Fragment „Wiosny w Różanach”

                                   Rozdział 5

Gdy Zosia wyszła, pani Zuzanna wróciła do salonu i ciężko usiadła na kanapie. Przed dwoma tygodniami skończyła osiemdziesiąt cztery lata. Zaczynała czuć się staro. Nie przypuszczała, że kiedyś tego doczeka. Radość życia jakby powoli z niej uchodziła.
Po południu wyjęła z szafy kilka niebieskich zeszytów, w których od wczesnej młodości zapisywała sobie różne rzeczy. Miała nadzieję, że przypomnienie dawnych szczęśliwych chwil poprawi jej nastrój.
Napiła się herbaty i wzięła leżący na wierzchu zeszyt. Otworzyła go na chybił trafił.

8 grudnia, piątek
Babcia znów mnie zaskoczyła! Gdy jej powiedziałam, że nie wyjdę za Jasia, pokiwała głową: „Jedno głupstwo wystarczy. Po co do ciąży dodawać przymusowe małżeństwo. Bo na myśl o doktorze Lackowskim krew ci nie tańczy, prawda?”. Czasem mi się wydaje, że ona wie, że kocham Piotra.

Następne zdanie było tak mocno pokreślone, że w kartce zrobiła się dziura. Pani Zuzanna jednak doskonale pamiętała, co tam napisała, a potem z pasją skreśliła w grudniu trzydziestego dziewiątego roku: „Chociaż on nie żyje”.
Ręce tak jej się trzęsły, że upuściła zeszyt na podłogę. Czemu otworzyła akurat ten!?
Tak, kochała i Joachima, i Aleksandra, ale to Piotr był jej pierwszą i największą miłością.
Poszła do swojego pokoju i przyniosła wielkie krawieckie nożyce. Dawno nie miała ich w rękach. Jednak choć pocięła zeszyt na drobne kawałki, zawinęła w gazetę i wrzuciła do kosza na śmieci, pamięć podsuwała jej obrazy dawnych dni.
Idzie środkiem nawy kościoła Mariackiego i razem z innymi druhnami niesie koronkowy welon Hanki, ktora za moment powie „tak” panu Piotrowi Boruckiemu. Czternastoletnia Zuzanna patrzy ciekawie na narzeczonego. Ich oczy się spotykają. Przeszywa ją dreszcz jak prąd elektryczny. Jeszcze nie wie, że nigdy nie zapomni tej chwili i że do końca życia będzie
kochać tego mężczyznę. Nawet teraz, choć jego kości dawno rozsypały się w proch na nadrzecznej łące…
Boże Narodzenie w Różanach, zaraz po narodzinach Stasia… Szalony kulig, gdy jechała z Piotrem w jednych saniach, a on obejmował ją ramieniem… Polowanie, na które poszła razem z Piotrem i doktorem Pomianem-Lackowskim, i nawet do głowy jej nie przyszło, kim ten drugi będzie kiedyś w jej życiu… Bal w Różanach, którego była królową i na którym tańczyła z Piotrem… Umówiona schadzka w bibliotece i czekająca tam na nią kobieta w wiejskiej bluzce wyszywanej w kwiaty. Duch o czarnych, okrutnych oczach kobry.
Pani Zuzanna nie wierzyła w duchy. W różańskiego jednak tak, bo dwa razy widziała go na własne oczy. Legenda mówiła, że właściciel Różan uwiódł i porzucił piękną wieśniaczkę i że pewnej nocy zjawiła się ona w jego małżeńskiej sypialni, pocałowała go, a potem zagłębiła rękę w jego piersi i wyciągnęła z niej serce. I że potem zabijała w ten sam sposób mężczyzn, którzy złamali serce jakiejś kobiecie.
Gdy po raz pierwszy przyszła do Zuzanny, we śnie, głaskała ją po głowie i szeptała, że śmierć rodziców i Justyny nie była jej winą… Nie przypominała wtedy szykującej się do ataku kobry. Miała oczy jak dwa ciemne jeziora, spokojne i rozświetlone księżycem…
Pani Zuzanna z trudem wstała z kanapy. Choć dochodziła dopiero ósma, postanowiła się położyć. Napisała na kartce: „Stasiu, Zosia wróci dopiero jutro na obiad. Ja położyłam się wcześniej. Kolację masz w lodowce”, i oparła ją o flakon z różami na stole w jadalni.
