„Gazeta Wyborcza” ma już 35 lat

Przeczytałam dziś w „Gazecie Wyborczej” starą rozmowę Grzegorza Sroczyńskiego z Adamem Michnikiem przeprowadzoną w 2011 roku. Uczta!

Grzegorz Sroczyński: Kto cię nauczył czytać?
Adam Michnik: – Profesor Marian Falski. Pewnie tak jak ciebie.

Pamiętasz pierwszą ważną książkę?
– „Trylogia” Sienkiewicza. Olśnienie.

Okropna.
– Fantastyczna. Barwny epos, po którym wydawało mi się, że wszystko wiem o życiu i o Polsce. Miałem 11 lat i byłem uwiedziony. Pamiętam, że z wypiekami na policzkach dyskutowałem z tatą, kto jest piękniejszą postacią: Skrzetuski, Kmicic czy Wołodyjowski. Przy Wołodyjowskim tata pokiwał głową: „No tak, dzielny rycerz, dzielny żołnierz, ale gdyby Rzeczpospolita składała się tylko z takich ludzi, to byłaby bardzo uboga”.

No i miał rację.
– Zgoda. Ale ja byłem przecież dzieciak, zmiłuj się! Wiedziałem, że trzeba być dzielnym jak Wołodyjowski, w najważniejszym momencie powiedzieć: „Nic to!”. Mieć fantazję jak Andrzej Kmicic, ale umieć się nawrócić. I być wiernym Rzeczypospolitej oraz żonie jak pan Skrzetuski. Potem oczywiście przeczytałem Sienkiewicza krytycznie.

Co ważnego było dalej?
– „Zniewolony umysł” Miłosza. Miałem 17 lat. Książka zakazana, ale można ją było czytać na miejscu w Bibliotece Narodowej. Dopiero po 1968 roku zakazali Bibliotece udostępniać tego typu literaturę.

Co ci dała ta książka?
– Nie tylko ta. Również „Zdobycie władzy” i „Rodzinna Europa”, bo przeczytałem je zaraz po „Zniewolonym umyśle”. Zobaczyłem, że da się krytykować Polskę Ludową z pozycji lewicowych.

Czyli?
– Miłosz chłostał rzeczywistość z pozycji, które rozumiałem. I które były mi bliskie. Pokazywał, że można pozostać przy wrażliwości lewicowej, a jednocześnie nienawidzić komunizmu. Że jak walę w ten ustrój z grubej rury, to nie muszę od razu stawać się zwolennikiem feudalizmu czy przedwojennych nierówności społecznych, że nie muszę zapisywać się do endecji. To była duża ulga.

Kim wtedy byłeś?
– Ja bym to dziś określił jako lewicowy antystalinizm.

Jak twój tata?
– Nie. On już chyba nie był lewicowy. Zrobił się okropnie proamerykański.

Czyli?
– „Wietnam? Amerykanie mają rację!” „Ruscy rozumieją tylko argumenty siły”. „Amerykanie powinni być jeszcze twardsi”. Takie zdania wygłaszał. Kłóciliśmy się o ten Wietnam.

Co czytałeś potem?
– Kołakowskiego. Najpierw wpadła mi w ręce nieduża książka „Światopogląd i życie codzienne”. To był zbiór jego artykułów z okresu Października. Zachwyciłem się. Więc poszedłem do Narodowej, wypożyczyłem zszywki „Nowej Kultury” i przeczytałem cykl artykułów „Odpowiedzialność i historia”.

Co stamtąd wziąłeś?
– Kołakowski potrafił odpowiedzieć na ważne pytanie, które mnie wtedy nurtowało. Czym dla jednostki jest doświadczenie komunizmu? Na ile człowiek jest wolny w swoich wyborach, a na ile zdeterminowany okolicznościami? Przy okazji wszelkich totalizmów słychać tę samą śpiewkę: żyłem tak, bo wszyscy tak żyli, robiłem źle, bo inni też źle robili. Kołakowski mówi: nic z tego. Jednoznacznie opowiada się za indywidualną odpowiedzialnością. Bez wykrętów.

Okrutne.
– Nie. Leszek był człowiekiem tolerancyjnym wobec cudzych win. Uważał, że wymagania należy stawiać przede wszystkim sobie. To MNIE nie wolno tłumaczyć własnych słabości i świństw kontekstem historycznym czy dziejową koniecznością. Nie ma dziejowej konieczności, są ludzie. Potem zaczytywałem się w przedwojennych felietonach Antoniego Słonimskiego. Najpierw przeczytałem tylko wybór, który wyszedł w 1956 roku. Ale wiedziałem, że jest przetrzebiony przez cenzurę, niepełny. Poszedłem do Narodowej, brałem kolejne numery „Wiadomości Literackich”, przeczytałem wszystkie jego felietony.

