczy jej zabłysły.
Wiktor patrzył na nią oczarowany. Tak, była kobietą jego życia. W myśli podziękował losowi, że wybrał mu właśnie ją.
– A jeśli pytasz o szczegóły – dodał z uśmiechem – to podobały mi się kawałki o ciele snu, że może się ono oddzielać od ciała fizycznego i odwiedzać różne miejsca, gdy innym się wydaje, że po prostu śpimy.
Drzwi przedziału się rozsunęły.
– Kawa, herbata dla państwa? – spytała kobieta w mundurze Warsu. – Batoniki? Sok?
– Napijesz się czegoś, Jaga? – Bartek sięgnął po portfel.
– Espresso, ale prawdziwego, z ekspresu.
– To musi pani iść do Warsu, ja mam tylko kawę rozpuszczalną.
– Idziemy, Wiktor? – spytała Jaga, biorąc torebkę. – Bartek, będziesz tak miły i zerkniesz na bagaż?
– Jasne.
Kobieta przesunęła wózek i oboje wyszli na korytarz.
Wiktor zobaczył jeszcze, jak Bartek podnosi pięść do brody. Poruszał wargami, wyglądało to jak: „Już nie żyjesz”.
– Opowiedz mi o Indiach – poprosiła Jaga, gdy usiedli przy stoliku.
Czuł, że to coś w rodzaju sprawdzianu, tylko nie wiedział, o co jej chodzi – o barwność historii, o sprawdzenie, czy stolarz dorównuje jej poziomem, czy może o praktyczne wskazówki, bo planowała podróż do Indii.
– Czym się zajmujesz? – spytał.
– Potem ci powiem. Opowiadaj. Zacznij od Indii na receptę.
(…)

2
Jest późny wieczór.
Zastanawia się, w co się ubrać,
maluje się
i czesze swe długie blond włosy,
potem mnie pyta: „W porządku?”,
a ja odpowiadam: „Tak, jest cudownie”.
Idziemy na imprezę i wszyscy się odwracają,
by zobaczyć tę piękną kobietę, która przyszła ze mną.
Wonderful Tonight, piosenka Erica Claptona

– Co to za kolesie? – spytał Damian, gdy już dochodzili do parkingu. – Podwalali się do ciebie.
– Podwalali? Nie słyszałam tego słowa od przedszkola.
– Zachowujesz się jak w przedszkolu, więc słowo odpowiednie.
– O co ci chodzi?
– Już zapomniałaś? Jedna nauczka to za mało?
– Nadal nie rozumiem. – Jaga wsiadła do auta i trochę za głośno zatrzasnęła drzwi.
– Naprawdę? O tego kolesia, z którym się przespałaś, a potem musiałem ci pomóc się go pozbyć.
– Zabrzmiało, jakbyśmy go zabili.
Jadze przypomniały się słowa Bartka o Nieznajomych z pociągu.
„Może powinnam dać mu listę wrogów. Stalker na pierwszym miejscu, Jurny Jędruś na drugim, Kamil na trzecim. I mamy całe podium”.
– Ja zapłacę – powiedział Damian, gdy podjechała do budki parkingowego.
– Moje auto, mój rachunek.
Mogła uchylić szybę, wolała jednak wysiąść na mróz, by ochłonąć.
– Dziękuję, że odśnieżył mi pan auto – powiedziała do parkingowego, dając mu napiwek.
– Do usług. Stały klient nasz pan. Piździło… przepraszam… sypało od rana, cały dzień z łopatą! Dobrze, że się przejaśniło.
– Do widzenia!
– Do widzenia! Zapraszam ponownie! Miłego dnia!
Jezdnia była czarna i mokra, świeżo polana solanką. Jadze źle się prowadziło w kozakach na wysokich obcasach.
„Do Żabińca tylko kawałeczek, dam radę” – myślała.
Damian odezwał się dopiero, gdy zjechała z wiaduktu na 29 Listopada.
– Jesteś zła?
– Nie, no skąd. Niby dlaczego mam być zła? Bo wypominasz mi stare sprawy? Bo ubolewasz, że musiałeś mi pomóc? Bo nawet nie zapytałeś, jak mi poszło?
– Jak ci poszło? – spytał z westchnieniem.
– Sprzedałam ten wyjazd. Ale to pierwszy i ostatni deal z tym palantem. Już dzwoniłam do Adama, żeby go uprzedzić, że będzie miał z nim krzyż pański.
– Czym tak ci się naraził?
– Gdy zwróciłam się do jego żony, czy ma jakieś pytania, czy jest coś, co chciałaby zobaczyć na Kubie, bo nie odezwała się ani słowem, rzucił: „Ma tyle do gadania co Żyd za okupacji. Pani rozmawia ze mną”.
Damian roześmiał się głośno.
– Ciebie to śmieszy?
– No pewnie. Niepolityczne, ale śmieszne. Żebyś słyszała, jakie dowcipy opowiadają chłopaki w ROVIGO!
– Może lepiej, że nie słyszę – mruknęła pod nosem.
– À propos chłopaków. Dziś wieczór mamy turniej, ale maks trzy godziny. Nie mówiłem ci, bo nie wiedziałem, że przyjdziesz.
– Maks trzy, czyli przynajmniej z pięć.
– Jak mówię, że trzy, to trzy.
– Jak mówisz, że trzy, to mówisz.
– Czemu się czepiasz? Przecież wiesz, że gram i że to lubię.
„A ja lubię, jak jesteś milszy, i co?”
– Masz coś do jedzenia? Nie jadłam obiadu – zmieniła temat.
– Nie wiem. Chyba nie. Wiesz, że jem w pracy.
Jaga dojechała do parkingu przed blokiem Damiana. Milczała. Udawała, że jest pochłonięta szukaniem wolnego miejsca.
– Zamówię pizzę – powiedział Damian pojednawczym tonem.
– Lepiej sushi.
– Wiesz, że jestem uczulony na to zielone paskudztwo, w które zawijają ryż.
– Nie wiem. Poza tym nikt nie jest uczulony na algi.
– Jak to nie wiesz? Sto razy ci mówiłem!
– Nie mówiłeś – upierała się, choć przypomniała sobie, że faktycznie coś wspominał.
– Wcale cię nie obchodzę!
– Nie histeryzuj. Obchodzisz mnie. – Spojrzała mu w oczy.
„Ale twoje wyimaginowane alergie na pewno nie”.
Chyba wyczuł jej myśli, bo powiedział:
– Zawsze mnie kręciło, że jesteś taką egoistką, tylko że przy bliższym poznaniu egoizm traci na atrakcyjności.
– Jakie trudne zdanie! Nie wiedziałam, że chłopcy z IT umieją takie ułożyć.
Milczał chwilę, potem uśmiechnął się z przymusem.
– To ty z nas dwojga jesteś ta śliczna i mądra.
Jaga bez słowa odpięła pas i otworzyła drzwi.
– To był komplement – powiedział Damian. – Zawsze myślałem, że umiesz przyjmować komplementy.
– Nie. Lepiej wróćmy do obelg – warknęła.
W milczeniu szli po schodach.
– Zamówię ci sushi – powiedział Damian, pomagając jej zdjąć płaszcz.
„Dobra, nie ma sensu się kłócić. Dziś ci odpuszczę” – pomyślała.
