Fragment „Pamiętasz tamto lato”

 

BISIA

 

„Jak oni śmią! Jak można być tak bezdusznym, tak aroganckim!”
Zakręciło jej się w głowie i o mało nie spadła z krzesła. Oparła ręce na stole, położyła na nich głowę. Gdy się obudziła, już zmierzchało. Jej przymusowi lokatorzy głośno rozmawiali w kuchni. Poczekała, aż trzasną drzwi do ich pokoju, i dopiero wtedy poszła zrobić sobie herbatę.
Mogła trafić gorzej. Byli hałaśliwi, czasem coś kradli z jej części kredensu albo z jej półki w lodówce, ale właściwie tylko to mogła im zarzucić. Prócz tego, że w ogóle istnieją.
Kiedyś lubiła swoją kuchnię, teraz dwa sagany, dwa czajniczki, karafka i kieliszki z grubego szkła, napoczęta butelka wódki i bukiecik sztucznych cyklamenów w zakurzonym flakonie krzyczały, że nie jest u siebie.
Nalała sobie herbaty i nie zapalając światła w pokoju, podeszła do okna. Właśnie dla tego widoku wybrali kiedyś to mieszkanie, choć mamie się nie podobało.
„Drugie piętro? Nie było czegoś na pierwszym? I tylko trzy pokoje? Jak się tu pomieścicie? A kiedy przyjdą dzieci?”
„Wtedy się zastanowimy – odpowiedział Teofil. – Spójrz na ten ogród, maman. Prawie jak w Olszynce. Drzewa to dobrzy sąsiedzi”.
Bisia cieszyła się z windy, z centralnego ogrzewania, z kuchenki na gaz, lodówki, maszynki do parzenia kawy, a przede wszystkim z wolności – po raz pierwszy w życiu sama decydowała, co zjedzą na obiad i co będzie robić, gdy Teofil wyjdzie rano do pracy. Wysyłała wtedy Anielcię na rynek po zakupy, a sama z filiżanką herbaty stawała jak teraz przy oknie i napawała się swoim szczęściem.
Zorze bladły, na czystym niebie zabłysły pojedyncze gwiazdy. W ogrodzie nie dało się już odróżnić pomarańczowych dyń od ich pożółkłych od upału liści, błyszczały tylko złote płatki słoneczników. Bisia otwarła okno i do pokoju wpłynął sierpniowy zmierzch, niosąc zapach floksów, kawy, palonego drewna, nagrzanych murów i asfaltu. Odetchnęła głęboko, ale radość się nie pojawiła.
Spojrzała na książkę i na zmięty list. Znowu ogarnęła ją słabość, ręce zaczęły się trząść i musiała odstawić filiżankę na parapet.
„Jak tam napisali? Że wszyscy zapominają i spokojnie cieszą się życiem? Co za bzdury!”
Nagle przypomniała sobie pewien zimowy poranek. Szła z drepczącą za nią Lorcią do stajni z marchewką dla swego kucyka, gdy przy kurniku zobaczyła kucharkę niosącą za nogi białego koguta. Długa szyja huśtała się jak sprężyna, żółte oko łypało na boki. Potem głucho stuknęła siekiera, z koguciej szyi chlusnęła krew, głowa odskoczyła i spadła jej pod nogi. Wytrzeszczone żółte oko patrzyło na Bisię, naraz zmętniało i zakryła je błona powieki. Jaskrawoczerwony grzebień był coraz bledszy, jakby czerwień wsiąkała w śnieg: różowy, bladoróżowy, siny. Choć od tamtego poranka minęło wiele lat, pamiętała każdy szczegół, zimową ciszę, plamy krwi na śniegu. A oni myślą, że można zapomnieć.
Po co w ogóle otwierała drzwi? Po co otwierała kopertę? Przesyłka z zagranicy, w dodatku dostarczona przez posłańca, mogła oznaczać tylko kłopoty.
Sięgnęła po list, rozprostowała na parapecie gładki papier.

Nie ma niestety francuskiego przekładu tej książki, mamy jednak nadzieję, że w Pani otoczeniu znajdzie się ktoś znający język szwedzki. Autorzy omawiają w niej szczegółowo odpowiedzi z ankiet, które wypełniały panie w Doverstorp, a także wywiady przeprowadzone przez Dory Engstromer. „»Nigdy nie zapomnimy!«, mówi teraz wiele ofiar. Na szczęście jednak wszyscy zapominamy. Takie jest prawo natury”, napisała Gunhild Tegen…

