Fragment „Drogi do Różan”

                     

                            Rozdział 10

Była pierwsza w nocy, gdy dojechał do Różan. Światła wydobyły z mroku szeroko otwartą bramę, potem lipową aleję i okrągły klomb, a w końcu białe ściany dworku. Krzysztof nigdy nie myślał o tym domu jak o dworze. Dla niego był to dworek. Przyznawał jednak, że dom, choć niewielki, ma świetne proporcje. Ciemna gontowa dachówka, ciemnobrązowy, prawie czarny drewniany balkon okalający piętro i szare kamienne przypory pięknie harmonizowały z białymi ścianami. Po obu stronach szerokich drzwi błyszczały okrągłe okienka. Zawsze przywodziło mu to na myśl domy hobbitów.
W kilku oknach paliło się światło. Mimo późnej pory czekano na niego.
Zaparkował z boku domu. Wysiadł z auta i przeciągnął się. Strzeliło mu w stawach. Lipcowa noc, rozświetlona księżycem w pełni, była chłodna i wilgotna po deszczowym dniu. Odetchnął głęboko. Pachniało jaśminem, lipą i czymś jeszcze. Po prostu Różanami.
Wyjął walizkę z bagażnika i wszedł na szerokie schody. W tym momencie otworzyły się drzwi i stanęła w nich jakaś postać. Światło z sieni zalśniło na ciemnych włosach.
– Zosia!
Zapomniał o zmęczeniu i o całej misternie ułożonej strategii. Jednym susem pokonał schody, postawił walizkę i chwycił w ramiona młodą kobietę. Ciągle używała tych samych perfum.
– Puść mnie, wariacie! Pobudzisz wszystkich! – Niby się gniewała, ale w jej oczach płonęła radość.
Wypuścił ją z objęć. Nie miał prawa do takiego powitania. Nie przybywał tu jako stary przyjaciel, lecz jako wierzyciel.
– Przepraszam, że przyjechałem tak późno, ale zatrzymał mnie ważny klient.
– Nic się nie stało. Po twoim telefonie namówiłam ojca, żeby się położył, nianię też, choć bardzo chciała czekać na ciebie z kolacją…
– No i co dobrego przygotowała kochana pani Zuzanna, najlepsza kucharka na świecie? – W jego głosie zabrzmiało niemal dziecięce zaciekawienie.
Roześmiała się.
– Apetyt dopisuje ci jak zawsze. Jak to robisz, że nie tyjesz?
– To raczej ja powinienem zapytać, jak to robisz, że jesteś coraz ładniejsza. Powinnaś się przecież postarzeć przez tych kilka miesięcy.
– Nie widzieliśmy się prawie rok. – Wyraźnie posmutniała.
Zaklął w duchu. Piękny początek! I pomyśleć, że uchodził za zręcznego negocjatora! Z drugiej strony ta jej drobiazgowość… Czyżby straciła poczucie humoru?
– Przygotowałam ci tę sypialnię co zawsze.
– Świetnie. Daj mi dwie minuty. Wniosę walizkę i już jestem z powrotem.
Wbiegł na schody, pokonując po dwa stopnie na raz. Zosia się uśmiechnęła. Zawsze tak wbiegał. W jej pamięci odżył skrawek wiersza, a może piosenki: „Kocham muzykę twoich kroków na schodach, nie słyszałam nigdy piękniejszej”.
Już zbiegał na dół, więc zrobiła obojętną minę. Gdy jednak poufałym gestem objął ją ramieniem, mimowolnie się do niego przytuliła.
W jadalni na małym stole stała taca nakryta białą serwetą. Zosia sięgnęła do niej, zawahała się jednak i zapytała niepewnie:
– Zimno dziś… Może wolisz zjeść przy kominku?
Zamiast odpowiedzieć, chwycił tacę i przez wielkie dwuskrzydłowe drzwi wszedł do salonu. Światło księżyca ślizgało się po błyszczącym parkiecie.
Zosia dosunęła mały stolik do jednego z dwóch foteli stojących przed kominkiem. Postawił na nim tacę.
– Nie zasłaniaj – poprosił, gdy podeszła do wychodzących na ogród okien. – W tym świetle ogród wygląda nieziemsko… Pamiętasz to? „Ja jestem noc lipcowa, babilońska królowa…”
Spojrzała na drzewa oblane światłem księżyca i nagle przypomniał się jej inny wiersz Gałczyńskiego. „Pyłem księżycowym być na twoich stopach… Przeszyć cię jak nitką, otoczyć jak przestwór, być porami roku dla twych drogich oczu i ogniem w kominku, i dachem, co chroni przed deszczem…”
Z trudem powstrzymała się przed powiedzeniem tego na głos. Przywołała na twarz figlarny uśmiech i odwróciła się do Krzysztofa.
– Wszystko pokręciłeś – zajęczała. – To była noc czerwcowa i jaśminowa królowa.
– Jakbym słyszał panią Frankowską. Pamiętasz, jak mnie przepytywałaś z tego wiersza? Za nic nie mogłem go zapamiętać. Dała mi wtedy dwóję.
– A pamiętasz, jak potem chodziłeś po korytarzu i na jej widok śpiewałeś: „Ech, Franka, Franka, powiedzże, Frania, co z nami będzie względem kochania”?
– Jak mógłbym zapomnieć? Tłumaczyłem dyrektorowi, że to do Franki Musialik z ósmej ce, ale i tak wezwał matkę. Dwa tygodnie szlabanu na telewizję – mówił, zapalając świece stojące na kominku. Razem z księżycem dawały tyle światła, że nie trzeba było zapalać lampy.
Zosia ułożyła kilka szczap na palenisku, zręcznie obłożyła je grubszymi polanami. Wyjęła z pudełka brązową rozpałkę. Patrzył, jak ogień, ogarniający najpierw drobne szczapy, a później grube polano, wywołuje rumieńce na jej policzkach.
Pozwolił się obsługiwać. Jadł ze smakiem cienkie kromki pieczonego w domu chleba z kruchą szynką, świeżo ukiszone ogórki, chrupiącą sałatę, ser z różowawymi pasami śmietanki… Dopiero gdy sięgnęła po karafkę z winem – kto dziś przelewa wino do karafki! – wyjął ją z jej ręki i poprosił:
– Napij się ze mną.
Zawahała się, ale wstała i przyniosła z kredensu drugi kieliszek.
– Za nasze spotkanie.
Wiedziony nagłym impulsem ujął jej lewą dłoń i pocałował. Poczuł, jak zesztywniała, i przestraszył się, że zabierze rękę. Ale nie zrobiła tego. Co przeważyło: pamięć o dawnych dobrych dniach czy uprzejmość w stosunku do gościa? Dużo by dał, by się tego dowiedzieć.
– A pamiętasz… – zaczęli jednocześnie i zaśmiali się.
– Pamiętasz, jak wróciłeś z Rzymu, siedzieliśmy właśnie tutaj i opowiadałeś? Od tamtej pory ile razy myślę o Rzymie, czuję zapach porannej kawy i widzę dziewczyny w rozwianych spódnicach, śmigające na vespach…
Pili wino, a on, nie przestając pieścić jej dłoni, opowiadał. O podróżach, o powrotach do pustego mieszkania, w którym nie ma nawet kota.
Zosia chłonęła jego obecność. Był tu. Czarował, a ona poddawała się jego czarom. Chciała, by czas się zatrzymał. Całą siłą woli stłumiła pragnienie zanurzenia ręki w jego sypkich włosach, które pachniały tak jak kiedyś.
Zegar w sieni powoli wybił drugą. Odstawiła kieliszek.
– Na pewno jesteś zmęczony.
Zamiast odpowiedzieć, puścił jej dłoń, podszedł do odtwarzacza i nastawił płytę. Pokój wypełnił głos Elli Fitzgerald.
Wyciągnął rękę.
– Czy mogę cię prosić?
Serce jej zadrżało. Tańczyli jak kiedyś, słuchając tej samej piosenki.
I can’t give you anything but love, baby… – zanucił razem z Ellą.
Topniała w jego ciasnym objęciu. Czuł przez koszulę stwardniałe brodawki jej piersi. Tańczyli coraz wolniej.
Zadrżała, gdy ją pocałował. A kiedy zanurzyła dłoń w jego włosach, chwycił ją na ręce i niemal biegiem, pokonując na schodach po dwa stopnie, zaniósł do sypialni.