Rzadko brała coś na sen, tym razem połknęła tabletkę lorafenu.
Śniło się jej lato. Rozgrzany słońcem, pachnący las, fioletowe wrzosy na tle ciemnozielonych poduszek mchu. Uśmiechnęła się przez sen i odwróciła na drugi bok.
Leżąca na kołdrze ręka zaczęła drżeć. Czoło się zmarszczyło, a usta zacisnęły w wąską kreskę. Jęknęła przez sen.
Nadal było lato. Szła piaszczystą drogą w bezlitośnie prażącym słońcu, niosąc na rękach dziecko. Buty miała pełne piasku. Szczypiący pot ściekał jej po twarzy, po plecach, po brzuchu. Wczepione w nią dziecko ciążyło jak kamień. Zacisnęła zęby i oderwała dziecięce ramiona od swojej szyi. Pochyliła się i położyła dziecko na ziemi. Nagle kątem oka zauważyła jakiś ruch. Wyprostowała się gwałtownie. Przy drodze wyrosły trzy lśniące wilgocią kopce czarnej ziemi z wielkimi krzyżami. Wiedziała, czyje to groby. Odskoczyła do tyłu i wpadła w piaszczysty lej jak mrówka. Chciała krzyknąć, lecz piach zasypał jej usta.

                                   Rozdział 11

– Technicznie rzecz biorąc, zrobienie oczka wodnego jest bardzo proste. Wyznacza się jego kształt, zamawia koparkę, wykłada dno folią kauczukową, napuszcza wodę, sadzi rośliny i gotowe!
Pan Androżewski przyjechał za pięć jedenasta. Chciał zacząć od przyjrzenia się ogrodowi, Marianna jednak miała inny plan. Zaczęli od śniadania na ganku. Pogoda była bez zarzutu, Marianna też się postarała. Przygotowała miskę świeżo zerwanych sałat z domowym ziołowym majonezem, szparagami i szynką od Wolskich oraz swój popisowy pudding z brioszek w sosie waniliowym. Teraz pili kawę i Marianna przeszła do punktu: „Podziwiać bez zastrzeżeń”. Nie musiała zresztą udawać, choć i na to była przygotowana: pan Androżewski firmę miał od niedawna, naprawdę jednak znał się na ogrodach.
– Jak zwykle, trudne są rzeczy najważniejsze, czyli wybór miejsca, podjęcie decyzji, jak duże ma być oczko i jakie rośliny posadzić.
– Miejsce już wybrałam – poinformowała go Marianna.
– No to, jeśli można, chodźmy je zobaczyć.
Zeszli z ganku i kamienną ścieżką obeszli dom.
– Czyj to dom, tam, wśród lip? – zapytał Androża, wskazując ciemny dach widoczny w oddali przez gałęzie.
– To dwór. Mieszkają tam państwo Boruccy.
– Mają piękny ogród, choć… – Urwał.
– Tak?
– Nie chciałbym krytykować, ale jadąc tu, zauważyłem, że jest trochę zaniedbany.
– Trochę tak. Chwilowo mieszkają w Krakowie i ogrodem nikt się nie zajmuje. Niedługo tu wrócą i Zosia znów sprawi, że będzie najpiękniejszy na świecie.
– Zosia? To ta śliczna dziewczyna, która była z panią U Dżordża?
Marianna kiwnęła głową. Odrobinę się zaniepokoiła. Wprawdzie widział je wtedy obie i zwrócił uwagę na nią, nie na Zosię, lepiej jednak dmuchać na zimne. Przez chwilę zastanawiała się, jak osłabić jego entuzjazm. Nic nie wymyśliła i powiedziała szczerze:
– Tak, Zosia jest śliczna, a do tego dobra. Pięknie układa kwiaty i jest znakomitą ogrodniczką.
Popatrzył na nią zaskoczony. Czyżby się spodziewał, że będzie oczerniać przyjaciółkę, by lepiej wypaść na jej tle?
– To miłe, co pani powiedziała. Pasują panie do siebie. Pani ogród też jest uroczy – dodał po chwili.