– Może być pizza. – Przytuliła się do niego. – Przepraszam, poniosło mnie. Miałam ciężki dzień.
– Poniosło? Ty po prostu taka jesteś.
Przytrzymał ją w objęciu, gdy próbowała się odsunąć.
– I taką cię kocham – zamruczał jej do ucha.
Chwycił zębami jej szalik i upuścił go na podłogę. Przesunął wargami po szyi, aż do ucha, i z powrotem, jeszcze raz i jeszcze, a gdy mimowolnie westchnęła, włożył dłonie pod jej sweter i wodził nimi wzdłuż kręgosłupa od pasa do karku. Potem jedna ręka zaczęła błądzić po jej brzuchu, dotknęła piersi. Przycisnął ją do płaszcza wiszącego na wieszaku i patrząc w oczy, rozpiął jej sweter, guziczek po guziczku. Głaskał dekolt, a później wsunął kciuk między piersi i poruszał nim w górę i w dół.
Jaga nie odpowiadała na pieszczoty. Zastanawiała się, co powiedzieć, żeby go zniechęcić, ale nie urazić. Odetchnęła głęboko i wciągnęła zapach wilgotnej wełny, mokrej skóry i śniegu topniejącego na włosach Damiana. Nagle zadrżała, czując gorący prąd przenikający ją od stóp aż do głowy, a zaraz potem niezrozumiałe pożądanie. Łapczywie zaczęła go całować, gładziła po głowie, po szyi, plecach i pośladkach.
Spełnienie przyszło szybko, choć wsunął tylko palce za gumkę jej majtek, a ona dotykała go przez spodnie.
– Jak w liceum – szepnął – gdy rodzice są w drugim pokoju i o rozbieraniu się nie ma mowy.
W tej samej chwili sobie przypomniała: studniówka, zapach mokrych płaszczy w szkolnej szatni i Jurek Piwoński, w którym kochała się cała szkoła, całujący ją przyciśniętą do wieszaka.
– Wcześnie pan zaczął, panie Damianie – powiedziała. – Ja w liceum tylko się całowałam, i to dopiero w klasie maturalnej.
– Moje niewiniątko. – Pocałował ją w usta.
– Zaraz cię zjem. Jestem głodna jak wilk.
– To w tobie lubię.
– Co?
– Nie krygujesz się, nie kryjesz zmysłowej natury.
– Zmysłowej natury? Co ty pleciesz?
– Widzisz, jak mało siebie znasz?
– A ty znasz mnie lepiej? Widzisz mnie jak na dłoni, co?
– Pax, pax! – Podniósł ręce do góry. – Co powiesz na chińczyka? Mają sushi, do tego możemy wziąć sajgonki albo kurczaka na ostro z warzywami.
– Zamów wszystko. Zjadłabym konia z kopytami.
– Napijesz się wina?
– Pewnie.
– To może nie stójmy w tym przedpokoju, tylko chodźmy do kuchni.
Damian nalał im wina, znalazł w lodówce obeschnięty kawałek parmezanu.
– Mam jeszcze cztery jajka, zrobię rano jajecznicę.
– Uhm – mruknęła Jaga, delektując się winem i serem. – Pożyczysz mi laptop? Chciałam sprawdzić pocztę.
– Oczywiście. Teraz?
– Nie, po jedzeniu. Na głodnego nie pracuję.
– Nie jesteś zła, że zagram z chłopakami? Bo jeśli…
– Graj sobie – przerwała mu. – W niczym mi to nie przeszkadza.

*
Jednak przeszkadzało.
Gdy po późnym obiedzie usiadła z laptopem w salonie, nie mogła się skupić.
– Ubezpieczaj! Łażą, gdzie chcą! Szybciej!… Not today!… Wrona, pamiętaj o dymie!… O ła, piękna akcja!… Dobrze! Tylko tak dalej! Tak!… No raczej! Po całości!… Stary, musisz wycelować w słup po lewej, rzucasz granat, tak żeby wylądował między drzwiami a czerwonym wagonem… Jeden mniej! Masz dym?… Czysto, idę! Ty oknem, ja przez bramę!… Gazu!
Wstała z kanapy i zajrzała do pokoju, w którym królowało ogromne biurko zawalone górą sprzętu. Damian, z prawą ręką na myszce, lewą na klawiaturze, ze słuchawkami na uszach i mikrofonem przy ustach, wpatrywał się w błyskający ekran.
– Skąd żeś się tu wzięła, do cholery! – zawołał.
Jaga w pierwszej chwili pomyślała, że to do niej, ale nie – nawet nie zauważył, że stanęła w drzwiach.
Fait! Fait! Fait!… No i dwa do jaja!… Coś kombinują. Czekaj! Idź dookoła… Zawróć! Idę bokiem! Flankujemy ce!… Mołotow!… Ogarniam, ogarniam… I dwóch mniej!
Cicho zamknęła drzwi i wróciła na kanapę.
Było po jedenastej, gdy usłyszała śmiech Damiana i jego słowa:
– Nie, dzięki, dziś bez rewanżu, ile można wygrywać.
Po chwili wszedł do salonu, masując prawą dłoń.
– Sześć do jednego! – zakomunikował triumfalnie. – Ale była gra! Nie znałem mapy, więc odradzałem się w ciemno byle gdzie. Z początku straciliśmy dwóch, ale tamci stracili pięciu…
Jaga przestała go słuchać. Patrzyła na jego błyszczące oczy, rozradowaną twarz. Przypominał jej chłopczyka, który wygrał z tatą w piotrusia.
– Tęskniłeś za mną? – spytała nagle, przerywając mu.
– Co?
– Tęskniłeś za mną? – powtórzyła.
– No jasne. Tylko głupi by nie tęsknił.
– Chodź tutaj. – Poklepała kanapę obok siebie.
– No i wiesz, wtedy ten facio, ten, co rozkręca nowy biznes, chce opylać skórki małolatom…
Pociągnęła go za rękę, a gdy wreszcie usiadł obok niej, nachyliła się i zamknęła mu usta pocałunkiem.
Całowali się chwilę, jednak żar, który Jaga poczuła w przedpokoju, nie wrócił.
– Jestem wykończona – westchnęła.
– Ja też. Ale…
Wziął jej rękę i położył na swoich dżinsach. Jaga poczuła twardą wypukłość.
– Pewnych rzeczy nawet zmęczenie nie zmoże. Czy to nie wspaniałe?
– Wspaniałe. Ale odłóżmy to na rano.
– Co masz zrobić jutro, zrób dziś, zawsze to powtarzasz. – Wsunął rękę pod jej sweter.
– Zmęczyła mnie ta podróż do Warszawy.
– Czemu jeździsz pociągiem? Po co kupiłem tę wypasioną terenówkę?
„Bo masz nadzieję, że się do mnie przeprowadzisz, i wtedy będziesz miał czym jeździć do pracy”.
– Bo faceci, w przeciwieństwie do kobiet, lubią duże auta?
– To też. – Głaskał ją po kolanach. – Ale w przeciwieństwie do innych facetów nie przywiązuję się do bryki i chętnie ci pożyczę. Te pociągi…
– Lubię pociągi – przerwała mu, odsunęła jego rękę i wstała z kanapy.
