Przed chwilą wróciłam z koncertu Eltona Johna. Jestem pełna muzyki.
Koncert zatytułowany „Farewell Yellow Brick Road” był w Tauron Arenie.
Dwie i pół godziny muzycznej uczty. Elton John, zapowiadając jeden z utworów, powiedział: „To piosenka z lat siedemdziesiątych. Dawno, a mnie się wydaje, że pięć minut temu”.
Smokingową marynarkę z cekinami, jasnoniebieskie okulary i diamentowy kolczyk w połowie koncertu zamienił na marynarkę w różowe róże, różowe okulary i kolczyk z szafirami.
Niezmienny pozostał uroczy uśmiech odsłaniający szparę między górnymi jedynkami. No i radość z grania i śpiewania.
Wystarczyłby mi fortepian i snop światła skierowany na Eltona Johna. Ale to był wielki show, z pokazem zdjęć i filmów (świetne zdjęcia Marilyn Monroe przy „Candle in the Wind”), z odgłosami burzy (czekałam, kiedy lunie na nas deszcz), światłami, dymami, fortepianem jeżdżącym po scenie.
Koncert się skończył, a nie było tytułowej piosenki.
Publiczność nie dała za wygraną i biła brawo, aż hala się trzęsła. Elton John wyszedł w szlafroku, usiadł przy fortepianie i zaśpiewał najpierw „Your Song”, potem „Goodbye Yellow Brick Road”, zrzucił szlafrok i w dresie, który miał pod spodem, odjechał teatralnym balkonikiem (pewnie nie wie, z czym po polsku może też kojarzyć się ta nazwa), znikając na zawsze.