Już czerwiec, skrząc się, biegnie moim sadem
Znienacka w drzew gęstwinie
Wiśnia się płoni smagle –
Paproć rzuca cień lilii, co w nikłym kielichu
Dźwiga wspomnienie łodzią rozszemranej wody
I chcę i nie chcę i muszę
Dziś jaśnieć razem z pogodą,
Co niepokoi mą duszę
Złotego szczęścia urodą.
Trzeba nic nie mieć prawdziwie,
Żyć tylko tym, że się żyje,
By dłoń wyciągać łapczywie
Po takie szczęście niczyje!
Jakaż radość bezbronna i z jakąż łez siłą
Wzbiera we mnie i serce obnaża na światy,
Gdy zoczę tej nocy narodzone kwiaty
W miejscu, gdzie jeszcze wczoraj tych kwiatów nie było!
Do kwiatów przywrę rozpalone czoło,
Wsłucham się w bąki grające i brzmiki,
I będę patrzał, jak lepkie goździki
Wśród jaskrów lśniącą ociekają smołą.
Niedostępna ludzkim oczom, że nikt po niej się nie błąka,
W swym bezpieczu szmaragdowym rozkwitała w bezmiar łąka,
Strumień skrzył się na zieleni nieustannie zmienną łatą,
A gwoździki spoza trawy wykrapiały się wiśniato.
A dech łąki wrzał od wrzawy, wrzał i żywcem w słońce dyszał,
I nie było tu nikogo, kto by widział, kto by słyszał.
Rozechwiały się szumne gałęzi wahadła
Snem trącone! Wybiła Zielona Godzina!
Zapal światło u progów przedsienia,
Z macierzanek spleć wieniec nad czołem.
A my ziela szukajmy!
Jęli szukać w parowie – łapczywie i żwawo.
Poszperali – na lewo, znaleźli – na prawo.
Miało barwy znikliwej posenną przynętę,
A poznali je po tym, że było – zaklęte.
Słońce zgasło. O, jakże zwinne są i młode
Zmierzchy czerwca, nim w północ głuchą się przesilą!