Spojrzała na niego z góry i wydał jej się żenujący z tym półwzwodem, rozrzuconymi rękami, zaczerwienioną twarzą. Czuła się tak, jakby przypadkiem zobaczyła parę podczas miłosnego aktu – to przecież żenada, gdy dwoje dorosłych ludzi ślini się i jęczy, wkładając sobie w różne miejsca palce i języki, a na dodatek to, czym się sika.
Damian sapnął zaskoczony, popatrzył na Jagę zmrużonymi oczami.
– Pewnie, że lubisz pociągi. Zawsze można tam kogoś poznać, prawda? – rzucił drwiącym tonem.
– O co ci chodzi?
– O tych dwóch kolesi dzisiaj. Widziałem, jak się na ciebie gapili.
– I co z tego?
– Ty wiesz lepiej.
– A ty co, ślepy jesteś? Nie gapisz się na inne?
– Czasem się gapię, za to nie sypiam z byle kim.
Jaga milczała chwilę.
– Zawsze mi to będziesz wypominać?
– Może kiedyś przestanę.

5
Trzy zapałki kolejno zapalone w nocy
Pierwsza żeby zobaczyć całą twoją twarz
Druga żeby zobaczyć twe oczy
Ostatnia by zobaczyć twe usta
I całkowity mrok by się wszystkiego nauczyć na pamięć
Kiedy obejmuję cię ramionami
Jacques Prévert, Paris at night
(przeł. Józef Waczków)

Mela nie chciała, by Marek odprowadził ją pod drzwi. Powoli szła po schodach, zastanawiając się, po co właściwie się z nim umówiła i jak o tym opowiedzieć Mateuszowi.
Zatrzymała się na półpiętrze. „Porządna kamienica” – pomyślała, patrząc na koronkową serwetkę i ustawione na parapecie doniczki z niemodnymi kwiatkami: aspidistrą, prymulką, gruboszem, trzykrotką. Dotknęła gałązki geranium i wciągnęła cytrynowo-różany zapach, który natychmiast się rozszedł. Jej mama żartowała, że ojciec ukrywa zaskórniaki pod doniczką z geranium, bo jego poruszenia nie da się ukryć.
Lubiła ten dom. Mateusz ostatnio coraz częściej wspominał, że przydałby im się większy metraż. Nie podejmowała tematu, wiedziała, o co mu chodzi – o dzieci. Tylko czy ona nadaje się na kurę domową, która ściera kurze, prasuje koszule i dziecięce ubranka, a w przerwach zajmuje się ogródkiem albo smażeniem powideł? I czy we dwoje jest im źle? Po co zmieniać to, co się sprawdza? Dzieci? Ma je w szpitalu, w domu chciałaby odpocząć. Po co w ogóle wymyślił ten ślub? Tyle zamieszania, kompletnie bez sensu.
„Uparty jak osioł i nudny jak flaki z olejem” – powiedziała kiedyś Jaga o Mateuszu. Wtedy Mela się oburzyła, ostatnio jednak zaczęła się zastanawiać, czy jej siostra nie ma racji. Nie dało się z nim rozmawiać tak jak z Markiem – jedynie lekarz naprawdę zrozumie drugiego lekarza. Ją z kolei nudziły historie remontowe, Mateusz o tym wiedział i rzadko opowiadał o swojej pracy.
Tylko jeśli mu teraz powie, że nie chce ślubu ani dzieci, to od razu powinna się wyprowadzić. Może to dobry pomysł? Życie singielki nie jest takie złe.
Wyobraziła sobie, że kupuje mieszkanie w bloku, na kredyt oczywiście, potem jak inni lekarze na dorobku chwyta wszystkie dyżury, zaczyna pracować w prywatnej poradni i do tego mieszkania wraca tylko po to, żeby się przespać.
„Pamiętajcie, musicie sobie znaleźć bogatych mężów, bo od tego zależy bezpieczeństwo kobiety” – powtarzała im mama.
Matka, mając wybór między bezpieczeństwem a wolnością, wybrała to pierwsze. Czy jej córki powinny postąpić tak samo?
A gdyby przyjęła propozycję Marka? Zrobiłaby nową specjalizację, jeździłaby na seminaria, warsztaty, staże, miałaby dość pieniędzy, żeby spłacać kredyt…
Usłyszała ćwierkanie komórki w torebce.
Czekam na ciebie i bardzo już tęsknię. KC.B.
Mateusz zawsze tak kończył SMS-y: Kocham Cię. Bardzo.
Było już dziesięć po siódmej, nie mogła tak stać na schodach.
Odpisała:
Będę za 5 minut.
Wrzuciła komórkę do torebki, spojrzała na bukiet, który odłożyła na parapet. Może powinna go wyrzucić? Nie potrzebuje ani Marka i jego róż, ani Mateusza. A jeśli Mateusz myśli, że klamka zapadła, bo goście zaproszeni na ślub, a weselne menu ustalone, to się grubo myli.
Zeszła na parter i już miała otworzyć bramę, wyjść na ulicę i wrzucić bukiet do kosza, gdy doleciał ją zapach róż. Były piękne. Marek zadał sobie sporo trudu – wiedziała z doświadczenia, jak trudno o tej porze roku kupić róże, które pachną.
„Czy to zbrodnia, dostać kwiaty od mężczyzny? A gdyby były od rodziców któregoś dziecka, to co, też bym musiała się tłumaczyć? Czy ja jestem jego własnością? Może od razu kupi mi czador!” – nakręcała się, idąc z powrotem na górę.
Otworzyła drzwi i zobaczyła na podłodze czerwone płatki. Odruchowo spojrzała na bukiet, jakby się spodziewała, że róże nagle zwiędły.
„O, nie! – jęknęła w duchu. – Była jakaś wyprzedaż róż przed Dniem Kobiet?”
Zdjęła kozaki, powiesiła płaszcz na wieszaku, potem, starając się nie nadepnąć na ścieżkę usypaną z płatków, poszła do sypialni.
„Ciekawe, kto to posprząta – myślała ze złością. – Romantycznego wieczoru mu się zachciało, a plamy z parkietu ja będę wywabiać!”
Pościel też była posypana płatkami róż, na komodzie paliły się świece, na nocnym stoliku po stronie Mateusza stała salaterka z truskawkami, obok zaś metalowe wiaderko, z którego wyglądała szyjka butelki.
Mela spojrzała na półnagiego Mateusza opartego o poduszki.
„Jakie to banalne – pomyślała. – I nawet do głowy mu nie przyszło, że zniszczy najlepszą pościel. Kto bogatemu zabroni!”
Mateusz chrząknął, wyżej podciągnął kołdrę.
– Czytałem, że dziewięćdziesiąt procent kobiet marzy o romantycznym wieczorze z szampanem i różami – powiedział niepewnym tonem.
„Ciepłe kluski – sarknęła w myśli. – Ciekawe, co by zrobił, gdybym odwróciła się na pięcie i wyszła”.
– Zgadnij, do której grupy ja należę? – spytała bez uśmiechu.
– Do tych pozostałych dziesięciu procent?
– Jak na to wpadłeś?
– Jesteś zła? Stało się coś?
– Po prostu jestem zmęczona.
– Tak długo byłaś w szpitalu? – Spojrzał na bukiet w jej ręce.
– Przesłuchujesz mnie?
– Tylko pytam. Może… może usiądziesz? Napijesz się?
– Dość dziś wypiłam.
– W pracy? – zdumiał się.
– Jednak mnie przesłuchujesz.
– Tylko się dziwię…
– Nie odwracaj kota ogonem.