Bisia jednym ruchem zmiotła list na podłogę.
De dodsdomda vittna. Nie była ciekawa, co to znaczy. Szara okładka z rysunkiem drutu kolczastego, oddzielającym nazwiska autorów od czterech linijek tytułu i od nazwy wydawnictwa.
Wzięła książkę do ręki. Dwieście siedemdziesiąt stron.
Ile takich jak ona kobiet było nad jeziorem Glan? Na pewno ponad tysiąc. A ile w Szwecji było podobnych ośrodków? I teraz dwieście siedemdziesiąt stron.
Zielony półwysep nad jeziorem Glan. Kilkadziesiąt wojskowych baraków wśród brzóz. Pokój z czterema piętrowymi łóżkami i białą firanką w oknie. Czerwony Krzyż i Szwedzi uratowali jej życie, ale nie miała siły, żeby się z tego cieszyć. Chciała jedynie spać. Przez pierwsze dwa miesiące zasypiała kamiennym snem, gdy tylko na czymś złożyła głowę.
Ostro zaterkotał dzwonek do drzwi. Lokatorzy założyli go, nie bacząc na jej protesty, i obok bakelitowego guzika przykleili karteczkę: „Mężyńska dzwonić raz. Samelowie dwa razy”.
Czekała na drugi dzwonek. Cisza.
Kto to mógł być o tej porze? Dziś już raz otworzyła i teraz żałuje. Na samą myśl o tym, że musi dojść do drzwi, ogarnęło ją takie znużenie, jakby dzieliły ją od nich kilometry.
Dzwonek odezwał się znowu.
Bisia usłyszała szuranie kapci, szczęk otwieranego zamka, głos swego lokatora i jakiś drugi, obcy.
„Oby to był ktoś do niego, Boże, żeby nie do mnie!”, błagała, jakby nieproszony gość był śmiertelnym zagrożeniem. Zapomniała, że Bóg już dawno przestał wysłuchiwać jej modlitw.
Ktoś cicho zapukał do drzwi. Bisia żałowała teraz, że nie wstawiła w nich zamka. Dawno powinna była to zrobić.
– Proszę pani? To ja, Lorcia.
– Lorcia?!
Zrobiła krok w stronę drzwi, gdy nagle sobie przypomniała, że Lorcia zaraz po wojnie odwiedziła jej teściową i że Olga przyjęła ją chłodno, bo Lorcia przyjechała w towarzystwie dwóch oficerów i sama była w mundurze nowego wojska.
Drzwi się otworzyły.
– Siedzi pani po ciemku?
– Nie, skąd – odrzekła Bisia, zapalając lampę na stoliku przy serwantce.
Lorcia się schyliła, podniosła bielejący na podłodze list i podeszła bliżej. Była z gołą głową, uczesana w elegancki kok, w jasnej sukience z kołnierzykiem i modnym nakładanymi kieszeniami. Podała list Bisi.
– Dziękuję.
Bisia zamilkła. Jak się powinna zwracać do Lorci? Zawsze mówiła jej ty, lecz teraz Lorcia nie wyglądała jak służąca.
– Nie wiedziałam, że zna pani szwedzki. Ja też się go uczę. – Lorcia wskazała na książkę. – De dodsdomda vittna. „Skazane zeznają”. Czyta pani takie rzeczy?
– Nie. Możesz ją sobie wziąć, jeśli chcesz.
Lorcia sięgnęła po książkę i przeglądała ją w milczeniu.
– Pani też wypełniała taką ankietę? – odezwała się po długiej chwili.
– Tak.
Skąd Lorcia wie, że była w Szwecji? Może w tej książce wymieniono jej nazwisko?
– I co odpowiedziała pani na pytanie: „Jaką karę zaproponowałaby pani dla swoich katów”?
Dlaczego spytała akurat o to? O jedno z dwóch pytań, na które Bisia nie odpowiedziała?
Nagle sobie uświadomiła, że Lorcia nigdy jej nie zadawała osobistych pytań. Tylko raz, w Juracie, podczas jedynych wakacji, które spędziły razem, spytała: „Czy pani lubi panią
Klementynę?”.
– Pamiętasz, jak kiedyś szłyśmy do stajni i kucharka na naszych oczach zabiła koguta? Był biały, pełen życia, a za chwilę na śniegu leżała głowa z siniejącym grzebieniem.
Lorcia zamknęła książkę.
– Nie, nie pamiętam.
Bezceremonialnie rozejrzała się po pokoju, potem spojrzała na Bisię. Jej niebieskie oczy były jak ze szkła: błyszczące, twarde, przenikliwe. Na pewno zauważyła każdą cerę na firance, ślad na ścianie po sprzedanym obrazie, kurz pod serwantką, może nawet dwie jedwabne chustki wypełniające biustonosz Bisi.
Podeszła do radia i włączyła je bez pytania.
– Kiedy ostatnio widziała się pani z panią Olgą? – spytała.
– Jakieś dwa tygodnie temu. Co się stało?!
– Została aresztowana.
– Aresztowana?
– Cenzura przechwyciła jej list do pani Klementyny. Podczas rewizji znaleziono u niej antypaństwowe ulotki, a ludzie ze wsi zeznali, że słucha zagranicznych stacji.
– Skąd o tym wiesz?
– Pracuję w bezpieczeństwie.
– Jesteś ubeczką?
Bisia podniosła rękę i zaczęła masować sobie szyję, jakby te słowa utknęły jej w gardle.
– Dlatego mogę pomoc.
„Wierzę i wiem, żeś ty moja i ja jestem twój, i ta wiara serdeczna nie raz była tarczą od kuli”, śpiewał Chór Czejanda.
Lorcia lekko się uśmiechnęła.
– Gdyby było inaczej, przyszłabym w większym towarzystwie – powiedziała. – A ta książka i list stałyby się dowodami.
– Czy ty… Czy to ty ją przesłuchiwałaś?
– Nie zajmuję się takimi rzeczami.
– Jak ona się czuje?
– Robię wszystko, żeby czuła się dobrze i żeby ją zwolniono.
– Dziękuję! Bardzo ci dziękuję! Mogę jej jakoś pomoc?
– Właśnie dlatego przyszłam. Pani Olga zeznała, że pani Klementyna napisała do niej zaraz po wojnie i że ten list został spalony razem z innymi jej osobistymi papierami. Nie wierzę w to. Myślę, że napisała do pani, nie do niej, i to niedawno. List przyszedł pocztą?
– Tak, ale nie z Anglii. Ktoś go wysłał z Warszawy.
– Dlatego doszedł. Ma go pani jeszcze?
– Tak. Nie. Podarłam go i wyrzuciłam do śmieci.
– Proszę mi go dać – łagodnie powiedziała Lorcia.
– Ja… Dobrze go schowałam…
– Tam, prawda? – przerwała jej Lorcia, wskazując na szafę z książkami.
– Skąd wiesz?
– Tam pani spojrzała, gdy o niego zapytałam.
– To były dwa listy. Ten do mnie podarłam. Drugi jest do Teofila.
– Proszę się nie bać, nie będę go czytała. Nie interesują mnie miłosne wyznania.
– Skąd wiesz… – Bisia urwała. Spuściła głowę, by ukryć rumieniec.
Podeszła do szafy i z drugiego rzędu wyciągnęła grubą książkę w twardej oprawie, a z niej złożony na pół list napisany na cienkim lotniczym papierze.
Lorcia wyjęła z torebki zapałki, przysunęła sobie kryształową popielniczkę.
– Ten francuski też. – Wskazała list na stole.
Gdy oba listy zamieniły się w szary popiół, Lorcia roztarła go palcem, a później wychyliła się przez okno i opróżniła popielniczkę.
– Tych listów nigdy nie było. Jeśli ma pani w domu coś jeszcze, proszę to usunąć. Nie przypuszczam, żeby groziła pani rewizja, ale lepiej dmuchać na zimne. Pójdę już. Dziękuję
za książkę.
Dopiero gdy Bisia zamknęła drzwi za Lorcią, uświadomiła sobie, że o nic jej nie zapytała, choć przecież nie widziały się od sierpnia trzydziestego dziewiątego roku.
Spojrzała na swoją spraną spódnicę. Lorcia była taka elegancka!
Czy sama sobie uszyła tę sukienkę, tak jak kiedyś kostium na bal maskowy? Czemu Pan Bóg nierówno obdarza ludzi talentami! Ona tak się starała, spędzała długie godziny w kuchni, w pokoju do szycia, przy fortepianie, Lorcia tymczasem czego się tknęła, zaraz nabierała w tym biegłości.
„Wytrwałością i pracą osiągniesz cel”, powtarzała Bisi przybrana mama. Gdybyż to była prawda!

