Dawno nie byłam na Wawelu. W dzieciństwie spędzałam tam sporo czasu – pamiętam te szalone gonitwy po alejkach, wśród klombów czerwonych i żółtych róż, grę w badmintona na zewnętrznym dziedzińcu, zabawę w chowanego koło garaży i w innych miejscach niedostępnych dla zwiedzających, zabawy karnawałowe o krok od komnat i zjeżdżanie
z marmurowych poręczy. Teresko, Bożenko, Tereniu, Marianno, Leszku, Maćku – pozdrawiam Was, a także wszystkich, którzy tam kiedyś mieszkali (Wawel 9 – do dziś pamiętam ten adres) i nadal mieszkają.
Teraz na Wawelu, w dawnych apartamentach królowej Bony, mieszka Dama
z gronostajem, a może z łasiczką. Nieważne. Na pewno – Dama. I na pewno trzeba ją zobaczyć.
Z malarstwem jest jak z muzyką – wiadomo, że inaczej słucha się jej z płyt, inaczej na koncercie. Tak samo inaczej ogląda się reprodukcje, nawet najlepsze, inaczej oryginały. Choćby takie Słoneczniki van Gogha. Zbanalizowane przez setki kopii. Gdy zobaczyłam oryginał w National Gallery (konkretnie: Wazon z piętnastoma słonecznikami – van Gogh namalował 11 martwych natur ze słonecznikami), stanęłam jak wryta. Jaka martwa natura!? One były żywe: drapieżne, niepokojące, wyraźnie szorstkie w dotyku. Wyłaniały się ze złotego tła jak olbrzymy, które wyszły z morza (niebieska kreska na horyzoncie)
na oślepiająco jasną plażę. Dzikie, obce, groźne, fascynujące.
Jaka jest Dama? Piękna. I nieważne, że gronostaj podobno jest alegorią miłości Cecylii Gallerani, przedstawionej na obrazie, i księcia Mediolanu Ludovica Sforzy, zwanego Białym Gronostajem. Dla patrzącego ważne jest to, jak ona trzyma głowę, jak stoi, wyprostowana, ale nie sztywna, jak Leonardo namalował gronostaja (pewnie z pamięci, bo zwierzęta do pozowania trzeba chyba wypchać) – tak żeby jego lewe oko nie zlało się z jej jasnym dekoltem, tylko uwidoczniło na tle ciemnobłękitnego rękawa. I jeszcze ta niepokojąca, jakby obca, wręcz męska dłoń, wysuwająca się na pierwszy plan. I uśmiech w oczach. Tak, Dama też się uśmiecha, jeszcze bardziej tajemniczo niż Mona Liza.
Ile wąsów ma gronostaj? Nie udało mi się policzyć.
Przespacerowałam się przez komnaty. Przewodnicy ciągle opowiadają dzieciom legendę
o głowie przekupki, która z sufitu skarciła króla za niesprawiedliwy wyrok, i przy popiersiach rzymskich cesarzy odpytują młodzież szkolną z historii starożytnej.
Komnaty nadal są pustawe, ale włoskie skrzynie i szafy urzekają urodą, a kurdyban, którym obite są ściany, i arrasy po kilkuset latach wyglądają rewelacyjnie.
W komnatach nie wolno robić zdjęć, na schodach i na zewnątrz – wolno.
Jest w tym wzgórzu coś magicznego. Czy to magia historii, czy czakramu – nie wiem.
Okna, herby, gargulce…
W tym otoczeniu nawet budynki administracyjne i pozostałości po dawnych koszarach austriackich nabierają urody.
Stare różane klomby znikły, ale lawenda ciągle kwitnie.
Dzisiejszy dzień był szary. Niskie jesienne niebo, orzechowy zapach zwiędłych liści.
I widok z murów Wawelu na Wisłę wspaniały jak zawsze. Człowiek czuje się jak król.
Wawel za darmo. Jeszcze przez dwa dni. Grzechem byłoby nie skorzystać.