Marianna przypomniała sobie, jak dawno temu udało się jej umówić z chłopakiem, w którym się beznadziejnie kochała. Był dobrze wychowany i bardzo chciał jej powiedzieć coś miłego. Po długim namyśle zauważył: „Masz bardzo ładne buty”.
– Ma pani piękne oczy i świetnie gotuje – ciągnął.
– Proszę się nie obawiać, nie dopiszę do umowy, że ma pan obowiązek mówić mi komplementy – rzuciła nieco zgryźliwym tonem.
– Nie jestem w tym dobry. Przepraszam.
Naprawdę był zażenowany.
– To ja przepraszam, że nie umiałam przyjąć komplementu.
– Jakiego komplementu? Mówimy o faktach. Jestem inżynierem, człowiekiem konkretnym.
– To inżynierem czy ogrodnikiem? Bo trochę się gubię.
– Muszę się pani do czegoś przyznać: z wykształcenia jestem inżynierem elektronikiem. Ogrodnictwo to moje hobby. Od lat. Odkąd pamiętam. Teraz zapewne mniej chętnie mnie pani zatrudni. Jeśli w ogóle.
– Tak pan sądzi? Powiedział pan, że świetnie gotuję. Czy myśli pan, że z zawodu jestem kucharką?
– Chyba nie, niestety.
– Niestety?
– Bo ludzkość wiele traci, gdy gotuje pani tylko dla kilku wybranych osób.
– To się panu udało! Przecież jadł pan tylko sałatę i pudding. Może to jedyne, co umiem zrobić?
– Zapomina pani, że widziałem kuchnię. Jeśli ktoś ma w kuchni tyle gatunków oliwy, soli i pieprzu, to nie może nie umieć gotować. Poza tym w życiu nie jadłem nic lepszego. To było sałatowe mistrzostwo świata i niebiańsko smaczny pudding. Gdy wrócę do domu, będę za nimi tęsknić. Może napiszę w mojej samotni hymn na ich cześć?
W samotni? A zatem Barbarella22 nie kłamała?
Androża rozglądał się wokoło i gdy stanęli na płaskim miejscu wśród drzew, zapytał:
– To tutaj ma być to oczko, prawda?
– Jak pan zgadł? – zdziwiła się Marianna.
– Nie trzeba być Sherlockiem Holmesem… Myśli pani o czymś dużym, a to jedyny duży i płaski kawałek, drzewa pięknie by się odbijały w wodzie…
– O to właśnie mi chodziło.
– Cóż, tak jak mówiłem, im oczko większe i głębsze, tym lepiej, bo mniej się nagrzewa i nie zarasta. Ale tu bym go nie zaplanował.
– Dlaczego? Miejsca jest dość.
– Tak. Jednak praktycznie rzecz biorąc, to by było oczko na jeden sezon. Jesienią zasypią je liście i trzeba będzie sprowadzić koparkę, by je odkopała. Łopatą nie da rady.
Stanął na środku kręgu utworzonego przez drzewa i wyciągnął ręce do Marianny.
– Proszę mi podać ręce… A teraz proszę spojrzeć w gorę. Ile nieba pani widzi?
– Niedużo.
– No właśnie. Te drzewa jeszcze trochę urosną i wtedy całkiem je zasłonią. Nie chodzi tylko o to, że niebo nie będzie odbijać się w wodzie… Nawet gdyby pani po pierwszym liściu, który spadnie, przykryła taflę siatką, to i tak ta masa liści ją zasypie.
– Nie pomyślałam o tym. To niech pan wybierze inne miejsce.
Wyszli spomiędzy drzew i powoli obchodzili ogród.
Co chwila czymś się zachwycał.
– Czy widziała pani Ogród Flagi Brytyjskiej w Penshurst Place w hrabstwie Kent? Nie? Myślałem, że to śmiałe połączenie lawendy z białymi i czerwonymi różami to stamtąd… A ta łąka z kąkolami, złocieniami i naparstnicami? Niecodzienne zestawienie… Widziałem podobną w Sussex.
Doszli do brzozowego zagajnika.
– Czy to pani posadziła te niebieskie dzwonki?