*

Letni bal maskowy w Juracie był towarzyskim wydarzeniem sezonu. Bisia co roku odbywała naradę z krawcową, potem serię przymiarek, a jeszcze później bezskutecznie starała się przekonać Teofila, żeby sprawił sobie przebranie pasujące do jej kostiumu.
– Ojej! – zawołała na jej widok Lorcia. – Królewna Jurata! Jaka ładna sukienka! Zostanie pani królową balu!
Bisia obróciła się na palcach. Lazurowa gaza miękko zafalowała.
– Zazdroszczę ci, że tak dobrze umiesz szyć, Lorciu – powiedziała, patrząc na szmaragdowy kaftan z kołnierzem powycinanym w zęby i długim spiczastym kapturem. – Świetny kostium. Doskonale pasuje do twojej cery i włosów.
– Jesteście gotowe? – Do salonu wszedł Teofil w nieśmiertelnym stroju torreadora. – Pięknie wyglądasz, kochanie. – Pocałował Bisię w policzek. – Lady Marion. – Nisko skłonił się przed Lorcią. – Czy uczyni mi pani ten zaszczyt i pozwoli sobie towarzyszyć na bal w zamku w Nottingham?
To Teofil wymyślił, że najlepszym sposobem uczczenia matury Lorci będzie zaproszenie jej do Juraty. Bisia go poparła i wspólnymi siłami przekonali Olgę. „Lorcia zna swoje miejsce i na pewno nie przewróci jej się w głowie. Poza tym zaraz po wakacjach jedzie do Lwowa i nie wiadomo, kiedy znów ją zobaczymy”, zbijał argumenty matki. „Ale spać będzie z kucharką i Maszką. Co za dużo, to niezdrowo”. „Nie, mamo. Damy jej pokój gościnny. I proszę, nie przydzielaj jej żadnych obowiązków. Niech na te dwa miesiące stanie się letniczką, jak my”.
W Lido już tańczono. Dźwięki fokstrota było słychać aż na ulicy. Przed hotelem zatrzymywały się samochody, z których wysiadały wróżki, czarownice, królewny, syreny, damy dworu w towarzystwie korsarzy, rycerzy, Indian, paziów, marynarzy. Roześmiani ludzie w maskaradowych strojach nadchodzili grupkami ulicą Piłsudskiego od strony molo i od Café Casino.
Lorcia przystanęła przed wejściem do hotelu, odwrócona twarzą w kierunku niedalekiego morza. Ogarnęła wzrokiem sosny i niebo, pobliskie domy, pensjonat Juratka, sklepy, kiosk z gazetami, pocztę.
Bisia porozumiewawczo spojrzała na Teofila.
– Fotografuje – szepnęła do męża.
Bisia miała jedenaście lat, gdy zobaczyła w kuchni nieporadne stworzenie, rude i piegowate, o jasnoniebieskich, niemal przezroczystych oczach. Był chłodny październikowy dzień, a łapczywie pijący mleko mały rozczochraniec miał na sobie tylko podarty lejbik sięgający kolan i chustkę na ramionach.
Niewiele myśląc, Bisia pobiegła do swego pokoju i wyjęła z szafy futerko, z którego już wyrosła. „Masz, dziewczynko. Nie będzie ci zimno”. Gdy wiele lat później Lorcia przypomniała jej tę scenę, opisała ze szczegółami buciki Bisi, sukienkę, nawet wstążki we włosach. Zatrzymywała się na chwilę, patrzyła na drzewo, kwiat, dom, człowieka i zapamiętywała, jakby zrobiła zdjęcie.
W hotelowym foyer natknęli się na wysokiego, chudego Napoleona prowadzącego pod rękę pulchną Józefinę z wysoko upiętymi czarnymi włosami.
– Dobry wieczór! – zawołała pani Zabierzeska. – Jak miło państwa widzieć! Klementyna jest jeszcze na górze, zaraz zejdzie.
– Piękna tiara – powiedziała Bisia.
– Imitacja! – machnęła ręką pani Debora.
– Wspaniałe szafiry. – Teofil spojrzał na naszyjnik. – Nawet Józefina de Beauharnais takich nie miała.
– Prawda? – ucieszyła się pani Zabierzeska. – Moja rodzina ma jedną z najpiękniejszych kolekcji szafirów na świecie.
Teofil znieruchomiał, zapatrzony w coś za jej plecami.
Bisia spojrzała w tamtą stronę.
Po schodach schodziła Klementyna w czerwonej falbaniastej sukni, z pąsową różą wpiętą w czarne loki. Rozmowy w foyer ucichły, wszystkie spojrzenia skupiły się na niej.
Bisia zobaczyła czarne lakierowane buciki, szeroką spódnicę, hiszpańską chustkę z długimi frędzlami, haftowaną w czerwone róże, obcisły stanik, smagłą twarz, czerwone usta i smoliste oczy. Wpatrzone w Teofila.
Gdyby to były czasy karnecików, karnet Klementyny zapełniłby się w ciągu pierwszych minut balu. Ledwie jakiś mężczyzna odprowadził ją do stolika, następny już się kłaniał, prosząc ją do tańca.
Bisia zatańczyła z mężem walca, polkę i fokstrota, a potem, wirując w powolnym bostonie, sponad ramienia swego partnera w kowbojskim kapeluszu i kraciastej koszuli ukradkiem śledziła Teofila tańczącego z Klementyną. On coś do niej szepnął, ona odpowiedziała i oboje się roześmiali.
– Napijmy się czegoś – zaproponowała Bisia, gdy wszyscy znów usiedli. Chciała jak najdłużej zatrzymać przy sobie Teofila.
– Tak, należy nam się szampan i chwila odpoczynku – powiedział pan Zabierzeski. – Najważniejsze na balu to dobrze rozłożyć siły.
Do stolika podszedł młody mężczyzna w zielonej myśliwskiej kurtce, z kołczanem na plecach. Zdjął kapelusz z piórkiem, kłaniając się przed Lorcią.
– Och, Lorciu! – zawołała Klementyna. – Toż to Robin Hood!
Saksofonista wysunął się przed orkiestrę i wdał się w synkopowy dialog z perkusistą. Lorcia stanęła na parkiecie, Robin Hood ją objął, ona położyła mu lewą rękę na ramieniu.
Gdy ugiął nogi, natychmiast zrobiła to samo. Wiernie powtarzała ruchy partnera, podążała za nim, jakby jego ciało przekazywało jej wiadomość, jaki będzie następny krok. Tańczyli to objęci, to w rozdzieleniu, płynnie przenosząc ciężar ciała z nogi na nogę.
– Co to za taniec? – spytała pani Debora. – Kroki są proste, a przecież jest taki widowiskowy.
Patrzyli, jak inne pary się zatrzymują, otaczają kręgiem Lorcię i Robin Hooda, zaczynają ich dopingować, rytmicznie klaszcząc.
– Proszę państwa! – zawołał wodzirej, gdy taniec się skończył. – Mamy króla i królową lindy hop! Brawo!
– Lorciu, skąd znasz ten taniec? – spytała Bisia, gdy Robin Hood odprowadził swą partnerkę do stolika.
– Nie znam. Kilka dni temu widziałam, jak go tańczono w Café Casino, ale sama tańczyłam go pierwszy raz.
– Niemożliwe – zdumiał się pan Zabierzeski.
– Myślę, że wiem, na czym polega twój sekret, dziecko. – Pani Debora uśmiechnęła się do Lorci. – W przeciwieństwie do niektórych kobiet masz odwagę poddać się mężczyźnie i podążać za nim.
– Mama pije do mnie – teatralnym szeptem powiedziała Klementyna.
– Nie przeczę. Uważam, że dzisiejsze kobiety robią wielki błąd, gdy im się wydaje, że same sobie ze wszystkim poradzą. Otóż nie poradzą sobie, tylko skażą się na bytowanie na obrzeżach świata.
– Na obrzeżach lekko się oddycha, mamo. Dobrze mi tam.
– Odwieczny spór – westchnął pan Zabierzeski. – Niech państwo nie zwracają na to uwagi. Pamiętasz, moja droga, że i ty kiedyś byłaś sufrażystką? – Ujął dłoń żony i pocałował.
– Ale zmądrzałam.
– … znalazłam sobie męża i wzięłam go pod pantofel – weszła jej w słowo Klementyna.
– Dobrze mi pod tym pantoflem – zaśmiał się pan Zabierzeski.
Klementyna nachyliła się i pocałowała go w policzek.
– Przepraszam, tatku. Jak widzicie – zwróciła się do Bisi, Lorci i Teofila – moi rodzice są idealnym małżeństwem. Gdybym miała tyle szczęścia co mama i spotkała takiego mężczyznę, poszłabym za nim na koniec świata.
Bisi ścisnęło się serce. Pomyślała, że te słowa są skierowane do Teofila.