– Stało się coś? – zapytał znowu. – Dobrze się czujesz?
– Tak.
– A naprawdę?
– Ty oczywiście lepiej wiesz, jak się czuję.
– Nie o to mi chodziło…
– A o co? Zresztą, nieważne. Wstawię kwiaty do wazonu – powiedziała i wyszła z sypialni.
W kuchni nalała sobie szklankę wody. Wypiła duszkiem.
„Lecę z nóg po tym okropnym dniu i nawet położyć się nie mogę”.
Mateusz stanął w drzwiach. Demonstracyjnie odwróciła się do niego plecami.
Podszedł i przytulił ją.
– Daj spokój. Jeszcze pomyślę, że tęskniłeś.
– Bo tęskniłem.
– Chyba to lubisz, bo nie ma cię całymi dniami. Jutro też na budowie, prawda?
– Przecież jutro jedziesz do Jagi…
– I co z tego?
Pogłaskał ją po policzku.
– Skarbie, myślałem, że się ucieszysz. Ale jeśli nie masz ochoty na szampana, to wypijemy jutro.
– O północy? Bo pewnie wcześniej nie wrócisz. Dobrze, że choć niedzielę masz wolną.
– Chcesz, żebym pojechał z tobą do Jagi?
– A po co? Przymierzysz za mnie kostium?
– Co cię ugryzło? Stało się coś w szpitalu?
– Trzeci raz się pytasz. To chyba początki sklerozy.
Podeszła do szafki pod oknem, wyjęła flakon, nalała wody, wstawiła kwiaty.
Mateusz stał na środku kuchni i śledził każdy jej ruch.
– Przecież wiesz, że możesz mi wszystko powiedzieć. Zapytam po raz czwarty: Co się stało?
„Nico – pomyślała. – Idźcie wszyscy w cholerę!”
– Domyślam się, co czujesz…
– Nie masz zielonego pojęcia – przerwała mu. – Pracowałeś kiedyś w szpitalu? Musiałeś powiedzieć rodzicom, że dla ich dziecka nie ma ratunku? Nie! Tylko ktoś, kto to przeszedł…
– Widziałaś się z Markiem? – Tym razem on jej przerwał. – Te kwiaty to od niego?
– A co? Nie wolno mi?
– Wolno, oczywiście że wolno.
– Nie przytakuj mi, gdy się z tobą kłócę!
Mateusz się roześmiał.
– Moje kochanie! Jesteś rozbrajająca.
Podszedł, przytulił ją i lekko kołysał w ramionach. Potem ją pocałował.
Oddała mu pocałunek, ale raczej z przyzwyczajenia niż z dobrej woli.
– Już dobrze – szepnął jej do ucha. – Zacznijmy ten wieczór jeszcze raz. Pięknie wyglądasz. Nie mogłem się ciebie doczekać.
Spojrzał jej w oczy.
– Masz taką stresującą pracę. Muszę dbać o twoje rozrywki. – Przesunął dłonią po jej szyi i piersi.
– A seks pozwala rozładować napięcie, co? Myślisz, że kobieta jest jak bankomat, dostępna dwadzieścia cztery godziny na dobę?
Złość prawie już jej minęła. Zanim skończyła zdanie, zaczęła żałować, że to powiedziała. Chciała, by rzucił coś w rodzaju: „W tym domu to ja jestem bankomatem”, żeby z defensywy przeszedł do ataku i mogła go za to obwinić, a potem zakończyć tę bezsensowną kłótnię jako zwyciężczyni.
Tymczasem on przytulił ją mocniej i szepnął, zbliżając twarz do jej twarzy:
– Jesteś okropna, ale i tak cię kocham. Bardzo.
– Słyszałam to tysiąc razy, nie będę udawała zaskoczonej, wybacz.
Znowu był górą – niewinna ofiara jej bezrozumnej złości. Dobry człowiek, którego krzywdziła.
I wtedy zrobił coś najgłupszego na świecie – spróbował obrócić to wszystko w żart:
– Jak będziesz taka pyskata, to nici z dzisiejszego bzykanka.
– Jakoś przeżyję bez tych upojnych dwóch minut – odrzekła bez zastanowienia.
Poczuła, jak cały zesztywniał.
Odsunął się i nie patrząc na nią, wyszedł z kuchni.

11
Ach! ona była mą gwiazdą polarną,
Zgasła, któż teraz oświeci noc czarną!
Ach! gdyby jeszcze weszła mi pogodnie,
Wiodła mnie znowu, chociażby na zbrodnie!
George Gordon Byron, Giaur
(przeł. Adam Mickiewicz)

Pani Aniela, otulona kocem, siedziała na trzcinowym fotelu przed domem Zarembów i patrzyła na Parerasa szalejącego z innymi psami. Kasia niezmordowanie rzucała im patyki, klepała po grzbietach, głaskała. W końcu gdy zziajane towarzystwo zaczęło się tarzać na resztkach śniegu, a potem pobiegło na brzeg jeziora napić się wody, z impetem usiadła na krześle koło fotela pani Anieli.
– Woda z jeziora lepsza niż z miski – zauważyła ze śmiechem. – Ależ mnie wykończyła ta zgraja! – Zamknęła oczy i wystawiła twarz do słońca.
Pani Aniela patrzyła na nią z radością – po zeszłorocznej przygnębionej Kasi nie było śladu.
„Ach, mieć znowu dwadzieścia lat!” – myślała i zaczęła się zastanawiać, co robiła wiosną trzydziestego ósmego roku.
Krynica! No jasne, przecież pojechały z Różą do Krynicy! Mieszkały w Patrii. Gdy Aniela przekroczyła próg pensjonatu, olśniły ją światła kryształowych żyrandoli odbijające się w błyszczących marmurach. Drzwi obrotowe, które tam były sensacją, widziała wcześniej w Paryżu, pierwszy raz jednak mieszkała tak luksusowo: w wysokim pokoju z łazienką i balkonem, z którego miała widok na Górę Parkową. Chodziły na długie spacery, wieczorem szły na dancing, wygłupiały się na torze saneczkowym, a gdy nagle spadł śnieg, wzięły udział w wielkiej bitwie na śnieżki Lwigród przeciwko Patrii…
– Nie jest wam zimno? – Z domu wyszła Gosia Zarembina. – Kasiu, wytrzyj łapy psom, zanim je wpuścisz do domu. Rano zaniosły błotem wszystkie podłogi.
– Która godzina? – spytała Kasia, nie otwierając oczu.
– Dziesięć po pierwszej. Jesteś głodna?
Kasia wzruszyła ramionami.
Gosia podeszła do Anieli, podała jej pękaty kieliszek, przysunęła sobie drugi fotel i usiadła obok niej.
– Już po trzynastej, możemy się napić. Przyda ci się coś na rozgrzewkę, a mnie też dziś jakoś łamie w kościach. Nasze kawalerskie! – Upiła łyczek.
– Pogoda się zmienia – odrzekła Aniela, patrząc na niebo. – Twoje zdrowie!
– A mnie nie poczęstujesz? – spytała Kasia, otwierając oczy. – Co pijecie? Heńka?
– Dzieci nie częstuję.
– Mamo, ja mam dwadzieścia pięć lat.
– Jeszcze nieskończone.