Rozdział 16

Wakacje w Łebie stanowiły coroczny rytuał. Rodzice Judyty zbudowali tam letni dom w czasach, gdy Łeba składała się z plaży, wielkiego poligonu, poniemieckiego pensjonatu-zameczku, małego portu i kilkudziesięciu rybackich domów skupionych przy paru wąziutkich uliczkach. Duża działka położona w sosnowym lesie, tuż przy wydmach, kupiona lata temu za grosze, teraz była warta majątek.
Dom był stary, lecz dobrze utrzymany. Na dole mieściła się kiedyś wielka kuchnia z jadalnią, pokój dzienny i dwie malutkie sypialenki dla gości, ze wspólną mikroskopijną łazienką. Na górze były trzy obszerne sypialnie, łazienka i garderoba.
Gdy ujawniła się choroba Gabrysi, rodzice Judyty przerobili parter. Kuchnia została zmniejszona, stół z jadalni przestawiono do pokoju dziennego, sypialenki połączono drzwiami i powiększono, tak samo jak łazienkę.
Judyta z Gabrysią i jej opiekunką przyjeżdżały tu co roku, już w maju, żeby uniknąć tłumów. Rodzice Judyty wpadali z Warszawy na weekendy, a często spędzali tu z córką i wnuczką cały czerwiec. Ten rok jednak był inny: stan zdrowia Gabrysi nie pozwolił na wyjazd z Krakowa w maju.
Krzysztof spojrzał na pana Mayera. Ojciec Judyty zachował wojskową postawę, choć już dawno przeszedł w stan spoczynku. Wkładał właśnie ostatnią walizkę do przepastnego bagażnika swojego ML 320. Potem podszedł do Krzysztofa.
– Jestem panu bardzo wdzięczny, że zaopiekuje się pan nimi przez ten tydzień. – Mimo nieśmiałych propozycji Krzysztofa, nigdy nie zwracał się do niego po imieniu. – Będziemy z powrotem w poniedziałek, punkt jedenasta – dodał tonem stratega pochylonego nad mapą sztabową.
Krzysztof o mało nie stanął na baczność i nie wykrzyknął: „Tak jest, panie generale!”.
Z domu wyszła matka Judyty. Miała niemal tak doskonałą figurę jak jej córka, a siwe nitki w blond włosach dodawały jej dystynkcji. Krzysztof z uznaniem spojrzał na jej kupioną pewnie w Mediolanie albo Londynie sukienkę w naturalnym kolorze lnu i eleganckie szpilki. I pomyśleć, że gdy przyjechał, przywitała go w starych bojówkach i flanelowej koszuli z podwiniętymi rękawami!
Za nią ukazała się Judyta z Gabrysią na rękach. Podszedł i wziął od niej dziecko. Pulchne ramionka od razu oplotły mu szyję. Jedwabiste jasne loczki, między którymi prześwitywała różowa skórka, łaskotały go po szyi. Gdy czasem ją czesał, choćby najdelikatniej, na szczotce zostawały długie pasma. Ze skurczem serca pomyślał o garści leków, które codziennie musiała zażyć.
Państwo Mayerowie wsiadali do auta. Rozległ się zwyczajny w takich chwilach chór pożegnań, ostatnich dobrych rad i życzeń. Mercedes powoli przejechał przez bramę, jeszcze przez chwilę matka Judyty machała i posyłała całusy, aż samochód zniknął za zakrętem.
– Idziemy, mo-rze, szszszszsz… – Gabrysia pokazywała rączką w kierunku plaży.
Przytulił ją delikatnie i pokazał na gałąź, na której jak na zawołanie pojawiła się wiewiórka.
– Popatrz, tam jest wiewiórka. Wie-wiór-ka.
– Wie-rrr-ka – powtórzyła.
– Wiewiórki mieszkają w dziuplach. To takie domki w środku drzewa. Zwijają się w kłębek i przykrywają ogonkami, żeby im było ciepło. Pokazać ci, jak to robią?
– Tak.
Krzysztof pocałował ją w czubek głowy i wniósł do domu.
Gdy wrócił po kwadransie, Judyta siedziała na leżaku pod sosną. Na ziemi koło drugiego leżaka stała szklanka wypełniona lodem i whisky.
– Ty się nie napijesz? – spytał.
– Nie. Zasnęła?
– Tak. Honorata jej pilnuje.
– Jak się obudzi, wezmę ją na spacer nad morze. To pora kolacji, plaża jest wtedy pusta. Pójdziesz z nami?
– Pewnie.
Judyta zamknęła oczy. Ręce zwisały jej bezwładnie z poręczy, lecz wiedział, że nie śpi. Po prostu była u kresu sił. Tak powiedział jej ojciec, gdy przedwczoraj do niego zadzwonił i poprosił, by Krzysztof tu przyjechał.
Krzysztof przyjechałby na każde wezwanie, nawet bez takich dramatycznych akcentów, choć załatwiał właśnie sprawę Różan i powinien siedzieć w Krakowie jak pies przy budzie. W błyskawicznym tempie zakończył najważniejsze sprawy, resztę przekazał Kamilowi. To była dobra strona prowadzenia firmy z przyjacielem: nie musiał mu niczego tłumaczyć. Odebrał
zamówioną przez sekretarkę zabawkę dla Gabrysi – komplet foremek do piasku w kształcie różnych zwierząt, zapakowany do czerwonego wiaderka razem z zieloną łopatką i niebieskimi grabkami, spakował dwie walizki, rzucił się na łóżko i zasnął jak kamień. Obudził się przed czwartą, zanim zadzwonił budzik. Prysznic, kawa i o wpół do piątej wsiadł do auta. Szybko przemknął przez śpiące miasto. Na autostradzie było luźno. Zatrzymał się dopiero za Łodzią. Pospiesznie zjadł śniadanie w jakimś motelu. Między jajecznicą a kawą zadzwonił do Judyty, że jest w drodze. Po drugiej był na miejscu. Czekali na niego z obiadem.
Teraz dochodziła piąta. Sączył whisky i czuł, jak rozluźniają mu się napięte mięśnie karku. Powietrze pachniało solą, rybami, żywicą, sam nie wiedział czym, po prostu – wakacjami nad morzem. Korony sosen poruszały się leniwie na tle błękitnego nieba. Przymknął oczy, lecz zaraz je otworzył, bo bał się, że zaśnie. Odstawił szklankę i zdjął sandały. Piasek był ciepły.
– Może położysz się na chwilę? – spytała Judyta.
– A ty?
– Muszę zajrzeć do Gabrysi.
Wstał i pomógł jej się podnieść z leżaka.
Gabrysia spała w swoim łóżeczku. Oparta o nie Honorata czytała grubą książkę. Dookoła leżały rozrzucone notatki.
– Wszystko w porządku – powiedziała cicho, gdy stanęli w drzwiach. – Uczę się do egzaminu – dodała, widząc jego pytające spojrzenie.