– Tatuś skończył Ecole polytechnique, ale zamiast pojechać do Wiednia i zostać jakimś ważnym inżynierem w Ministerstwie Wojny, jak planowali moi dziadkowie, wrócił z Paryża do Krakowa, w dodatku z amerykańską żoną, i zajął się budowaniem i sprzedawaniem domów.
– Pewnie bym poszedł utartą ścieżką, został generałem i się roztył, gdyby nie twoja mama, która odkryła moje prawdziwe powołanie.
– Tata sprzeda każdy dom. Gdyby macica była nieruchomością, też by ją umiał sprzedać. – Klementyna mrugnęła do Teofila.
Lorcia i Teofil się roześmiali.
– Najważniejsze przy sprzedaży jest położenie domu – powiedziała Klementyna do Bisi. – A macica ma położenie najgorsze z możliwych: z przodu wór z moczem, z tyłu skład ekskrementów.
– Szkoda, że to takie szokujące – westchnął pan Zabierzeski. – Byłby z tego świetny slogan reklamowy dla naszego biura handlowego: „Sprzedamy każdy dom, nawet umiejscowiony tak niefortunnie jak macica”.
– Byłam zawiedziona, że pani hrabina nie przyszła na bal, teraz się cieszę – powiedziała pani Debora. – Co by sobie o tobie pomyślała?
Skarcona Klementyna stała się od tej chwili wzorem powściągliwości. Tańczyła, uprzejmie konwersując z partnerami i nie patrząc na Teofila, a podczas bufetowej kolacji ani razu go nie zagadnęła.
Bisia bawiła się coraz lepiej. Po którymś fokstrocie wróciła z Teofilem do stolika i zamiast Zabierzeskich zobaczyła swoją teściową rozmawiającą z Lorcią.
Teofil zamówił szampana.
– Tak się cieszę, maman, że przyszłaś. A jeśli jeszcze zatańczysz ze mną, będę szczęśliwy.
Ledwie wstali, Lorcię znów poprosił do tańca Robin Hood.
„Ona jest naprawdę ładna – pomyślała Bisia. – Stale słyszałam o jej rudych włosach i nawet nie zauważyłam, jaką ma nieskazitelną cerę, wyjątkowe oczy, doskonałą figurę. Może we Lwowie, gdzie nikt jej nie zna, faktycznie znajdzie wielbiciela, zakocha się z wzajemnością i będzie taka szczęśliwa w małżeństwie jak ja”.
W samotnym smutnym dzieciństwie marzyła o starszym bracie albo choćby młodszej siostrze. Kiedy Olga przywiozła ją do Olszynki i przedstawiła jej Teofila, pięcioletnia Bisia w jednej chwili pokochała starszego o dwa lata dalekiego kuzyna. Chodziła za nim jak piesek, dla niego nauczyła się wdrapywać na wysokie drzewa, strzelać z łuku, pływać w głębokim, przerażająco ciemnym stawie. Cierpiała w milczeniu, gdy potem wyjeżdżał do szkoły, a jeszcze bardziej, kiedy sobie uświadomiła, że Teofil kiedyś się ożeni i straci go na zawsze. Gdy w pewien sierpniowy wieczór pocałował ją na ich ulubionej ławce, zakręciło jej się w głowie i po raz pierwszy w życiu zemdlała.
– Czy zrobi mi pani ten zaszczyt i zatańczy ze mną? – Starszy pan w szerokich białych spodniach, koszulce w paski i marynarskiej czapeczce skłonił się Bisi.
Bisia zdjęła przybraną bursztynami koronę i położyła ją na stoliku.
– Zsuwa mi się z głowy podczas tańca – wyjaśniła i uśmiechnęła się do siwego marynarza.
Tańcząc, szukała wzrokiem Teofila. Był na parkiecie, tańczył z mamą. Klementyna i jej rodzice gdzieś znikli.
Marynarz odprowadził ją do stolika i od razu poprosił do tańca Olgę. Bisia słuchała dźwięków bostona, piła szampana z Teofilem i była szczęśliwa.
Po bostonie orkiestra znów zagrała fokstrota i do Olgi podszedł mężczyzna we fraku i w ceratowej kapuzie.
– Dziękuję panu, ale cztery tańce z rzędu to dla mnie za dużo – powiedziała. – Świetne przebranie. – Mrugnęła do Teofila, gdy rybak się oddalił. – Powinieneś pomyśleć o czymś takim. Można je zmieścić w kieszeni.
Światła na chwilę przygasły. Reflektor skierował się na stojącego na podium wodzireja.
– A teraz, proszę państwa, niespodzianka! Wystąpi przed państwem panna Klementyna Zabierzeska! Brawo!
Rozbłysły światła. Na parkiecie stała Klementyna w czerwonej sukni, z różą we włosach i koronkowym wachlarzem w wyciągniętej do góry ręce. Uniosła falbaniastą spódnicę, tupnęła nogą obutą w czarny trzewik. Rozległ się metaliczny dźwięk. Musiała zmienić buty, bo wcześniej nie miała blaszek do stepowania. Rozległa się pieśń torreadora z Carmen.
Z początku Bisia nie mogła oderwać oczu od Klementyny, potem skierowała wzrok na Teofila. Lekko pochylony do przodu, z uśmiechem błądzącym po twarzy, zapatrzony w tańczącą Carmen, wyglądał, jakby zapomniał o całym świecie.
Bisi brakowało tchu, czuła się tak, jakby miała na sobie za mocno zasznurowany gorset. Gdy Klementyna skończyła tańczyć, a cała sala biła brawo jak szalona, poszła do damskiej garderoby i poprosiła jedną z dyżurujących tam pokojówek, by poluźniła jej pasek u sukienki, potem zaś wyszła na hotelowy taras zaczerpnąć powietrza.
Wróciła do sali dancingowej i stanęła blisko wejścia. Ponad ramieniem kobiety w zielonej powłóczystej szacie spojrzała na parkiet i zobaczyła uniesioną twarz Carmen oraz jej oczy wpatrzone w oczy torreadora. Tańczyli blisko, zatopieni w sobie. Bisi ścisnęło się serce. Czy ten przeklęty walc nigdy się nie skończy?
Zamknęła oczy i w tej samej chwili melodia umilkła.
Twoja na zawsze – usłyszała Bisia za plecami. – Wieki nie słyszałam tego walca.
Wrócili do domu szarym świtem, zanim obudziły się ptaki. Lorcia, nucąc jakąś melodię, znikła w gościnnej sypialni.
Bisia zdjęła gazową sukienkę i otulona w lekki szlafroczek stała w salonie przy drzwiach wychodzących na taras.
– Przeziębisz się, malutka. Zmykaj do łóżka – powiedział Teofil, zaglądając do pokoju.
– Teo… Widziałam, jak z sobą tańczyliście, jak ona na ciebie patrzyła i jak ty… patrzyłeś na nią.
– O czym ty mówisz, kaczuszko?
– O Klementynie.
– Bisiu, kochanie, wypiłaś za dużo szampana i coś ci się roi w tej ślicznej główce.
Chciał ją przytulić, lecz się odsunęła. Spojrzała mu w oczy i nagle ją olśniło.
– Ona cię kocha, a ty o tym wiesz, prawda?
– Zaraz kocha… Pracujemy razem, może z nudów odrobinę flirtuje…
– Teo! Nie wolno ci przestać mnie kochać!
– Wiesz, że jesteś tylko ty, od zawsze i na zawsze – szepnął. – Przecież tak się umówiliśmy – dodał żartobliwym tonem. Objął ją ramieniem i wskazał na niebo. – Popatrz, zapowiada
się piękny dzień.
Stali przytuleni, słuchając dalekiego szumu morza i bliskiego szumu sosen.
– Przyjdź teraz do mnie – poprosiła.
– Jesteś zmęczona…
– Nie, Teo, jestem nieszczęśliwa! Czuję, że ona leży w swoim łóżku, ale nie śpi, tylko myśli o tobie. Pragnie cię!
– Nie mów głupstw, kaczuszko.
Wspięła się na palce i przycisnęła wargi do jego warg.
– Kochaj mnie! Kochaj tylko mnie!
Kiedy się obudziła, nie było go przy niej. Stał na tarasie z papierosem w ręku i patrzył na wschodzące słońce, błyszczące na rudych pniach sosen. Ukryta za firanką widziała, jak odwrócił głowę, objął wzrokiem biały dom, trzcinowe fotele, stół z bukietem gladioli w szarym dzbanie. Wszystko takie proste i znajome.
– Tamto jest tylko szaleństwem – powiedział do siebie półgłosem.
Przycisnęła dłonie do serca, które przyspieszyło ze szczęścia.
Nagle jej się wydało, że coś czerwonego mignęło wśród drzew. Teofil odłożył papierosa i boso zszedł do ogrodu. Sosnowe igły, których ogrodnik nie zgrabił z trawnika, miękko uginały się pod jego stopami.
Ktoś stał tuż za płotem.
Jeszcze przez chwilę miała nadzieję, że furtka będzie zamknięta na klucz. Teofil nacisnął klamkę i furtka się otworzyła.