– Dwadzieścia pięć? Zawsze mi się wydaje, że najwyżej dwadzieścia. Pamiętam sylwestra po twoich narodzinach. Wystąpiłaś w śpioszkach i szarfie z napisem „NOWY ROCZEK 1985”. Zrobiłaś furorę.
– To straszne, że wszyscy mnie pamiętają z samych kompromitujących momentów.
– Kompromitujących? Byłaś urocza.
– Jak to się dzieci zmieniają, gdy dorastają – szepnęła Gosia.
– Mamo! Słyszałam!
– Wiem. Taki żarcik. – Gosia wypiła koniak i wstała. – Idę. Muszę dopilnować obiadu.
– Jaka będzie zupa? – spytała Kasia.
– Rosół z okami.
– A naprawdę?
– Dyniowa z groszkiem ptysiowym.
– Super! Mikołaj lubi.
– Ostatnia porcja dyni z zamrażarki. Ale czego się nie robi dla ulubionego autora – powiedziała Gosia. – Chodźcie do domu, bo się przeziębicie.
– Jeszcze chwilkę, mamo.
Gosia pokiwała głową i weszła do sieni.
– Nie możesz się doczekać Mikołaja? – spytała Aniela.
Kasia spojrzała na nią. W jej oczach było tyle szczęścia i miłości, że Aniela się zmieszała, jakby zauważając to, popełniła niedyskrecję.
– Zostanie z ojcem do jutra. Zabiorę się z nimi wieczorem do Krakowa.
Aniela kochała Gosię i Kubę, a ich dzieci uważała niemal za wnuki. Bez wahania zabiłaby każdego, kto by ich skrzywdził. Co jednak mogłaby zrobić, gdyby któreś z nich samo sobie zrobiło krzywdę? Mikołaj był o dziesięć lat starszy od Kasi, szedł w ślady ojca – wydał już jedną powieść, a teraz podobno pisał drugą, do tego był kaleką. Życie z takim człowiekiem nie mogło być łatwe.
– Wiesz, Kasiu, zawsze myślałam, że nie dożyję starości, a tu dziewięćdziesiątka, taka niespodzianka.
Kasia poprawiła się na krześle i spojrzała tak, jakby wyczuła, do czego zmierza Aniela.
– Moje ciało mnie rozpieściło. Zawsze funkcjonowało bez zarzutu, a teraz tu mnie strzyka, tam rwie… Zbliża się moment, gdy całkiem mnie zawiedzie. I oby najpierw zdradziły mnie nogi, a głowa na końcu albo lepiej wcale. Z drugiej strony… Jeśli nogi nie działają, to ludzie myślą, że mózg też. Widzą człowieka na wózku i patrzą na niego jak przez szybę. Starzy ludzie także są niewidzialni.
Kasia przełknęła ślinę.
– Mówi pani o sobie, ale trochę też o Mikołaju, prawda? Bo nie ma kawałka nogi.
– Tak. Jesteś taka młoda i taka zakochana. Ja jestem stara i patrzę na to z boku. Ale wiesz, Kasiu, że kocham cię jak własne dziecko, a raczej wnuczkę, czyli jeszcze bardziej, i trochę się o ciebie boję. Twoja mama mówiła, że macie poważne plany. Może daj sobie czas. Nie wiem, co o tym myślą twoi rodzice, ja sądzę, że powinniście zamieszkać razem, żebyś zobaczyła, co to znaczy żyć z… artystą.
Kasia obejrzała się na dom, potem powiedziała przyciszonym głosem:
– My praktycznie mieszkamy razem. Ale niech pani nie mówi rodzicom.
„Boże, czemu te dzieci tak szybko rosną! Jeszcze przyjeżdża na weekendy, potem to będzie wizyta raz w miesiącu, później tylko w święta… – Aniela westchnęła w duchu, zaraz jednak przywołała się do porządku: – A ty co, myślisz, że będziesz żyła dwieście lat?”
– Nie powiem.
– W dzieciństwie trochę się pani baliśmy, to znaczy Jacek, Wiola, Marcin i ja. Chłopcy mówili, że jest pani przybyszem z innej planety, na której wszyscy porozumiewają się telepatycznie.
– Naprawdę? Bo w szkole mieli mnie po prostu za czarownicę. Kiedyś podjechałam na stację benzynową i jeden z moich dawnych uczniów, który akurat przyjechał tam na motorowerze, powiedział do kolegi: „Patrz, będzie tankowała miotłę”.
– Wiedźma też do pani pasuje, bo to przecież od „wiedzieć”. – Kasia popisała się wiedzą polonistyczną. – Ale czy z innej planety, czy nie, jedno było pewne, że jak pani coś obieca, to na mur beton. I nigdy nie kablowała pani rodzicom.
– No, czasem na wywiadówkach musiałam o czymś powiedzieć.
– To co innego. A o mieszkaniu z Mikołajem na razie nie mówię rodzicom, bo oni też się o mnie boją, przecież to widzę. Przyzwyczaiłam się już do tego, że nie ma stopy i kawałka łydki. Gdy jest w spodniach, w ogóle o tym zapominam. Czasem tylko mi go trochę żal, gdy siedzi na brzegu łóżka i zapina nad kolanem pasek od protezy albo gdy skacze na jednej nodze do łazienki. Wcale by mi nie przeszkadzało, gdyby używał kuli albo laski, ale on nie chce.
Aniela wyobraziła sobie, jak ludzie gapią się na niego na plaży lub na basenie, nic jednak nie powiedziała.
„Miłość stawia człowieka w najlepszym świetle” – przypomniały jej się słowa Róży. Kasia kochała Mikołaja i to wystarczało.
Rozległo się ujadanie, psy jak wicher przeleciały koło nich, kierując się ku bramie.
– Przyjechali! – Kasia zerwała się z krzesła i pobiegła za psami.

*

Pani Aniela miała tę noc spędzić u Zarembów, pozwoliła więc sobie na drugi kieliszek koniaku, tym razem przy kominku. Była zdania, że ludzie mieszkający samotnie w ogóle nie powinni pić. Nie chodziło jej nawet o to, że picie do lustra nie ma sensu, bo alkohol najlepiej smakuje w dobrym towarzystwie, po prostu nawykła do stałej czujności. Argumenty Jagi, która twierdziła, że kieliszek wina do czytania czy słuchania muzyki zwiększa przyjemność i że przecież książka albo Bach to dobre towarzystwo, jakoś do niej nie trafiały.
Tadeusz Gładkowski jak zwykle zdominował konwersację przy stole, nikt jednak nie miał mu tego za złe. Gosia nie odrywała od niego wzroku, także jej mąż słuchał z wyraźną przyjemnością. Nawet Kasia zdawała się chwilami zapominać o obecności Mikołaja, wpatrzona w jednego ze swych ulubionych autorów.
Gdy przenieśli się do salonu, Gosia podała kawę, a Kuba kieliszki z koniakiem i metaxą, potem usiedli obok siebie na kanapie, dotykając się ramionami.
Aniela spojrzała na Kasię i zobaczyła, że z Mikołajem tworzą niemal wierne odbicie rodziców: siedzieli tak blisko siebie, że ich ciała stykały się od stopy do ramienia, a gdy Gładkowski znów zaczął mówić, Mikołaj czułym gestem wziął Kasię za rękę.
(…)
Pisarz spojrzał na Anielę.
– Może teraz porozmawiamy we dwoje?