– Ja. Ładnie wyglądają na tle białych pni, prawda?
– Ładnie? To za mało powiedziane. Nie wiem właściwie, po co mnie tu pani sprowadziła. Ten ogród i dom to cudo. Nic bym tu nie zmieniał.
Marianna aż się zarumieniła z zadowolenia.
– Brakuje mi tu wody. Wie pan, wprawdzie Zosia ma duży staw, można w nim nawet pływać… Tylko że tam są zaskrońce, a Zosia nie pozwala ich płoszyć. Mówi, że dzięki temu nie ma szczurów… Brrr! – wstrząsnęła się Marianna.
– Nie lubi pani węży.
– Okropnie się ich boję.
– Zaskrońce uciekają przed ludźmi, więc nie ma się co bać. Wie pani, że kiedyś uważano je za święte, bo wierzono, że w domu, w którego pobliżu żyją, panuje szczęście i pomyślność?
– Nie wiedziałam. Wszystko to bardzo piękne, wolałabym jednak zmienić temat. Mam gęsią skórkę na samą myśl o… o nich.
Pan Androżewski się roześmiał.
– Jakbym słyszał starego górala, który o niedźwiedziu mówi „on”.
– Tabuizacja językowa, to pan ma na myśli. Ja wierzę, że słowo ma moc sprawczą.
– Jak to napisał Frazer w Złotej gałęzi? Coś w rodzaju: dziki nie jest w stanie dostrzec różnicy między rzeczami a słowami.
– Dziękuję!
– Może lepiej wróćmy do tej wody – powiedział Androża z uśmiechem. – A zatem woda w ogrodzie.
– Najlepiej taka do kąpieli.
– Prysznic ogrodowy?
– Żarty się pana trzymają.
– Nie, wcale nie.
Doszli do domu i stanęli na ścieżce przed gankiem. Pan Androżewski jeszcze raz ogarnął wzrokiem ogród.
– Małe oczko pani nie zadowoli, bo można by w nim najwyżej nogi moczyć. Na duże nie ma miejsca. Można by je zrobić, tylko zaburzyłoby równowagę tego pięknego ogrodu. Co by pani powiedziała na rozdzielenie funkcji?
– Nie rozumiem.
– Szmer wody osobno, kąpiel osobno.
– Plastikowy basen na trawniku i płyta z odgłosami natury pod tytułem „Górski strumień”?
– Ciepło, ciepło…
– Kąpiel w łazience przy otwartym oknie plus płyta jak wyżej?
– Cieplej…
– Niech pan już powie, bo nic innego nie wymyślę.
– Mała szemrząca fontanna i podgrzewana balia ogrodowa.
– Cudownie! Że też od razu mi to nie przyszło do głowy! Świetny pomysł! Tracy, moja przyjaciółka z Detroit, ma koło domu hot tub. Wspaniały wynalazek.
– Amerykański. Pani tego nie może wiedzieć, bo jest za młoda, ale dla mojego pokolenia „amerykańskie” znaczyło „doskonałe”, a nawet „najlepsze na świecie”.
Powiedział to zwyczajnym tonem i Marianna uznała, że ocenił ją na ładnych parę lat mniej, niż miała. Ani myślała prostować omyłki.
– Drewniana balia z metalowymi opaskami to oczywiście rzecz znana i na Syberii, i w Japonii. Amerykanie zmienili sposób podgrzewania wody, dołożyli półkę na drinki i stworzyli modę na hot tub.
À propos drinków… Może zimny szprycer z odrobiną białego wina?
– Nie, dziękuję. Po pierwsze, jestem w pracy, po drugie, ani kropli alkoholu, gdy prowadzę.
Zabrzmiało to sucho i zasadniczo. Marianna poczuła się skarcona.
– Okej – powiedziała. – Ale jeść pan może, prawda?
– Chyba nie powinienem nadużywać pani gościnności.
– O czym pan mówi? Musimy omówić balię i fontannę. Nie będzie panu przeszkadzać, że podczas rozmowy będę się krzątać w kuchni?
– Ależ skąd.
Mariannie spodobało się to, co usłyszała od Zosi: że jest apetyczna, gdy gotuje, i postanowiła sprawdzić, czy pan Androżewski też tak pomyśli.