***

KLEMENTYNA

Klementyna wrzuciła list do ognia i sięgnęła po następny.

14 lutego 1943, niedziela
Najdroższa moja Klementynko!
Bardzo Ci dziękuję za piękny, długi list. Cieszę się, że spędziłaś święta z rodziną, choćby daleką. Uśmiałem się, gdy czytałem charakterystykę Twego szwagra i jego drugiej żony. Pisz jak najczęściej, bardzo czekam na Twoje listy. Czy udało Ci się dowiedzieć czegoś o Rodzicach? Rozumiem Twój niepokój, bo sam często myślę o Olszynce, o tym, co się dzieje z Mamą i Bisią. Wieści z Polski nie mamy prawie wcale.
Dostałem wczoraj list i paczkę z whisky i blaszankami piwa z Australii, od Iana McTawisha, mojego towarzysza broni z Libii. Pisałem Ci o nim kiedyś, pamiętasz? To ten, który cierpiał na zapalenie kości stopy i mimo kilku operacji rana nie chciała się wygoić.
Ponieważ wykluczono kiłę, gruźlicę i promienicę, pomyślałem o malarii, bo już wtedy wiedziałem, jaka to nieszablonowa choroba (w swoich propagandowych audycjach Niemcy nie bez powodu nazywają nas „dywizją widliszka”). Ian twierdził, że nigdy na malarię nie chorował, okazało się jednak, że ma we krwi zarodźca pasmowego. Wyobraź sobie, po leczeniu przeciwmalarycznym rana zagoiła się w ciągu kilku dni. Ian w każdym liście zaprasza nas do siebie po wojnie i jak zwykle grozi, że jeśli nie przyjedziemy, najlepiej na stałe, to wybierze się do Europy i zabierze nas, choćby siłą.
A my tu wojujemy z szakalami. Do ich wycia już dawno przywykliśmy, ale ostatnio tak się rozzuchwaliły, że wchodzą do namiotów i kradną jedzenie, nawet chleb.
Idzie hamsin, nie ma czym oddychać i ludzie zrobili się kłótliwi. „Buzułuki” od Andersa kłócą się z „Lordami” (tymi, którzy tu przyjechali z Anglii), a jedni i drudzy z nami, „Ramzesami”…