– Zrobimy sobie krótką sjestę. Obudź nas, jakby co – szepnęła Judyta.
Honorata pokiwała głową i wróciła do nauki.
Schody na górę skrzypiały. Judyta otworzyła drzwi do swojego pokoju i weszła, nie zamykając ich. Uznał to za zaproszenie i wszedł za nią. Ciężko opadła na łóżko. Ukląkł i zdjął jej fioletowe aksamitne balerinki. Wysypał się z nich piasek. Masował jej stopy, potem łydki. Kolana zdradzały jej wiek bardziej niż wypielęgnowana twarz. Przypomniał sobie gładkie kolana Zosi i natychmiast odsunął od siebie tę myśl. Jakby chcąc się ukarać, przeniósł ręce na jej ramiona i delikatnie je masował. Czuł, jak Judyta stopniowo się odpręża. Przesunął dłonią po jej kręgosłupie. Nagły przypływ pożądania zaskoczył go i trochę zawstydził. Odwróciła się do niego, jakby to wyczuła.
– Uwiedź mnie – powiedziała.
Pragnął jej, ale smutek, którym tchnęła, sprawił, że kochali się melancholijnie, bez zwykłego ognia. Potem, sam nie wiedząc kiedy, zasnął.
Gdy się obudził, nie było jej przy nim. W łazience ochlapał się zimną wodą i zszedł na dół. Honorata właśnie sadowiła Gabrysię w sportowym wózku. Judyta wiązała na głowie jedwabną apaszkę od Hermesa.
– Chodź, napijemy się kawy w namiocie na plaży – powiedziała na jego widok.
Gabrysia zamachała do niego rączkami i zapiszczała z radości, podskakując w wózku. Jej niebieskie oczy lśniły jak szafir w pierścionku matki.
Szli ubitą ścieżką między sosnami. Gdy piasek stał się zbyt grząski, wyjął dziewczynkę z wózka i wziął ją na ręce. Judyta przeciągnęła wózek przez wydmy i plażę. Zasapani dotarli w końcu do twardego kawałka brzegu, obmywanego falami. Krzysztof postawił Gabrysię na piasku. W milczeniu patrzyli na szarozieloną wodę.
– Mo-rze… szszsz… mo-mo-rze, szszszsz – cieszyła się Gabrysia, kołysząc się na grubiutkich nóżkach.
Na plaży było niewiele osób: najwytrwalsi miłośnicy opalania powoli zbierali się do domu, a czas podziwiania zachodu słońca i wieczornych spacerów z psami jeszcze nie nadszedł. Dwa wejścia dalej w stronę miasta stał biały namiot na drewnianym podeście. Ruszyli w jego stronę. Gabrysia szła sama, kołysząc się na boki. Choć miała osiem lat, wyglądała najwyżej na trzy. Od dawna nie urosła ani centymetra. To, co z początku wydawało się czystym nieszczęściem, miało dobrą stronę: nikogo nie dziwiło jej zachowanie, nieporadność, ubogie słownictwo.
Został z Gabrysią na plaży, gdy Judyta poszła kupić kawę. Wypił swoją kilkoma łykami. Potem z siatki przy wózku wyjął wiaderko i uczył dziewczynkę robić babki. W końcu włożył zmęczone dziecko do wózka i ruszyli plażą na wschód. Nieliczni idący w przeciwną stronę spacerowicze mijali ich obojętnie. Szli w milczeniu, tylko Gabrysia opowiadała sobie coś,
mamrocząc pod nosem.
Z przeciwka zbliżał się wysoki siwy mężczyzna z korpulentną kobietą opasaną wzorzystym pareo. Towarzyszył im duży pies. Gdy przebiegał koło wózka, Gabrysia nagle wyciągnęła rączkę. Pies zawarczał i wyszczerzył zęby.
Dziecko krzyknęło przestraszone, pies przygiął przednie łapy, uniósł zad i zaczął głośno szczekać. Podbiegli właściciele.
– Nie bój się, to dobry piesek. Na pewno cię nie ugryzie – zagruchała starsza pani i nachyliła się nad wózkiem.
Gabrysia, przestraszona tym nagłym ruchem i obcą twarzą, krzyknęła jeszcze głośniej. Jej prawa rączka zacisnęła się kurczowo na pareo. Zaskoczona kobieta odsunęła się i pareo zostało w rękach dziecka.
Judyta klęczała przy córeczce, gładziła ją uspokajająco, przemawiając czule. Piąstki powoli się rozwarły i pareo upadło na piasek. Krzysztof podniósł je i omijając wzrokiem obfite uda, podał kobiecie. Ta już otwierała usta, pewnie by powiedzieć coś nieprzyjemnego, kiedy towarzyszący jej mężczyzna szepnął coś do niej i mamrocząc: „Bardzo przepraszamy”, pociągnął ją za sobą.
Poszli dalej, jakby nic się nie stało. Tylko zaciśnięte usta Judyty świadczyły o tym, jak bardzo dotykał ją każdy taki incydent.
Gabrysia chwilami gaworzyła, chwilami drzemała. Po jakimś czasie zawrócili i ruszyli w stronę domu.
– To dlatego nie lubię tu być w lipcu czy w sierpniu. Za dużo ludzi, za dużo spojrzeń – odezwała się nagle Judyta. – Wczoraj jakiś babon krytycznym spojrzeniem zmierzył Gabę i zauważył, że takie tłuste dziecko powinno biegać, a nie jeździć w wózku. A jej towarzyszka, by zagadać nietakt, zapytała: „To chłopczyk czy dziewczynka?”. „Samo zdecyduje, gdy dorośnie. To wolny kraj”, odpowiedziałam.
Krzysztof się roześmiał.
– To mi coś przypomina. Przyjechałeś z pustymi rękami czy masz dla mnie jakiś dowcip?
Nie miał. Rozejrzał się, jakby szukając pomocy albo inspiracji. Majaczący w oddali biały namiot przypomniał mu coś.
– Pewnie, że mam. Koń wchodzi do baru i zamawia piwo. Barman podaje mu kufel i mówi: „Bardzo proszę. Piętnaście złotych”. Koń płaci i powoli sączy piwo. Barman w końcu nie wytrzymał i zagaduje go: „Nieczęsto tu widujemy konie”. „Nie dziwię się. Piwo po piętnaście złotych…”
– Kawał z wielką brodą. Poza tym tu piwo po piętnaście złotych nawet konia by nie zdziwiło.
Gdy doszli do swojego wyjścia z plaży, ostrożnie wyjął z wózka śpiącą Gabrysię. Westchnęła, na moment otworzyła oczy i ufnie objęła go za szyję.
Judyta szła przodem, ciągnąc wózek przez piasek. Mijali ich spacerowicze idący podziwiać zachód słońca. W lesie Judyta się zatrzymała, lecz nie włożył śpiącego dziecka do wózka. Niósł Gabrysię na rękach do samego domu, choć nie była lekka i z buzi wtulonej w jego szyję spływała gęsta ślina. Zanim dotarli do domu, miał mokrą koszulę.

