Szum potoku, zapach świerkowego lasu i zapierający dech w piersiach widok na Tatry
w Białce, wiatr zrywający chustkę z głowy, piasek skrzypiący pod nogami i morze w Łebie, bindaże w parku w Oliwie… Zamykam oczy i widzę te wszystkie cudne miejsca. Cudne,
ale nie moje. Wspaniałe, ale na miesiąc wakacji, nie dłużej.
Bo mój i na zawsze jest Kraków.
W Krakowie (z akcentem na „w”) wychodzimy na pole albo na podworzec, jemy grysik, sznycle z ziemniakami, a czasem z weką, i borówki (nie żadne czarne jagody) na deser,
a do rosołu dodajemy jarzynę. Jeśli nie jesteśmy czujni językowo, to płaszcz ubieramy.
A tak w ogóle, to ubieramy się inaczej.
Mamy inny widok z okien.
Inne widoki też inne.
Inne murale.
Inne schody.
Inaczej ozdabiamy ronda.
Inaczej budujemy pomniki.
A jeśli mówimy, że kogoś zawieźli do Białego Domku, to wiadomo, że na policję.
Jesteśmy pracowici i nie lubimy tracić czasu – nawet w kawiarni można się zająć nie tylko rozmową.
Nie lubimy wielkich imprez, które mogłyby zakłócić nam spokój.
Jesteśmy dumni nawet z tynków obłażących płatami.
Jako jedyni na świecie mamy przecież Planty, kościół Mariacki i Bramę Floriańską.
I najpierw myślimy „Kraków”, potem „Polska”, dopiero potem „Unia”.
Kraków jest inny.
Krótko mówiąc, jest piękny.