Do dwóch wysokich szklanek nalała wody mineralnej, włożyła po pół plastra pomarańczy i po gałązce mięty. Podała jedną gościowi.
– Dobrze pan zna angielskie ogrody.
– Uwielbiam je. W czasie studiów każde wakacje spędzałem na Wyspach. W ogrodzie mógłbym pracować za darmo, ale oni o tym nie wiedzieli i jeszcze mi płacili.
– O! Cenna wiadomość! – zaśmiała się.
– Już nieaktualna. Wtedy to było hobby. Teraz zawód… i hobby też.
To, co mówił, spodobało się Mariannie. Zbyt wiele czasu poświęca się pracy, by robić coś, co nudzi albo napawa niechęcią.
Wszyscy mężczyźni lubią zupy, więc Marianna już rano ugotowała barszcz ukraiński, a właściwie własną wariację na jego temat: orzeźwiający i pikantny barszcz na wywarze z wiejskiej kury, z białą fasolą, botwiną i młodymi jarzynami podduszonymi wcześniej na maśle. Teraz, gdy zupa się grzała, zaczęła przygotowywać deser. Błogosławiła chwilę, w której zrezygnowała z nadziewanych brzoskwiń, bo niezbędnym składnikiem było amaretto, a skoro pan Androżewski był taki stanowczy na punkcie alkoholu, nie odważyłaby się podać deseru z likierem.
– Moją ulubioną pracodawczynią była Madame Annabelle de Clermont. Miała wspaniały ogród w Sussex.
– Pani de Clermont? Siedemdziesiąt lat, papuzi profil, fiołkowe włosy i szmaragdy za milion dolarów na szyi?
– Chyba tak, tylko wtedy, naturalnie, była młodsza.
– Poznałam ją kiedyś w samolocie z Nowego Jorku do Paryża. Zwróciłam na nią uwagę, gdy usłyszałam, jak pyta stewardesę, która miała plakietkę z imieniem i nazwiskiem, jak się nazywa.
– A zatem mówimy o tej samej osobie. – Uśmiechnął się.
– Kiedyś byłam zdania, że nie ma głupich pytań. Niestety, moja dziecięca, naiwna wiara runęła, gdy przeczytałam, że Britney Spears zapytała: „A gdzie w tym roku odbędzie się festiwal w Cannes?”.
Marianna wyjęła z lodówki tortownicę z upieczonym kruchym spodem, płatek rozwałkowanego ciasta i krem z mleka, żółtek i wanilii, a ze spiżarni przyniosła miskę świeżych malin. Odsypała trochę na talerzyk i podała gościowi.
– Jakie pyszne! – zachwycił się.
– Bo to leśne. Pierwsze w tym roku.
Posmarowała ciasto kremem, wsypała maliny, płatek ciasta pokroiła w paseczki, ułożyła kratkę na malinach i wstawiła tortownicę do piekarnika.
– Britney to małe miki przy pani de Clermont. Najpierw zapytała, skąd jestem, a potem zadała mi serię trudnych pytań: „Czy to prawda, że Amerykanie są głupi? O której w Detroit jest północ? Czy Amerykanie jedzą świeże owoce, czy wszystko mają z puszek?”. Czekałam, aż zapyta: Ile nóg ma stonoga? Czy kangury są jadowite? W jaki dzień tygodnia wypadnie w przyszłym roku Wielki Piątek? Dlaczego nie produkuje się karmy dla kotów o smaku myszy?
Madame de Clermont pochodzi ze starej rodziny – powiedział pan Androżewski ze śmiechem. – I wiele się jej wybacza.
– Tak, zwierzyła mi się, że jest spokrewniona z Burbonami i że jej rodzina wywodzi się od hrabiego Roberta de Clermont. Na jej miejscu bym się tym nie chwaliła. Robert de Clermont w bitwie dostał w głowę buzdyganem i pękła mu czaszka. Od tej pory cierpiał na napady szaleństwa. A przecież wiadomo, że to dziedziczne.
Marianna posiekała koperek i zieloną pietruszkę z listkiem selera, nalała barszcz na talerze i ozdobiła zupę kleksem śmietany.
– Czy możemy zjeść na ganku? – zapytał pan Androżewski, pilnie śledzący każdy jej ruch.