Ta pokiwała głową.
– Z przyjemnością. Miło się gawędzi przy kominku. W domu nie mam takich luksusów.
– W takim razie zostawimy was. – Gosia się uśmiechnęła. – Gdybyście czegoś potrzebowali, wystarczy zadzwonić. – Pokazała na staroświecki dzwonek z rączką stojący na stole.
Pani Aniela upiła łyk koniaku i napawała się jego smakiem. Chciała, żeby to Gładkowski zaczął rozmowę. Poprzedniej nocy długo nie mogła zasnąć, bo się zastanawiała, o czym opowiedziałaby mu Róża. Czy w ogóle chciałaby z nim rozmawiać? „Z wywiadu się nie odchodzi” – mówiła często. Może dawne tajemnice powinny zostać tajemnicami? Z drugiej strony dzięki tej powieści wszyscy się dowiedzą, jaka była: piękniejsza niż Kleopatra, mądrzejsza niż Salomon, silniejsza niż Samson, cierpliwsza niż Hiob i jak on pełna wiary – w Polskę, w zwycięstwo, w Anielę.
– Gdy patrzę, jak pani pije, hennessy jeszcze bardziej mi smakuje – powiedział Gładkowski. – Umie pani cieszyć się chwilą, drobiazgami.
Aniela pokiwała głową.
– Moje zajęcie mnie tego nauczyło. Trzeba się cieszyć tym, co jest dziś, bo jutra może nie być.
– „Zajęcie”? Spodziewałem się raczej słowa „misja”.
– Romantyczne widzenie wywiadu. – Aniela się uśmiechnęła. – Wie pan, że czekiści uważali się za rycerzy rewolucji? Czekista miał mieć chłodną głowę, gorące serce, czyste ręce. Tymczasem byli to ludzie o zakutych łbach, kamiennym sercu i z krwią na rękach. Wywiad to brudna robota.
– To czemu kojarzy się przede wszystkim z Jamesem Bondem i Matą Hari?
– Nie wiem. Może to siła pióra pisarzy takich jak pan?
– Lubi pani filmy szpiegowskie o ZSRR, Wydział Rosja na przykład?
– Oczywiście. To przecież taki piękny film, o tym, jak pięknie Sean Connery zakochuje się w pięknej Michelle Pfeiffer w przepięknej jesiennej Moskwie.
Gładkowski się roześmiał.
– Pamięta pan końcówkę? Nie chodzi mi o ten sztucznie doklejony happy end, tylko o scenę, w której Connery maluje mieszkanie w Lizbonie i mówi, że je wybrał, bo lubi patrzeć na statki zawijające do portu. Poznał rosyjskie metody, przyjrzał się z bliska działaniom wywiadu, a nadal kocha Rosję i nie zauważa, że to więzienie, że gdyby tam żył, o wyborze mieszkania mógłby tylko pomarzyć.
– Nie lubi pani Rosji – raczej stwierdził, niż zapytał.
– Nie.
– Dlaczego?
Zamyśliła się.
– Bo tam nic nie zależy od ludzi, tylko od obsesji jednego człowieka, który akurat rządzi.
– Wie pani, co powiedział synek mojego przyjaciela, gdy w drodze do Chin zatrzymali się w Moskwie? To takie wielkie miasto, gdzie co krok jest Pałac Kultury.
Aniela się roześmiała.
– Tak, nic tam nie jest na ludzką miarę – ciągnął. – Jak się tak zastanowić, to się okazuje, że słowa markiza de Custine’a są wiecznie żywe. Od jego podróży do Rosji minęło… ile to?… prawie dwieście lat, a ten kraj nadal jest oparty na kłamstwie. I wcale mu nie zależy, żeby się zmienić, tylko by przekonać resztę świata, że jest demokratyczny i cywilizowany. I świat się na to, niestety, nabiera.
– Z wyjątkiem najbliższych sąsiadów, którzy od carskich czasów cierpią na rusofobię.
– Ma pani rację – zaśmiał się Gładkowski. – To skutek bezpośredniej wielowiekowej ekspozycji, coś jak pylica u górników.
Na moment zamknął oczy i Aniela miała wrażenie, że powtarza sobie w myśli swoje słowa, żeby je zapamiętać.
– Wracając do Wydziału Rosja, to jednak jest kawałek historii zimnej wojny.
– Słyszałam takie sformułowanie „dzieje bajeczne”.
– Cóż, historia to dziwna nauka, może nawet nie nauka, tylko opowieść. I jak każda opowieść zmienia się w zależności od tego, kto ją opowiada.
– Nie powinna jednak wybielać złego króla, a szlachetnego rycerza przedstawiać jako złoczyńcę.
Ogień w kominku przygasł. Gładkowski otworzył drzwiczki i wsunął kilka polan.
– Już się boję, co pani powie, gdy przeczyta książkę o sobie – westchnął, wracając na fotel. – Fachowca trudno zadowolić.
– To powinna być powieść o Róży. Ona była niezwykła. Ja… cóż… zwykły pionek.
– No to mamy problem, bo przygotowałem sobie listę pytań dotyczących właśnie pani.
– Listę pytań?
– Nie lubi pani osobistych pytań?
– Nie lubię list. Za dużo mówią o tych, którzy je układają.
Zabrzmiało to ostro, sucho, więc dodała:
– Zatem i pan jest szpiegiem, bo szpieg musi wiedzieć wszystko, zwłaszcza to, o czym nie chcemy albo nie możemy mówić.
Nagle jej się przypomniało, jak wróciła po akcji, której jakiś dowcipniś w centrali nadał kryptonim „Penelopa”, i chciała o wszystkim opowiedzieć Róży, a ta ją uciszyła: „Wiesz, że jestem jak Szwajcaria, im mniej wiem, tym lepiej”.
– Tego się obawiałem – westchnął Gładkowski.
Spojrzała na niego pytająco.
– Że skończy się na rozmowie w łazience przy odkręconym kranie.
– To chyba ludzie ze służb, żeby sobie ułatwić pracę, rozpuszczają plotki, że woda albo głośno puszczone radio zagłuszają rozmowę.
– A nie zagłuszają?
– Kiedyś tak, dziś na pewno nie.
– To jak się porozumiewać, jeśli jest się na podsłuchu?
– Pisać na kartce. Z pisaniem też zresztą trzeba uważać. Najlepiej wyrobić sobie nawyk, by notować na pojedynczej kartce położonej na twardym podłożu.
– Można jeszcze wyjść i rozmawiać na ulicy.
– Lepiej w lesie albo choćby w parku. Trzeba się liczyć z tym, że obserwuje nas ktoś, kto umie czytać z ruchu warg.
– Albo czyta w naszych myślach – dodał żartobliwie.
– Już przed wojną Rosja i Stany eksperymentowały z serum prawdy, hipnozą, podróżowaniem poza ciałem i właśnie czytaniem w myślach. Wyniki były raczej mizerne, ale kto wie, jak jest teraz. No i są jeszcze Chiny: zagadka owinięta w tajemnicę wewnątrz łamigłówki. Jak się nazywa chiński wywiad? Nawet tego o nim nie wiemy.
– Pani też stosowała takie niecodzienne metody?
– Niestety, nie umiem czytać w myślach. Jeśli jednak kogoś dobrze się zna i uważnie go obserwuje, to często udaje się zgadnąć, o czym myśli.