                                       *

Dni mijały powoli, wypełnione stałymi zajęciami. Codziennie rano widział z łóżka zielone korony sosen na tle szafirowego nieba. Po kawie szli z Gabrysią na spacer. Wracali o dziewiątej. Opiekę nad dziewczynką przejmowała wtedy Honorata. Brał szybki prysznic, przebierał się i szedł do miasta po pieczywo i gazetę. Późne śniadanie jedli na małej werandzie. Potem Judyta pracowała, a on odbywał telefoniczne konferencje z klientami lub
z Kamilem, a później szedł popływać. Obiady jadali w pobliskim pensjonacie. Wracali spacerem plażą albo przez las. Czasami wstępowali na lody, czasami przytuleni siedzieli na wydmach. Honorata po południu miała wolne, więc bawił się z Gabrysią, huśtał ją w hamaku, opowiadał bajki, śpiewał piosenki. Sam był zaskoczony, jak dużo wierszyków i rozmaitych historyjek potrafi odszukać w pamięci. Pod wieczór, jeśli dziewczynka nie była bardzo zmęczona, szli jeszcze raz na plażę. Często zasypiała już w drodze powrotnej. Judyta nie budziła jej wtedy. Przy pomocy Honoraty ostrożnie ją rozbierała, myła wilgotną ściereczką, zakładała pampersa i układała w łóżeczku.
Koniec lipca był upalny. Krzysztof leżał nago na łóżku. Obok spała Judyta. Przez otwarte okno zasłonięte tylko siatką chroniącą przed komarami dochodził szum sosen. Wstał ostrożnie, narzucił szlafrok i wyszedł na korytarz, cicho zamykając za sobą drzwi. Judyta lubiła się budzić sama. W Krakowie wiele razy wracał w środku nocy do siebie. Na palcach jednej ręki mógł policzyć poranki, gdy budził się w jej łóżku. Nigdy nie widział, jak rano się maluje, siedząc przed lustrem w bieliźnie. Nawet tu spotykali się dopiero przy kawie, gdy była już ubrana i z perfekcyjnym makijażem. Niemal obsesyjnie pilnowała swojej prywatności, co w równym stopniu pociągało go i irytowało.
Chciało mu się pić. Ostrożnie zszedł po skrzypiących schodach. Otworzył lodówkę. Przy padającym z niej świetle nalał sobie szklankę wody.
Skoro już był na dole, postanowił zajrzeć do Gabrysi. Spała spokojnie. Stojąc przy jej łóżeczku, widział przez otwarte drzwi pokój Honoraty. Leżała na boku, tyłem do niego. Krótka niebieska koszula nocna podciągnęła się jej do góry. Widział wyraźnie opalone udo i gładki jasny pośladek. Widok tej młodej skóry, a może niebieskiej bielizny, przywiódł mu na myśl Zosię.
Właśnie tego dnia odbył z Kamilem długą rozmowę na temat Różan. Kamil chyba znalazł kupca na jego wierzytelności. „Byłoby świetnie, gdybym się pozbył tego strupa. Będę czekał jutro na telefon”.
Zrobiło mu się nieprzyjemnie, gdy to sobie przypomniał, a jeszcze bardziej, gdy sobie uświadomił, co by było, gdyby Honorata się obudziła albo gdyby na dół zeszła Judyta. Cicho wrócił do swojej sypialni.
Nazajutrz jego telefon zadzwonił zaraz po śniadaniu. Judyta właśnie miała iść do siebie i pisać, lecz gdy usłyszała słowo „Różany”, dolała sobie kawy i została na werandzie. Krępowało go to, ale nie mógł odłożyć tej rozmowy ani nie chciał rozmawiać po kryjomu. W końcu nie robił nic złego.
– Tak, doskonale pana pamiętam… Ja też… Giełda? Chyba wszyscy przez to przeszliśmy. To jak choroba wieku dziecięcego… Oczywiście, znam ten schemat: bierze się kredyt, kupuje akcje, spłaca odsetki z dywidendy, a gdy spółka wchodzi na giełdę, ma się minimum dwukrotne przebicie. No chyba że giełda się załamie albo spółka na nią nie wejdzie… Ma pan rację, jednak kto ma dostęp do takich informacji… Tak, tylko nieruchomości, ja też nie mam zaufania do wirtualnego pomnażania pieniędzy… Kamil mi mówił, że pokazywał panu papiery i zdjęcia… Tak, jest ujęty w wojewódzkiej ewidencji zabytków… Chyba by pan nie zburzył pamiątki przeszłości narodowej… Ochronie konserwatorskiej podlega tylko bryła budynku i układ kompozycyjny elewacji. Poza tym można go wydrążyć jak dynię i włożyć do środka, co się chce… Cóż, szkoda by było, bo ogród jest ładny, ale sam pan zdecyduje… Myślę, że bankowe wierzytelności wykupi pan bez trudu… Ma pan rację, ale też nigdy nie jest tak drogo, żeby nie mogło być drożej… Kot w worku? Zapewniam, że to kot z rodowodem… Znakomicie, we wtorek o dziewiątej u mnie w biurze.
Z ulgą zakończył rozmowę i zwrócił się do Judyty:
– Przepraszam cię. Musiałem odebrać. Jak słyszałaś, chyba mam kupca. Ach, byłbym zapomniał! W piekarni stanął za mną jakiś facet i głośno gadał przez komórkę. Słyszałem nawet jego rozmówcę, który powiedział: „Żeby zmniejszyć rachunki za ten telefon, mogę panu jedynie zasugerować zmniejszenie liczby wykonywanych połączeń”. Facet na to: „Aha. A na czym to polega?”.
– Zaraz to sobie zapiszę. Dziękuję. A co do tej rozmowy…
Westchnął mimowolnie.
– Krzysztof, nie chcę moralizować. Ale nasuwa mi się staroświeckie powiedzenie: pieniądze to nie wszystko.
– Ja też znam wiele różnych powiedzonek. „Ucinaj straty szybko, a zyskom pozwól rosnąć” albo „Chciwość to dobra rzecz” – próbował obrócić wszystko w żart.
Na chwilę zapatrzyła się w dal.
– Jak to powiedział Orwell o tym, w jaki sposób człowiek utwierdza władzę nad innym człowiekiem? Coś w rodzaju: Posłuszeństwo nie wystarczy. Każe mu cierpieć. – Wstała. – Wracam do kieratu. Wymyśliłam tytuł dla mojej nowej książki: „Trumna nie ma kieszeni”. Inspirujesz mnie.