Ktoś zapukał do drzwi. Klementyna przez chwilę walczyła z sobą. Miała ochotę cicho wstać i zamknąć zasuwkę.
– Proszę! – zawołała, nie podnosząc się z podłogi.
Drzwi się otworzyły i stanęła w nich Wanda.
– Co robisz? Skończył ci się węgiel? – spytała, patrząc na szary popiół ze spalonego papieru. – Pożyczę ci.
– Jutro wyjeżdżam, zapomniałaś? Nie mogłabym ci oddać.
– No to ci dam… – Urwała. – Palisz listy?
– Nie. Chowam je do kominka.
– Ale przecież… przecież w nim się pali.
– Zauważyłam.
Wanda milczała chwilę. Patrzyła na siedzącą na podłodze Klementynę, na rozsypane wokół niej listy, potem przeniosła wzrok na leżącą na łóżku walizkę.
– Spakowałaś się już?
Klementyna kiwnęła głową.
– To może zejdziesz na dół? Adam przyjechał i pyta o ciebie.
– Jaki Adam?
Przed kwadransem słyszała dzwonek i zamieszanie na dole, ale ku jej radości wszystko szybko ucichło.
– MacKay.
– Aidan?
– Te szkockie imiona zawsze wylatują mi z głowy. Nie mogliby się nazywać Arthur, Alex albo Mary?
– Wolą Artaira, Alasdaira i Marion.
– Boże! – Wanda wzniosła oczy do nieba. – Aleś zagrzechotała! Jak stara skrzynia biegów albo rodowita Szkotka. To co, zejdziesz?
– Za chwilę.
Kiedy drzwi się zamknęły, Klementyna spojrzała na listy. Zgarnęła je na kupkę, podniosła z podłogi, przycisnęła do ust, zamknęła oczy, a potem wyciągnęła ręce i upuściła listy na rozżarzone węgle. Założyła ręce na piersi i dopiero wtedy otworzyła oczy.
Ogień w kominku na chwilę przygasł. Białe, szare i niebieskie koperty otoczył wianuszek siwego popiołu. Gdyby je teraz chwyciła szczypcami, mogłaby je jeszcze uratować.
Siedziała nieruchomo i patrzyła, jak spod papieru wypełzają czerwone ogniki, przebiegają po brzegach kopert, znikają, znów się pojawiają, większe i śmielsze. Gdy listy zapłonęły jasnym ogniem, wstała z podłogi.
Otwarła schowek w ścianie. Na krótkim drążku wisiało kilka sukienek, dwie bluzki, płaszcz z wielbłądziej wełny, który kupiła na pchlim targu za pierwszą angielską pensję.
Zdjęła szlafrok i włożyła swoją ulubioną sukienkę z lazurowego jedwabiu drukowanego w zielone listki. Była za lekka na jesień, zarzuciła więc na ramiona szal z kaszmiru. Przez chwilę patrzyła na krzyżujące się na nim granatowe, zielone i żółte pasy. Kolory kiltu Aidana. Pomyślała, żeby zdjąć szal, choć przyjemnie grzał jej plecy, potem wzruszyła ramionami i ciaśniej się nim otuliła. Nawet jeśli Aidan go pamięta, jakie to teraz ma znaczenie?
Choć po schodach schodziła powoli, brakowało jej tchu i na korytarzu musiała przystanąć. Z kuchni dobiegały podniesione głosy.
– … pospolity dezerter, w dodatku z pola walki!
– Chciał wrócić do Lwowa, lecz Mościcki mu to odradził. Zresztą nawet gdyby wrócił, to na pewną śmierć.
– Gdyby był we Francji, mógłby walczyć dalej.
– Przecież nie był wróżką, nie mógł przewidzieć, że Rumuni zdradzą i go internują.
– Tak, siedział sobie w Rumunii, pisał wiersze i malował. Świetne zajęcia dla marszałka.
– Złożył funkcję zaraz na początku, w październiku. Poza tym go pilnowali. Ale i tak przy pierwszej okazji prysnął na Węgry i chociaż był po pięćdziesiątce, przeszedł przez Tatry i dostał się do Warszawy.
– Dużo się tam nawojował. Mógł wojować we wrześniu. Czemu przy takiej słabej łączności nie pomyślał o podziale na fronty? Albo o obronie na linii Wisły, Bugu i Sanu zamiast od samych granic? Co to za wódz naczelny, który nie widzi choćby tego, że plany mobilizacyjne są oparte na fikcji?
– Przecież wiesz, Władku, że wszystko rozbijało się o pieniądze. Nie można go obciążać za sytuację gospodarczą, za przewagę Niemców, za cios w plecy, który nam zadali Sowieci, za zdradę Rumunów, Francuzów i tych pieprzonych dżemojadów.
– Ale za zakaz walki z Sowietami można.
Klementyna odetchnęła głęboko, nacisnęła klamkę i weszła do salonu.
Jak zawsze poraziła ją brzydota tego pokoju: musztardowe zasłony w jaskrawe czerwone romby, tabaczkowe tapety z brązowymi i czarnymi maźgami, bohomaz wiszący nad kominkiem i siedzące po obu jego stronach dwa gipsowe lwy, pomalowane na rudo i udające miedziane. Jednemu farba zeszła z oczu i wydawało się, że są zasnute bielmem.
Clementine, how nice to see you!
Aidan zerwał się z narożnej kanapy, na której siedział między panią Hughes, ich landlady, a Wandą. Wyglądał jak wtedy, gdy przyjechał na rekonwalescencję z północnej Afryki, z wypłowiałymi od słońca rudymi włosami i pokrytą piegami twarzą.
Uścisnął ją i pocałował w policzek.
– Aidan! Skąd się tu wziąłeś? Nie pisałeś, że przyjeżdżasz do Londynu.
– Napije się pani herbaty, pani Klementyno?
Klementyna odwróciła się do pani Hughes.
– Tak, poproszę.
Usiadła na pluszowej ławce, po drugiej stronie niskiego stolika, a Aidan zajął miejsce obok niej.
– A więc jutro nas pani opuszcza. – Gospodyni podała jej filiżankę.
– Wyjeżdżasz? Dokąd? – spytał Aidan.
– Do Cromarty Park.
– Do Szkocji na zimę? To szaleństwo! – zaśmiał się Aidan.
Klementyna przypomniała sobie pełen przeciągów kamienny dom, nieopalane sypialnie, w których pokojówki ogrzewały lodowatą pościel staroświeckimi szkandelami, gdzie w długie zimowe noce jedynym źródłem ciepła był termofor. Czasem, dzwoniąc zębami, schodziła nad ranem do kuchni, grzała wodę w elektrycznym czajniku, jedynym w tym domu sprzęcie przypominającym, że to dwudziesty wiek, i nalewała wrzątek do termofora.
– Sir Crispin, mój wuj, i lady Isobelle zaprosili mnie do siebie – powiedziała Klementyna.
Sir Crispin nie był jej krewnym, tylko mężem jej dawno zmarłej ciotki. Wiedziała jednak, że pani Hughes jest czuła na punkcie arystokratycznych koneksji.
– To miłe z ich strony! – zagruchała gospodyni.
– Sir Crispin? Dziwne imię jak na… starozakonnego. Bo skoro to pani wuj… – rzucił siedzący obok Wandy sierżant Barankiewicz.
Tak właśnie kazał się nazywać: sierżant Barankiewicz, jakby nie miał imienia i choć nikt nigdy nie widział go w mundurze. Wprowadził się przed rokiem i już pierwszego dnia ogłosił świętą wojnę przeciwko Klementynie, jako renegatce kalającej własne gniazdo.
– Żyd to nie jest brzydkie słowo – zauważyła cierpko. – Nie, sir Crispin nie ma żydowskiego pochodzenia jak moja matka. Jest Szkotem z dziada pradziada. Małżeństwo z moją ciotką pan pewnie by zaliczył do błędów młodości.
– To taka romantyczna historia! – zawołała Wanda. – Amerykanka przyjeżdża do Londynu, poznaje szkockiego lorda, zakochują się w sobie od pierwszego wejrzenia i mimo sprzeciwów jego rodziny biorą ślub.
– Pani mama jest Amerykanką? – spytała gospodyni. – Nigdy pani o tym nie wspomniała, ale ja od razu wyczułam ten akcent.
Aidan nachylił się do Klementyny i szepnął:
– Jakby sama używała Queen’s English, a nie cockneya.
Klementyna spojrzała na Wandę.
– Wandziu – powiedziała po polsku – przecież ci mówiłam, że ożenił się z nią dla pieniędzy. Był lordem, to prawda, ale biednym jak mysz kościelna. Gdyby nie jej żydowskie dolary – spojrzała na sierżanta Barankiewicza – nie miałby za co załatać dziur w dachu swego zamku i do dziś woda by mu kapała na głowę.
Wanda poczerwieniała jak piwonia.
– Moja ciotka była miłą, zgodną kobietą – dorzuciła Klementyna łagodniejszym tonem. – Może z czasem by się w niej zakochał.
I jakby nigdy nic zwróciła się do pani Hughes.
– Tak, mama była Amerykanką. Ściśle mówiąc, amerykańską Żydówką, choć protestantką. Zginęła w krakowskim getcie.
– Kto ją zabił? – spytała pani Hughes.
„Cyjanek potasu”.
– Niemcy.
– Może jeszcze herbaty, panie MacKay? – Gospodyni uśmiechnęła się do Aidana.
– Bardzo dziękuję, ale muszę się już pożegnać. – Aidan odstawił filiżankę i wstał. – Do widzenia pani. Do widzenia państwu.
Klementyna także się podniosła.
– Do widzenia, pani Hughes. Dziękuję za gościnę w pani domu.
– Ach, gdyby pani wróciła kiedyś do Londynu, zawsze będzie tu pani mile widziana.
– Dziękuję. Wandziu – dodała Klementyna po polsku – mogę zajrzeć do ciebie wieczorem? Chciałabym się pożegnać.
– Będę czekała.
Za drzwiami Klementyna głęboko odetchnęła.
– Co się stało? – spytał Aidan. – Czemu tu jest tak… tak… nieprzyjaźnie?
– Słyszałeś takie wyrażenie „polskie piekiełko”?
Aidan przecząco pokręcił głową.
– To jest właśnie to, co widziałeś. Siedzimy w kotle z gorącą smołą i pilnujemy, żeby wszyscy byli równo zanurzeni, aż po szyję.
– Nie rozumiem.
– Bo tego nie da się zrozumieć.
– Czy ten pan… Baranek?
– Baranek to on na pewno nie jest. Barankiewicz.
– Czy ten Barankiewicz jest antysemitą?
– Nie wiem. Ale nienawidzi mnie, to pewne. Gdybym była Marsjanką, mówiłby źle o Marsjanach.
– Dlaczego?
– Bo wiem coś, co on chciałby ukryć.
– Teraz rozumiem.
– Prawdę mówiąc, wątpię.
Uśmiechnął się.
– Pamiętasz, jak się poznaliśmy na tej drodze we Francji? Płakałaś, a ja jak kretyn spytałem, jak się czujesz. Spodziewałem się usłyszeć: „Dziękuję, świetnie!”, tymczasem ty powiedziałaś: „Nie widzisz, głupku, że jestem nieszczęśliwa?”. Naprawdę jutro wyjeżdżasz?
– Tak. Z samego rana.
– Czy mogę cię zaprosić na kolację?
„Dobre jedzenie, szampan. Byłoby miło”, pomyślała.
– Obiecałam Wandzie, że spędzę z nią wieczór.
– Ją też zaproszę, choć wolałbym być tylko z tobą.
Nagle poczuła, że nie chce siedzieć sama w brzydkim pokoju, patrząc na spakowaną walizkę i spopielone listy.
– Może chodźmy na spacer i na herbatę do Kew Gardens.
– Świetny pomysł!
– Poczekaj, wezmę płaszcz.
Patrzył za nią, gdy wchodziła na schody.
– Ślicznie wyglądasz – powiedział. – Pamiętam ten szal z Francji.