– A mikrofon w szmince? Kamera w puderniczce? Sprzęt do podsłuchiwania umieszczony pod ubraniem?
– Zaczęłam pracować w wywiadzie w trzydziestym piątym, wtedy nie mieliśmy takich urządzeń. Ale coś panu pokażę.
Schyliła się, podniosła torebkę stojącą przy fotelu i podała mu.
– Nie jest pani przesądna? Podobno gdy torebka leży na ziemi, to pieniądze odchodzą.
– Ta jest pusta. Od dawna jej nie używam. Proszę otworzyć.
Przez chwilę mocował się ze staroświeckim zamkiem.
– To aparat fotograficzny? – spytał, zaglądając do torebki.
– Tak, minox. Kiedyś był przykryty dodatkowym dnem, tylko gdzieś je zapodziałam. Otwór na obiektyw jest w nicie, a migawkę uruchamia się, ciągnąc za frędzel przy rączce. Ten aparat jest przymocowany na sztywno, ale miałam jeszcze jeden, z celownikiem kątowym, żeby dało się robić zdjęcia z wysokości pasa. Można go było także przykręcić do lornetki i świetnie leżał w ręce.
– Nadal działa? – z przejęciem spytał Gładkowski, przechylając torebkę do światła, żeby lepiej widzieć.
– Migawka tak, ale nie mam kasetek z filmami. Może jakieś są jeszcze w domu Róży. Też miała minoxa.
– Ile można nim zrobić zdjęć?
– Pięćdziesiąt, potem trzeba wymienić kasetkę.
– Piękny!
– Robi dobre zdjęcia. No i prawie nic nie waży, zaledwie trzynaście deka.
– Pewnie stale go pani używała.
– Może kilkanaście razy, i to głównie w Paryżu. W Moskwie raz, na defiladzie z okazji Pierwszego Maja.
Spojrzał na nią pytająco.
– Widzi pan, Referat „Wschód” pracował w zupełnie innych warunkach niż na przykład wywiad na Niemcy. Rosja sowiecka była z innej planety. Nawet rdzenny Rosjanin, ale wychowany poza jej granicami, tak odbijał tam od tłumu, że każdy od razu poznał w nim cudzoziemca, a cudzoziemiec to przecież szpieg.
Chyba nadal jej nie rozumiał. Trudno się dziwić – nikt, kto nie był w Rosji w czasach wielkiej czystki, nie potrafi sobie tego wyobrazić.
– To tak, jakby porównywać współczesną działalność szpiegowską w Korei Północnej i na przykład w Chinach. Wszędzie jest to niebezpieczne, ale w Korei piekielnie trudne: niełatwo się tam dostać, jeszcze trudniej wydostać, nikomu nie można ufać, bo nie tylko roi się od szpicli, ale większość zwykłych ludzi choćby ze strachu uzna za swój obowiązek poinformowanie władz o obcym… Jeśli ktoś z naszych wpadł w Niemczech, czasem można było liczyć na łagodny wyrok, często na wymianę, a jeśli w Rosji, to prawie zawsze znikał bez śladu. Taki aparat to byłoby jak noszenie w torebce legitymacji z adnotacją „szpieg” w rubryce „zawód”.
– I mimo to zdecydowała się pani… – Zawiesił głos.
– Róża mi powiedziała: „Polska cię potrzebuje”, a ja każde jej słowo uważałam za święte. Wie pan, poznałam ją, gdy miałam siedem lat. Przyjeżdżała do Zagórza na wakacje i zwróciła uwagę właśnie na mnie, zahukaną wiejską dziewczyninę. Gdyby mi kazała skoczyć w przepaść, nie namyślałabym się ani sekundy.
– Kochała ją pani – powiedział miękko.
– Tak. Ona mnie też. Musiałyśmy to ukrywać…
Chrząknął i Aniela się roześmiała.
– Nie jestem lesbijką, Róża też nie była. Po prostu nasi przełożeni uważali, że takie sprawy przeszkadzają w pracy. W sumie mieli rację. Zdarzało się, że moje zadanie rozciągało się na tygodnie, nawet miesiące. Nie mogłam być myślami tysiąc kilometrów od miejsca, gdzie je wykonywałam. Lepiej, by nikt na człowieka nie czekał. Przed przejściem granicy zawsze kilka razy sprawdzałam, czy wszystko, co mam na sobie, pochodzi z Rosji. Bagaż z Polski, także emocjonalny, byłby śmiertelnym zagrożeniem.
– Gdyby po wojnie nie zapanował bolszewizm, byłaby pani czczona jak bohaterka.
– Bohaterką na pewno nie byłam – żachnęła się Aniela. – Robiłam to, czego się podjęłam, najlepiej, jak umiałam, to wszystko.
– Pani, słaba kobieta, wykonywała zadania, przed którymi cofnąłby się niejeden mężczyzna. Jak to inaczej nazwać?
– Wie pan, czemu kobiety są lepszymi szpiegami? – odpowiedziała pytaniem na pytanie. – Bo logiczne myślenie ma ograniczenia i bardzo ważna jest intuicja, której kobiety nie wstydzą się słuchać.
„Szpiegowanie to nie jest żołnierka, tylko coś w sam raz dla kobiet” – słyszała nieraz. Podsłuchiwanie, podglądanie, czytanie cudzych listów, okłamywanie – kobiety miały mieć do tego wrodzony talent. Nie oburzało jej to, po prostu przyjmowała te opinie do wiadomości. Miała wtedy szesnaście lat i nie do końca rozumiała, co ma na myśli wykładowca, który mówi, że w łóżku kobieta może wyciągnąć od mężczyzny więcej niż podczas przesłuchania.
– Niech mi pani opowie, jak przekraczała pani granicę.
– Teoretycznie było to łatwe: długa linia graniczna, dużo lasów, rzeki, bagna, teren trudny do patrolowania. Mieliśmy zaufanych przewodników, zwykle zrekrutowanych spośród przemytników, okna, czyli kanały przerzutowe… Trudności zaczynały się zaraz po przekroczeniu drutów. W trzydziestym piątym, gdy pierwszy raz nielegalnie przeszłam przez granicę, po drugiej stronie był prawie dwukilometrowy pas, który pieszo i konno patrolowali zieloni, to znaczy ruscy pogranicznicy. Z ciężką bronią maszynową, z psami. Jeśli się jednak miało trochę sprytu i szczęścia, dało się przejść. W moim wypadku dochodził jeszcze brak wyobraźni. Wie pan, gdy się ma siedemnaście lat, człowiek nie przejmuje się czymś tak nierealnym jak śmierć. – Upiła łyczek koniaku. – Czasem dostawało się kontakt do kogoś, kto mieszkał blisko granicy, to jednak zawsze było niebezpieczne, bo nigdy nie było wiadomo, co się zastanie na miejscu. Nagrody za złapanie szpiega wyznaczano ogromne, mało kto umiał się oprzeć pokusie. Jedno było pewne: trzeba omijać cerkwie i kościoły, bo jeśli się ostały, to tylko jako pułapka.
„Szczęście nowicjusza! – westchnęła Róża, gdy Aniela opowiedziała jej, jak na skraju lasu natknęła się na staruszkę, która usiłowała zarzucić sobie na plecy ogromną wiązkę gałęzi, choć z przodu miała już zawiązane w chuście naręcze pokrzyw. – Mogła udawać ślepą i głuchą, przyjąć pomoc, a potem cię wydać zielonym”.