Rozdział 18

(…)

Sierpień stał się miesiącem pożegnań. Pani Jagoda znalazła pracę w Krakowie – u znajomych pana Boruckiego i z jego polecenia. Umówiła się z Zosią, że będzie przychodzić na Lea dwa razy w tygodniu, żeby posprzątać i pomóc w gospodarstwie. Agata, jej córka, rozpłakała się, gdy wsiadała do wozu meblowego.
Pan Borucki nadzorował prace w nowym mieszkaniu.
– Na szczęście remont robi były uczeń taty – opowiadała Mariannie Zosia. – Jakiś czas temu liceum, w którym uczył, obchodziło jubileusz. Odnowił wtedy stare znajomości i nazbierał masę wizytówek: architekt, prawnik, lekarz, wicedyrektor urzędu miejskiego. Przede wszystkim jednak właściciel firmy remontowo-budowlanej, pan Jacek Chałasiński. Wspólnie z architektem, też byłym uczniem ojca, opracowali plan.
Zosia rozłożyła na stole arkusz papieru.
– Nie ma to jak być nauczycielem – powiedziała Marianna i pochyliła się nad planem. – Co jest tu, przy drzwiach?
– Mała garderoba, a obok spiżarnia. Wprawdzie nie przy kuchni, ale niania i tak jest zadowolona. Popatrz – pokazała palcem – udało się wygospodarować dodatkową łazienkę, dla mnie i dla niani. Ma wejścia z naszych pokoi. Goście będą korzystać z łazienki ojca.
– Kuchnia jest otwarta na jadalnię?
– Skądże. Niania się nie zgodziła. Mówi, że to dobre tylko w domach, gdzie odgrzewają w mikrofali dania na tackach kupione w supermarkecie.
– Ma rację – uśmiechnęła się Marianna.
– Powiedziała, że jeśli chcemy jeść bigos i placki ziemniaczane, drzwi muszą być. No i będą, z matowego szkła, żeby do jadalni docierało dzienne światło.
– Aha, to mi przypomina, że upiekłam dziś babeczki. Spróbujesz?
– Pewnie.
Marianna weszła do domu, a Zosia wyciągnęła się na fotelu, zamknęła oczy, słuchała brzęczenia owadów i wdychała nieporównywalny z niczym zapach świeżo skoszonej trawy.
– Wyglądasz jak wtedy, gdy pierwszy raz cię zobaczyłam – powiedziała Marianna, wracając na werandę. Postawiła na stole porcelanowe garnuszki z herbatą i koszyk z babeczkami. – Te są z czekoladą, te z wiśniami, a to marchewkowe.
– Trzy lata temu – westchnęła Zosia. – A wydaje mi się, że znam cię od zawsze.
– Pamiętasz, jak siedziałyśmy tu w noc świętojańską?
– Wywróżyłaś mi wtedy, że będę mogła wszystko zacząć od nowa i spełnią się moje marzenia. Trochę inaczej to sobie wyobrażałam.
– W amerykańskiej szkole wpajano mi, że dobre uczynki i ciężka praca są gwarancją szczęścia, które należy się każdemu. No jedz. To nasze chwilowe szczęście.
Zosia zapatrzyła się w dal.
– Gdy byłam mała, uwielbiałam oglądać z ojcem albo z nianią albumy ze starymi zdjęciami. Zawsze gdy dochodziliśmy do zdjęć dworu w Różanach, czekałam na pytanie: „Chciałabyś tam mieszkać?”, i zawsze odpowiadałam tak samo: „Tak. A kiedy to będzie?”. „Jeszcze nie teraz, ale kiedyś na pewno”. Wierzyłam w to wtedy bez zastrzeżeń. Szczególnie lubiłam zdjęcia ogrodu: stara altana z kratkami, po których pięły się glicynie, elegancko wygrabione ścieżki okolone niskimi bukszpanowymi żywopłotami, dziadek siedzący na wiklinowym krześle pod lipą, babcia w koronkowych rękawiczkach i kapeluszu z szerokim rondem ścinająca róże… Nie wiedziałam oczywiście, że z tego wszystkiego została tylko lipa. Gdy niania mi czytała Tajemniczy ogród, miałam przed oczami tamte widoki. Wyobrażałam sobie siebie w moim własnym zaczarowanym ogrodzie.
– Zrobiłaś z niego prawdziwe cudo – cicho powiedziała Marianna.
– Jakie to dziwne – ciągnęła Zosia, jakby jej nie słyszała. – Gdy się przeprowadzaliśmy, nie pamiętałam o tych dziecięcych marzeniach. Byłam nieszczęśliwa, bo to oznaczało rozłąkę z Krzysztofem. Sama nie wiem, kiedy… kiedy tak się przywiązałam do tego miejsca.
Głos jej się załamał. Spuściła głowę, a gdy ją podniosła, w oczach miała łzy.
– Gdzie popełniłam błąd? – zapytała. – Czy nie pracowałam dość ciężko? Dlaczego straciłam dom? Człowiek bez domu egzystuje, ale nie żyje.
– Masz nowy dom.