*

Wiosna czterdziestego roku była we Francji gorąca.
(…) W hali dworca morskiego kłębił się tłum. Klementyna potykała się o walizki, pudła, nogi jakichś siedzących na podłodze ludzi. Nie doszła nawet do połowy hali, gdy zaczęła się bać, że tłum ją udusi. Torując sobie drogę łokciami, przedarła się z powrotem. Stanęła przed budynkiem i głęboko oddychała.
– To nie Gdynia, tu nie ma jodu – usłyszała nagle.
Mężczyzna mniej więcej w jej wieku, w eleganckim letnim garniturze, patrzył na nią, mrużąc oczy.
– Jak pan zgadł, że jestem Polką?
– Ma pani przypiętą na plecaku odznakę Sekcji Turystycznej Towarzystwa Tatrzańskiego, choć nie wygląda pani na taterniczkę.
– To plecak mojego ojca.
– Czeka pani na niego?
Klementyna pomyślała o rodzicach i serce jej się ścisnęło. Spojrzała na natręta. Nawet się nie przywitał ani nie przedstawił. Wyglądał jednak na osobę obrotną.
– Czekam na jakiś statek, który mnie stąd zabierze.
– Dokąd chciałaby pani popłynąć? Do Ameryki?
– Na razie do Anglii.
– Widzi go pani? – spytał, wskazując ręką.
Klementyna spojrzała na morze. Statek pasażerski z widocznym z daleka grubym kominem płynął na zachód.
– Tak. Ale chyba tutaj nie zawinie.
– To Lancastria. Wpłynie do estuarium Loary i zacumuje jakieś dziesięć mil stąd. Jutro po południu odpłynie do Liverpoolu.
– Skąd pan to wie?
Nie odpowiedział.
– Myśli pan, że weźmie także cywilów? – spytała po chwili.
– Przede wszystkich weźmie lotników z RAF-u, potem Brytyjczyków, Belgów, którzy czekają już od kilku dni, Holendrów, ale Polaków też. Mnie na przykład. Tylko psy są wykluczone.
Klementyna przypomniała sobie niemiecką tabliczkę na jednym z krakowskich sklepów: „Psom i żydom wstęp wzbroniony”.
– Nie pyta pani, dlaczego akurat psy?
– Boją się zawleczenia na Wyspy wścieklizny.
– Ach! Mam do czynienia z osobą zorientowaną. Jest pani weterynarzem?
– Nie. Chirurgiem.
– Wspaniale! Zapraszam panią do moich amerykańskich przyjaciół.
– Dziękuję, ale nie mam czasu. Do widzenia!
– Nie przyjmuje pani zaproszeń od nieznajomych. Rozumiem. Jestem Witek. A jak pani ma na imię?
– Wie pan wszystko, więc pewnie i to.
– Oczywiście, Rozamundo.
Mimo woli się roześmiała.
– Tak lepiej. Rozamundo, zjemy kolację u amerykańskich przyjaciół, a rano pojedziemy ich sanitarką tam, gdzie zacumuje Lancastria.
– Sanitarką? Co to za Amerykanie?
– Młodzi, wysportowani, uwielbiający futbol ochotnicy, których wysłał amerykański Czerwony Krzyż, żeby pomagali w ewakuacji rannych. Ponieważ jednak rannych tu nie ma, zajmują się myciem i polerowaniem swoich sanitarek, grają w piłkę albo boksują.
Dwóch wysokich jasnowłosych młodych ludzi w mundurach koloru khaki, z czerwonym krzyżem na rękawach i naramiennikach, stało przy pomalowanej na biało przyczepce samochodowej.
Hello, Witek! – zawołali na ich widok.
Klementyna miała słabość do amerykańskiego akcentu.
– Jesteś Amerykanką? – spytali, gdy się przywitała.
– W połowie. Moja mama urodziła się w Bostonie.
Phil i Jack stacjonowali trzydzieści kilometrów od Saint-Nazaire, a do portu przyjechali po francuski autoklaw polowy. Pokazali Klementynie, jak działa i jak można sterylizować narzędzia podczas jazdy. Potem obejrzała wyposażenie sanitarki. Wszystko lśniło jak nowe.
– Używaliście jej kiedyś do przewozu rannych? – spytała.
– Jeszcze nie.
– Na razie przewiozą nas i skrzynkę szampana – powiedział Witek.
Gdy sanitarka ruszyła, spytał:
– A ty, Rozamundo, miałaś do czynienia z rannymi?
– Tak.
– We Francji?
– Nie. W Warszawie.
– Jesteś warszawianką?
– Nie. Wracałam z wakacji i wojna zaskoczyła mnie w Warszawie.
– Jak tam było?
– Jak było? – Zamyśliła się. – Dużo przypadków inop.
– Co to znaczy?
Inoperabilis. Beznadziejnych.
Pierwszy ranny, przy którego operacji asystowała, miał trzewia pocięte odłamkami na drobne kawałki. „Tu nic nie da się zrobić. Zaszyj go, ja biorę następnego”, powiedział operator. Potem nie było czasu nawet na gotowanie narzędzi. Całymi dniami opatrywała rannych, grzebiąc rękami we krwi i w ropie. Gdy zabrakło katgutu, jedwabiu i lnu, zszywała rany przędzą do cerowania albo zwykłymi nićmi.
– A postrzał? Jakie się wtedy ma szanse?
– Zależy gdzie. Jeśli dostaniesz w kończynę, możesz się wykrwawić w ciągu dwudziestu minut. Strzał w środek tułowia łamie kości i rozrywa tętnice. A po trafieniu w głowę człowiek pada jak szmaciana lalka i umiera, zanim zdąży pomyśleć, co się stało.
– Nie jesteś optymistką, Rozamundo. W książkach inaczej piszą o wojnie.
– Szczególnie ci, którzy prochu nie wąchali. Teoria ma skrzydła, praktyka i chirurg jedynie ręce.
Prócz karetek z załogą Amerykanie przysłali wyposażenie szpitala polowego. Z zazdrością oglądała sprzęt i narzędzia. Gdyby choć dziesiątą ich część miała w Warszawie! Było tu wszystko – nie tylko do ratujących życie zabiegów w warunkach polowych, ale także do operacji ocznych, laryngologicznych, urologicznych.
Wzięła do ręki łyżkę Breisky’ego.
– Przewidujecie również operacje ginekologiczne?
Phil stanął w pąsach.
– Ja jestem tylko sanitariuszem po trzymiesięcznym kursie.
– Widzę, Rozamundo, że jesteś pod wrażeniem – powiedział Witek po polsku. – Nie okazuj tego tak wyraźnie, bo jeszcze bardziej wbiją się w dumę i uwierzą, że mają wszystko.
– Nie pomyśleli o jednej rzeczy.
– O czym?
– O trumnach.
Phil i Jack zajmowali piętro w starym kamiennym domu. Wprost ze schodów wchodziło się do wielkiej kuchni z kominkiem, dalej były małe sypialnie w amfiladzie.
Po pierwszej butelce szampana Amerykanie powiedzieli „dobranoc” i znikli w swoich pokojach.
– Za drugą przegraną! – Witek uniosł kieliszek. – Żabojady dostały baty i wcale mi ich nie żal. Z taką pogardą mówili, że Niemcy nas pokonali w pięć tygodni. Oni wytrzymali niewiele dłużej, choć mają Linię Maginota i nie musieli jak my walczyć na dwa fronty.
– Jeszcze się nie poddali – zauważyła Klementyna.
– Niedługo to zrobią. Wolą żyć na kolanach, niż zginąć na stojąco.
– Tak dobrze ich znasz?
– Mieszkam tu od dziesięciu lat.
– Czym się zajmujesz?
– Zarabianiem pieniędzy. – Uśmiechnął się. – A ty dobrze znasz Amerykanów?
Klementyna się zamyśliła.
– Nie – powiedziała w końcu.
– Skromna kobieta! Wybryk natury!
Otworzył kolejną butelkę.
– Za Amerykę! Oby jak najszybciej przyłączyła się do tej wojny.
– Myślisz, że to będzie wojna światowa? Tak jak Wielka Wojna?
– Jestem tego pewien, Rozamundo. Roosevelt najpierw zwietrzy w wojnie interes, tak jak go wyczuł w sowieckiej Rosji, a potem, gdy wojna się rozkręci, gdy na Amerykanów posypią się bomby, nie będzie miał innego wyjścia, jak się do niej przyłączyć.
– Interes w wojnie?
– Pomyśl, Rozamundo, ile stali będą mogły sprzedać amerykańskie huty, ile Roosevelt wyeksportuje węgla, ropy, broni, żywności. Wojna to złoty interes.
– Nie dla wszystkich.
– Masz rację, tylko dla niektórych. Takich jak ja. A czym się trudni twoja amerykańska rodzina? Boston nie kojarzy mi się z niczym konkretnym.
– Handluje diamentami.
– Świetny fach! – zawołał z przesadnym żydowskim akcentem. – Wiesz, jak diamenty pójdą w górę? Jeśli musisz szybko sprzedać wszystko, co masz, i uciekać, to przecież nie będziesz brać walizki pieniędzy. Ale woreczek diamentów już tak.
– Jak się dostaniesz jutro na statek? – spytała, by zmienić temat.
– Wejdę po trapie. – Mrugnął do niej. – Napijmy się jeszcze. I daj mi rękę.
– Prosisz mnie o rękę?
– Zobaczymy. Lewą poproszę.
Rozprostował jej dłoń, pogładził ją, potem długo na nią patrzył.
– Dwóch mężczyzn. Pierwszego opuściłaś, ale będzie cię kochał aż do śmierci.
Chciała wyszarpnąć rękę, lecz chwycił ją mocniej.
– Jeśli popłyniesz do Anglii, będziesz musiała zrezygnować z chirurgii.
– Dlaczego? – spytała odruchowo, choć nie wierzyła w chiromancję.
– Nie wiem. Może nie dostaniesz pozwolenia na pracę, może nikt cię nie zatrudni, może wyjdziesz za mąż i on zabroni ci pracować. Lepiej zostań we Francji, ukryj się gdzieś na południu, ale nie nad morzem, bo morze ci nie sprzyja.
– Dlaczego miałabym się ukrywać?
Spojrzał na nią.
– To wiesz lepiej niż ja.
Wyrwała mu dłoń.
– A co powiesz o swojej przyszłości, jasnowidzu?
– Nie jestem jasnowidzem. Nawet gdybym był i ją znał, to i tak nie mógłbym przed nią uciec. – Sięgnął po butelkę. – Napijmy się.
– Nie wierzę w chiromancję.
– Ja też nie.
– To po co ci była moja ręka?
– Może gdy chce się zajrzeć w przyszłość, łatwiej patrzeć na rękę albo w karty zamiast w oczy?
Obudziła się z wrażeniem, że zaspała. Podniosła leżący na szafce nocnej zegarek – dochodziło południe. Szampan, wygodne łóżko i poprzednia noc spędzona w ciężarówce zrobiły swoje.
Szybko się ubrała i poszła do kuchni. Na stole leżała kartka.