Aniela jednak czuła, że w towarzystwie staruszki jest bezpieczna. Zgięta pod ciężarem gałęzi, ukradkiem obserwowała okolicę. Po drugiej stronie łąki, której brzegiem szły, pojawił się konny patrol, po chwili jednak zniknął w lesie. W połatanej spódnicy, zgrzebnej koszuli i boso Aniela wyglądała jak kołchoźnica.
– Niech pan spojrzy. – Wyciągnęła do ognia zniszczoną dłoń. – Pracowałam, odkąd pamiętam, i nawet nie wiedziałam, jak mi się później przydadzą takie ręce.
W drugiej połowie lat trzydziestych Referat „Wschód” zintensyfikował prace nad tworzeniem siatek na wypadek wojny, do tej pory idące w żółwim tempie, i Aniela dostała pierwsze samodzielne zadanie: miała się zatrudnić w zakładzie Osintorf w powiecie orszańskim i nakłonić kilku sezonowych robotników do współpracy z polskim wywiadem. Wybór padł na ten zakład, gdyż do kopania torfu zatrudniano każdego, kto się zgłosił, nawet jeśli nie miał sowieckiego paszportu. Ci, którzy pracowali tam przymusowo, nie darzyli miłością Kraju Rad, bo robota była ciężka, brudna i niezdrowa, a zarabiało się pięćdziesiąt rubli, gdy kilo razowca kosztowało prawie rubla.
– Kobiety, było nas ponad dwieście, mieszkały w trzech walących się barakach. Dach przeciekał, na szczęście rzadko padało, okna nie miały szyb. Jedynym wyposażeniem były rzucone na dziurawą podłogę sienniki. Jeśli którejś została kromka z kolacji, wkładała ją pod głowę.
– Długo tam pani pracowała?
– Cały sezon, cztery miesiące.
– Jak pani to wytrzymała?
Na ostatniej książce Gładkowskiego, którą Aniela dostała od Zarembów, z tyłu okładki wydrukowano jego życiorys. Urodził się w czterdziestym piątym, więc przedwojennej biedy pamiętać nie mógł, na pewno jednak znał ją z literatury i miał dość wyobraźni, by suche fakty i liczby przełożyć na ludzkie losy.
– Wychowywałam się u dalekich krewnych, którym oddała mnie matka, jeszcze w niemowlęctwie. Rodziców nigdy nie poznałam, wiem za to, co to jest ciężka praca od świtu do zmroku i głód. Ale mówiłam o Osintorfie. Zanim sezon się skończył, zaprzyjaźniłam się z sześcioma kobietami z różnych stron Ukrainy i Białorusi. Jedna przepadła potem bez wieści, ale z pozostałymi spotkałam się jeszcze raz czy dwa w różnych okolicznościach.
Gładkowski wstał, wziął butelkę koniaku i nalał im.
– Czytałem, że Świętym Graalem dla Referatu „Wschód” była księga szyfrów Armii Czerwonej – powiedział.
– Nawet książkę telefoniczną ciężko było zdobyć, a co dopiero to. Pamiętam radość wszystkich, gdy koleżanka przywiozła sowiecki paszport. Trudno to sobie dziś wyobrazić, ale każda wiadomość o nastrojach ludzi, zaopatrzeniu sklepów, buncie, próbie strajku, zwiększeniu albo zmniejszeniu produkcji, zmianach we władzach była na wagę złota. W państwie policyjnym wszystko było tajemnicą państwową. Wie pan, według jednej z naszych legend byłyśmy z Różą Francuzkami, siostrami, i miałyśmy restaurację w Boulogne. Kiedyś Oddziałowi II udało się nas wkręcić jako kucharki do ekipy francuskich archeologów, którzy prowadzili wykopaliska w Ałtaju, blisko chińskiej granicy. Ku ich radości zgłosiłyśmy się do pomocy przy pakowaniu eksponatów, które władze pozwoliły im wywieźć do Francji. Nie wyobraża pan sobie, w ile warstw gazet, wszelkiego rodzaju druków, spisów, formularzy, biletów, kwitów pakowałyśmy każdy ceramiczny ułomek. Skrzynie jechały koleją przez Polskę i tam nasi ludzie wymienili te skarby na nowiutki papier pakowy.
– Zobaczyła pani kawał świata.
Aniela pokiwała głową.
– Czyli w jakimś sensie to jednak była przygoda?
– Czy wojna może być przygodą? Bo przecież to była wojna, niewypowiedziana, taka, na której bronią jest kłamstwo i podstęp. Nie ma poległych na polu chwały, są powieszeni, zamęczeni na śmierć, otruci, w najlepszym razie zastrzeleni.
Spojrzał na nią uważnie.
– Straciła pani kogoś, prawda?
Józio. Kochała go prawie jak Różę, a gdy musiała wybrać między jej a jego życiem, ocaliła ją.
– Tak. Złapali go i zamordowali w więzieniu w Żytomierzu.
– Dlatego nie wyszła pani za mąż?
Aniela potrząsnęła głową.
Nie chciała mówić o Józiu, bo musiałaby powiedzieć głośno, że kochał Różę, nie ją. Tak samo nie miała zamiaru opowiadać mu o „Penelopie”. Czemu jednak miałaby go oszczędzać? Nie burzyć wizji szlachetnego oficera wywiadu, przystojnego jak Pierce Brosnan, dowcipnego jak Roger Moore, zręcznego jak Daniel Craig i seksownego jak Sean Connery?
Nagle stanęła jej przed oczami dawno zapomniana scena: biała sala operacyjna, jaskrawe światło okrągłej lampy, cienie lekarzy i ona, leżąca pod prześcieradłem na fotelu ginekologicznym. Odpływała już za granicę snu, gdy dobiegły ją słowa: „Zdaje pan sobie sprawę, panie pułkowniku, że to ryzykowny zabieg i może się skończyć niepłodnością pacjentki?”, i odpowiedź: „Lepiej, żeby takie jak ona nie miały dzieci”.
– Jest pan pewien, że chce usłyszeć prawdę o tym, czym się zajmowałam w wywiadzie?
Spojrzał na nią zaskoczony.
– To nie znaczy, że do tej pory opowiadałam historyjki wyssane z palca. Jednak „Penelopa” i podobne akcje…
Nie odrywając od niej oczu, pokiwał głową, lecz nadal czuła, że nie wie, na co się decyduje.
– Niech pan sobie wyobrazi, że pisze pan powieść, w której ważnym wątkiem jest praca w rzeźni. Chce pan to zobaczyć na własne oczy, ale żaden dyrektor przy zdrowych zmysłach nie wpuści tam obcego, więc uwodzi pan pracownicę rzeźni, kobietę koło pięćdziesiątki, grubą, zaniedbaną, i przez jakiś czas z nią mieszka w jej sublokatorskim pokoju. Wyciąga pan od niej rozmaite informacje i cały czas ma pan nadzieję, że któregoś dnia wprowadzi pana do środka. Ona wraca do domu w ubraniu przesiąkniętym zapachem krwi i śmierci i przy kolacji opowiada, jaki ciężki miała dzień, jak te paskudne cielęta trudno poskromić nawet metalowym drągiem.
Wychylił kieliszek jednym haustem.
– O czym pani mówi?
– O akcji „Penelopa”.