– Łatwo ci mówić. Przyjechałaś tu i od razu byłaś jak u siebie. Nie każdy tak szybko się aklimatyzuje. Ja nie chcę zaczynać od nowa. Nie potrafię się nie przywiązywać. Cenię trwanie. Niczego nie chcę się pozbywać. Chcę mieć to, co mam, i móc się o to troszczyć. Wiedzieć, że to jest raz na zawsze.
Marianna objęła ją ramieniem i kołysała lekko. Co mogła powiedzieć? Nie pocieszyłaby Zosi, mówiąc, że ojczym kupił jej dom i odkąd wyjechała, płaci jej wysoką pensję, a w zamian chce tylko jednego: aby trzymała się z daleka.
– Dużo bym dała, żeby nic się nie zmieniło. Żebyś wpadała na herbatę tak jak dziś. Ale, Zosiu, ty już dokonałaś wyboru. Nie trać czasu na rozpacz, ciesz się tym, co wybrałaś.
– Cieszyć się? Jestem przerażona! Śmiertelnie przerażona!
– Czego się boisz?
– Boję się… wszystkiego. Spędziłam tu całe swoje świadome, dorosłe życie! Jak to będzie, kiedy mnie tu nie będzie?
„Chciałabyś żyć w krainie wiecznego teraz, bez przeszłości i bez jutra – pomyślała Marianna. – Jesteś jeszcze dzieckiem”.
Wiedziała jednak, że filozofowanie nie pocieszy przyjaciółki. Lepiej zastosować coś doraźnie przytępiającego ból.
– Napijesz się? – zapytała. – Oczekuję, że odpowiesz „z tobą zawsze”.
– Z tobą zawsze.
Marianna poszła po whisky.
Piły w milczeniu.
– Były dziś u ciebie dzieci? – Zosia postanowiła nie użalać się więcej nad sobą.
– Tak. Te babeczki to resztka porannego wypieku godnego sieciowej piekarni. Schowałam je w spiżarni i tylko dlatego ocalały.
– A jak akcja „Pies też człowiek”?
– Dziękuję, dobrze, jestem biedniejsza o sto osiemdziesiąt złotych. Siedem psów było przyzwoicie traktowanych przez cały miesiąc, a jak wiesz, płacę dychę od sztuki.
– A pozostałe sto dziesięć złotych?
– To premie. Wypłacam co miesiąc tym, w których domu zrezygnowano z trzymania psa na łańcuchu.
– Jak długo masz zamiar to robić?
– Będę płacić, dopóki będą się do mnie zgłaszać po obiecaną nagrodę. Przestanę, gdy zrozumieją, że porządna buda bez łańcucha, woda w misce i dobre traktowanie należą się psu jak chłopu ziemia.
Zosia pomyślała o Troju. I szybko odsunęła od siebie tę myśl. Tylko tego brakowało, żeby się tu rozryczała.
– Może szybciej by to szło, gdybyś porozmawiała z ich rodzicami? – Zmusiła się do kontynuowania rozmowy.
– Żartujesz? Ich rodzice to ci z klubu dyskusyjnego na ławce przed sklepem. Praca z nimi byłaby gorsza niż robota przy azbeście. Gdy jednemu zwróciłam uwagę, że pies powinien mieć stale świeżą wodę w czystej misce, popatrzył na mnie jak na wariatkę i warknął: „Psy nie piją”.
– Niemożliwe!
– Oj, możliwe, możliwe. Rozmowa z nimi o dobrostanie zwierząt to jak dyskusja z eunuchami o seksie.
Zosia nawet się nie uśmiechnęła. Marianna gorączkowo myślała, czym by ją rozbawić.
– Skoro mowa o seksie, to wczoraj, pijąc szklankę zimnej wody przed snem, przypomniałam sobie angielskie powiedzenie, a może to jakiś cytat, że namiętność jest dobra dla nastolatków i cudzoziemców, i ułożyłam listę pożytków z samotnego spania. Wiesz, my, Amerykanie – mrugnęła do Zosi – uwielbiamy robić listy.
– No i co na niej masz?
– Nie muszę sypiać w tych niewygodnych koszulkach z koronkowymi ramiączkami, które w nocy wrzynają się w ciało. Mogę wieczorem zmyć makijaż. Nie muszę myć głowy wieczorem, jeśli wolę umyć rano. Mogę po przebudzeniu puścić bąka.
– Nie muszę trzymać pod poduszką gumy do żucia, żeby mieć świeży oddech – dodała Zosia.
– Mogę czytać w łóżku, nawet do rana.
– Nie muszę się zastanawiać, czy przypadkiem nie chrapałam.
– Nie muszę gwizdać przez pół nocy, żeby on przestał chrapać.
– Nie muszę… Nic mi już nie przychodzi do głowy – przyznała Zosia.
– Nic dziwnego. W twoim wieku… No to wypijmy za to.
Powoli zapadał zmierzch. Na ultramarynowym niebie pojawiła się zamglona złota kreseczka księżyca, a po chwili zrobił się z niej cienki złoty rożek.
– Czujesz? – zapytała Zosia. – Rzeka, łopiany i wiklina. Jutro będzie padać.
– Nie mam zwyczaju przejmować się jutrem.
– Spróbuję brać z ciebie przykład.