Ulubiony felieton?
– „MżGsr”. Publicyści związani z obozem władzy zarzucili Słonimskiemu, że uprawia krytykanctwo. Kraj kwitnie, Gdynia się rozbudowuje, a on ciągle się krzywi i narzeka. Słonimski w odpowiedzi napisał potwornie złośliwy tekst i ogłosił, że odtąd każdą krytykę będzie opatrywał skrótem „MżGsr” – Mimo że Gdynia się rozbudowuje. Pióro miał takie, że głowa mała!

Zazdrościłeś?
– To tak, jakbyś mnie zapytał, czy czegoś zazdrościłem Mickiewiczowi albo Kochanowskiemu. No skąd! Takich aspiracji nie miałem. Zazdroszczę pióra Barańczakowi, zazdroszczę Zagajewskiemu, bo nie umiem tak ładnie. Ale Słonimski to był mój mistrz. Poza zasięgiem. W jego felietonach uwiodła mnie ironia, którą potrafił łączyć z idealizmem. Bo nie trzeba się wyrzekać zdrowego rozsądku i umiaru, żeby snuć wielkie marzenia o lepszej Polsce. Szyderstwo nie wyklucza powagi.

Herbert. Ważny?
– Wiersz „Do Marka Aurelego” to moje credo przez wiele lat.

Pamiętasz?
– „Dobranoc Marku lampę zgaś / i zamknij książkę Już nad głową / wznosi się srebrne larum gwiazd / to niebo mówi obcą mową / to bezrozumny okrzyk trwogi / którego nie zna twa łacina / to lęk odwieczny ciemny lęk / o kruchy ludzki ląd zaczyna / bić”.

O czym to jest według ciebie?
– O wierności wbrew rozpaczy. Dalej idzie tak: „cóż nam – na wietrze drżeć / i znów w popioły chuchać mącić eter / gryźć palce szukać próżnych słów / i wlec za sobą cień poległych”. Ten wiersz mnie ratował, wiele razy.

Kiedy najbardziej?
– Chyba w Marcu. Miałem poczucie, że nas społeczeństwo wypluło. Że zostaliśmy sami. Dopiero potem zrozumiałem, że nie do końca było aż tak źle. Stanąłem przy taśmie w fabryce im. Róży Luksemburg, poznałem robotników i zobaczyłem, co naprawdę myślą. Ale kilka pierwszych miesięcy po Marcu to był deszcz gówna. Wiersze Herberta dawały inną perspektywę.

Jesteś wrażliwy na poezję?
– Tak. Bywa, że mi ciarki chodzą po plecach. „Rów w którym płynie mętna rzeka / nazywam Wisłą. Ciężko wyznać: / na taką miłość nas skazali / taką przebodli nas ojczyzną”. Mocne. Tak samo jak wiersz „Potwór Pana Cogito”. Albo „Przesłanie Pana Cogito”…

Ten wiersz okropnie bardzo dużo od ludzi wymaga. Za dużo.
– Nie. „Przesłanie…” wymaga tyle, ile trzeba. Ani mniej, ani więcej. Jest źle odczytywane. „Bo tak zdobędziesz dobro którego nie zdobędziesz”. Tam nie ma żadnej pewności, nie ma buty. „Oglądaj w lustrze swą błazeńską twarz. Powtarzaj: zostałem powołany – czyż nie było lepszych”.

Literatura obca?
– Joseph Conrad. Na pierwszym miejscu „Lord Jim”, na drugim „Jądro ciemności”. Dzielność, honor, zmaganie z samym sobą.

Ale bez żadnej nadziei.
– Tak. Wbrew wszystkiemu i wszystkim. Drugie ważne nazwisko to Marcel Proust.

Te siedem tomów? Nudne…
– Nie żartuj, fenomenalnie ciekawe.

Że przez trzy strony masz opis jakiegoś ciastka?
– Fantastyczne! „W poszukiwaniu straconego czasu” nauczyło mnie, jak patrzeć na świat innym okiem, jak ten świat smakować. Smak magdalenki, światło w ogrodzie, zieleń podwórka, dotyk kamienia…

Ty jesteś zmysłowiec?
– Dzięki Proustowi, przedtem chyba taki nie byłem.

Kiedy to czytałeś?
– W latach 70., jak mnie posadzili.

Siedzieć w celi i czytać, jaki świat jest zmysłowy i kolorowy? Dziękuję pięknie.
– Ale zamykasz oczy i to widzisz.

I tylko jesteś bardziej wkurzony, że w więzieniu tego nie masz.
– Ja tak nie myślałem. Więzienie znosiłem w miarę dobrze. Powtarzałem sobie, że to okazja, żeby coś przeczytać, czegoś się nauczyć. Napisałem tam cztery książki! Gdyby mnie nie wsadzali, to pewnie by mi się nie chciało.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.