Droga Rozamundo,
Francuzi się poddali. Na wieść o tym nasi amerykańscy przyjaciele dali dyla.
Dziękuję za cudowny wieczór!
Witek
PS Chiromancja, wirujące stoliki i Marsjanie to bzdury. Ale zostań we Francji.

Zmięła kartkę i rzuciła ją na podłogę.
Phil i Jack znikli, tak jak Witek. Klementyna założyła plecak i ruszyła drogą w kierunku Saint-Nazaire. Miała przed sobą jakieś trzydzieści kilometrów i wiedziała, że Lancastria odpłynie bez niej.
„Anglicy przyślą inne statki. Teraz, kiedy mają nóż na gardle, gdy cały niemiecki impet skieruje się na nich, będą potrzebowali każdej pary rąk”, pocieszała się w myślach.
Dzień był upalny i po dwóch godzinach marszu pustą drogą usiadła na chwilę w cieniu, żeby odpocząć. Ledwie weszła między drzewa, na drodze pojawił się samochód. Minął ją, zanim zdążyła z powrotem wybiec na drogę.
Była u kresu sił, gdy znowu usłyszała motor. Stanęła na środku drogi.
„Niech mnie przejedzie, nie ruszę się stąd”, myślała.
Kierowca zahamował, otworzył drzwi i wychylił się z auta.
– Czy pani zwariowała?! – krzyknął. – Mogłem panią zabić!
– Muszę się dostać do Saint-Nazaire. Podwiezie mnie pan? Zapłacę.
– Nie musi mi pani płacić. Akurat tam jadę.
Otworzył tylne drzwiczki. Usiadła koło starszej pani w niemodnym kapeluszu i chustce na ramionach. Kobieta kołysała się do przodu i do tyłu, mamrocząc w kółko pod nosem: „Zwyciężyli, bo są silniejsi od nas”.
Gdy wysiadła koło portu, z głodu i pragnienia zakręciło jej się w głowie. Prócz filiżanki kawy od rana nic nie miała w ustach. Pod platanem stało kilka stolików przykrytych obrusami w kratkę. Usiadła przy jednym z nich. Po chwili podeszła do niej kelnerka.
– Poproszę szklankę wody. Co mogę dostać do jedzenia?
– Mamy zupę jarzynową, wołowe ragout, zieloną sałatę, brokuły i naleśniki.
– Poproszę wszystko.
Kelnerka odeszła, lecz za chwilę wróciła.
– Wszystko – powtórzyła z naciskiem Klementyna.
– Tak, wiem. Przyszłam zapytać, czy chce pani posłuchać przemówienia marszałka Petaina. Będzie mówił przez radio.
W restauracyjce wszystkie miejsca były zajęte. Kelnerka przyniosła Klementynie krzesło z zewnątrz, postawiła na stole dzbanek wody, potem talerz z zupą. Inni goście siedzieli nad szklaneczkami wina albo cydru, rozmawiając leniwie.
Gdy spiker zapowiedział orędzie marszałka Petaina, wszyscy umilkli.
– Francuzi! Po rozmowie z prezydentem Republiki przyjmuję urząd premiera. Wyrażam podziw dla naszej armii walczącej z przeważającymi siłami wroga. W tych tragicznych chwilach myślę o nieszczęsnych uchodźcach zapełniających nasze drogi. Ze ściśniętym sercem oświadczam wam, że należy podjąć próbę przerwania walki. Zwróciłem się tej nocy do przeciwnika z prośbą, aby jeśli jest na to przygotowany, podjął razem ze mną, jak żołnierz z żołnierzem po honorowej walce, próbę znalezienia sposobu na położenie kresu działaniom wojennym.
Przemówienie trwało nie dłużej niż dwie minuty. Gdy się skończyło, Klementyna podeszła do kontuaru i zapłaciła za obiad, którego nie skończyła jeść. Stojąc już w drzwiach, odwróciła się twarzą do gości i powiedziała głośno:
– Teraz niemieccy oficerowie przybywający do Paryża mają przed sobą tylko jedną walkę: o lepszy stolik w kawiarni.