                                                *

Zosia zamknęła za sobą furtkę ogrodu Marianny. Nie chciała, by przyjaciółka ją odprowadzała. Szła powoli ścieżką, jak setki razy przez ostatnie trzynaście lat, najpierw od pani Mareckiej, potem od Marianny. Znała tu każdy kwiatek i każdą trawkę.
Niedługo trzeba posadzić cebule narcyzów, krokusów, hiacyntów, szachownicy… Rozsadzić barwinki i bodziszki… Czy mieczyki i dalie przetrwają zimę, jeśli nikt ich nie wykopie? Czy ktoś wiosną posieje nagietki i rudbekię na rabatach, które przygotowała?
Weszła do rosarium. Zerwała jedną ze swoich ulubionych: damasceńską różę La Ville de Bruxelles. Podniosła ją do twarzy i wdychała jej oszałamiający zapach.
Ruszyła w dół trawnikiem. Mogłaby zasuszyć tę różę. Ogrodu jednak zasuszyć się nie da.
Stanęła nad grobem Troja.
– Piesku, byliśmy tu szczęśliwi, prawda? Pilnuj ogrodu. Dobry, kochany pies.
Nie mogła sobie pozwolić na płacz. Na to jeszcze będzie czas. Teraz musi widzieć wszystko wyraźnie i wszystko zapamiętać.

11 komentarzy

    1. Trzeci tom – dziennik Zuzanny – jest już prawie gotowy do druku. Termin wydania zależy od Wydawnictwa Otwartego. Gdy tylko data zostanie ustalona, od razu podam ją na stronie.
      A „Wiosna w Różanach” będzie wznowiona we wrześniu 🙂

  1. Witam.
    Właśnie zaczęłam swoją przygodę z Różanami.Cóż mogę powiedzieć….jestem oczarowana! 🙂
    Cieplutki klimat,taka dobroć,te wszystkie zapachy…
    Chętnie poczytałabym więcej,gdyby nie poźna pora 🙂
    Serdeczności

    eveline
  2. Witam!
    Tak, przeczytałam!!! I to obydwie książki i jestem zachwycona realnością postaci, jak i zarazem ich uniwersalnością. Po lekturzę doszłam do wniosku, że w każdej z nas jest po trochu Zosi i Marianny. Ja w swoim życiu miałam to szczęście, że spotkałam takie osoby, które potrafiły wziąć mnie pod swoje skrzydła, jak Marianna Zosię, ale równocześnie wiem, że ja, również dla wielu moich przyjaciół jestem taką Marianną:D. Na tym polega rola przyjaźni i czytając te książki ciagle miałam tę myśl przed sobą. Dodatkowo zauracza mnię watek miłości bohaterów. Ich perypetie, wybory dla mnie są mocno realistyczne, aż czuć jak postacie kierują się niejednokrotnie w swych wyborach, takim ludzkim popędem, uczuciowością, że tak własnie w życiu bywa, że często najpierw działamy, a potem dopiero myślimy lub gdy coś się stanie unoismy się niezrozumiałą pychą, dumą i nie chcemy wykonać jako pierwsi żadnego kroku. Pani wlała w te postaci niezwykłe życie, a można z przekora stwierdzić, że „zwykłe”- realne, ciepłe. Powieśc bardzo mnie urzekła. Nie sposób nie wspomnieć o magicznym klimacie Krakowa i Rożan, tak magicznym, że aż postanowiłam z mężem jeszcze raz odwiedzić to miasto (dobrze, że mieszkam nie aż tak daleko:)). Książka jest napisana pieknym językiem i przekazuje w swej treści wiele ciekawych informacji z pogranicza historii i sztuki wszelkiego rodzaju, co dla mnie wspołczesnego humanisty jest bardzo ważne i istotne i sprawia mi wielką przyjemność. Na koniec dodam, że wątek fantastyczny w książce i duch i praktyki Marianny, powodowały, że książka kojarzyła się mi z literaturą epoki romantyzmu:). Niezwykle pozytywne zaskoczenie, ujmując to w dwóch słowach ciepłe i sympatyczne. Wykupiłam już kolejne sztuki publikacji, aby podarować je jako upominek swoim przyjaciołom, gdyż uważam, ze naprawdę warto. Pozdrawiam serdecznie i czy dobrze przeczytałam, że mozliwa będzie kontynuacja powieści? Jesli tak to cudownie 🙂

    Iwona
  3. Trafiłam na książkę przypadkiem w bibiotece i cóż tak jak moje poprzedniczki jestem oczarowana .Świetne pióro Pani Bogno lekkie przyjemne łatwo zapadające w pamięć ale o jakiej pięknej treści a te opisy poezja.
    Szybciutko zamówiłam „Wiosnę ….”i teraz poznam dalsze losy bohaterów i mam cichutką nadzieję że to nie będzie koniec.
    Pozdrawiam serdecznie.
    Wierna czytelniczka.

    Wiesława
  4. Droga Pani Bogno!
    Z całego serca dziękuję za dworek w Różanach, spacery po Krakowie, ciekawych i żywych bohaterów, kwiaty, potrawy, emocje i zmysły, za uroczą, malowniczą opowieść. Pozwolę sobie podzielić się swoimi wrażeniami, które spisałam tutaj:
    http://agnestariusz.blogspot.com/2012/06/spacer-droga-do-rozan.html
    Obecnie czytam „Wiosnę…” i nie mogę się oderwać (choć właśnie to uczyniłam, by odnaleźć tę stronę). Jestem zachwycona opowieściami o Zosi, Marianie, Zuzannie, Krzysztofie, Eryku… Czuję się tak, jakbym była obok nich, w ich świecie.
    Dziękuję za dostarczenie tylu wrażeń.
    Mam nadzieję, że spod Pani pióra wyłonią się kolejne historie. Przeczytałabym z radością.
    Pozdrawiam serdecznie,
    Agnieszka

  5. Muszę przyznać, że książka jest niezwykle „normalna”. Taka ludzka, ciepła. Czyta się ją miło i szybko, chociaż ja starałam się sobie ją wydłużyć. Piękne opisy przyrody, które sprawiły, że czułam iż jestem w Różanach wraz z Zosią i jej rodziną. Lubię takie powieści. Lekkie i niezobowiązujące. Z niecierpliwością czekam na „Wiosnę w Różanach”, którą zamówiłam i mam nadzieję, że szybko dotrze. „Droga do Różan” znalazła sobie miejsce w moim sercu, gdyż jej temat jest bliski chyba każdej kobiecie.
    Pozdrawiam! 🙂

    Patrycja

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.