– Pewnie. Proszę wziąć sztućce i serwetki, ja przyniosę zupę.
Jeśli rzeczywiście droga do serca tego mężczyzny prowadziła przez żołądek, to w czasie tego obiadu zdobyła je szturmem.

 

                                  Rozdział 31

Gdy Marianna wróciła do domu, Zosia siedziała na fotelu przy kominku. Wstała na jej widok.
– Zrobić ci herbaty? – zapytała.
– Tak, chętnie się napiję. Jak tam pot-au-feu?
– Zaglądałam kilka razy, tak jak mówiłaś, i pół godziny temu dodałam te przygotowane jarzyny.
– Super.
Marianna schowała zakupy i whisky, którą dostała od Eryka, umyła ręce w zlewie i zajęła się wykańczaniem bulionu. Zosia zaparzyła herbatę, a potem stała z filiżanką i patrzyła, jak Marianna wyławia z garnka muślinowy woreczek z ziarnkami pieprzu i kolendry.
– Przyjechałaś z Erykiem? Wydawało mi się, że słyszałam jego głos.
– Tak. Spotkałam się z nim w sklepie, zaprosił mnie do siebie na whisky i musiał mnie odwieźć.
– To jak wróci do domu?
– Ma przecież nogi.
Zosia popatrzyła przez okno. Krótki styczniowy dzień miał się ku końcowi. Śnieg, który zaczął padać przed godziną, zmienił się w deszcz ze śniegiem. Nie była to wymarzona pogoda na spacer.
– Wczoraj zachowałam się okropnie. Mówił ci, prawda?
Marianna w skupieniu cedziła zupę.
– Tak, mówił, co nie znaczy, że się skarżył. Proszę, wyjmij z tej szafki korniszony i przełóż je do miski.
Zosia odstawiła filiżankę i zajęła się ogórkami.
– Nie powiedziałaś, żebym go odwiozła, ani nie zaprosiłaś go na obiad, bo myślisz, że nie chce mnie teraz widzieć?
– Nie zaprosiłam go, bo nie przyszło mi to do głowy. Pomyślałam, że po obiedzie usiądziemy sobie we dwie na kanapie, otworzymy duże pudełko lodów i obejrzymy jakiś film.
Marianna układała jarzyny i mięso na półmisku. Zosia chwilę milczała, potem zaniosła ogórki do jadalni. Wróciła do kuchni i stanęła w drzwiach z miną winowajczyni.
– Powinnam go przeprosić – powiedziała.
Marianna się roześmiała.
– Masz minę jak pierwszak, który zapomniał kredek. – Podała jej wazę, sama wzięła półmisek. – Jedzmy, bo jestem głodna jak wilk.
Gdy już siedziały przy stole i nalewała Zosi bulion do filiżanki, powiedziała:
– Wczoraj tak ładnie to ujęłaś, że przyjaźń polega na dbaniu o drugiego człowieka jak o siebie. Tylko nie wolno zapominać, że przyjaciel to osobny człowiek. Za dużo ludzi myśli, że wiedzą lepiej niż inni i dlatego mogą za nich decydować. Gdybym kiedyś doszła do takiego stanu, rąbnij mnie w głowę, bardzo cię proszę.
Po obiedzie Marianna nalała sobie whisky.
– Napijesz się whisky? Albo likieru? Zostało trochę benedictine z sylwestra! – zawołała do Zosi.
Zosia przeglądała DVD, które Marianna położyła koło odtwarzacza.
– Tak. Był świetny.
– Jakie lody? Czekoladowe, śmietankowe czy mango? A może mieszane?
– Czekoladowe.
– A dla mnie mango – powiedziała Marianna sama do siebie, nakładając lody do dwóch miseczek. Dołożyła do każdej garść bakalii. Sięgała po puszkę z kruchymi ciasteczkami, gdy dobiegł ją głos Zosi:
Tacy byliśmy, widziałaś to?
Marianna triumfalnie uniosła zaciśniętą pięść.
Yes! – szepnęła do siebie.
Każde studia na coś się przydają, nawet ekonomia i seminarium z marketingu. Poświęciła pół godziny na wybieranie i układanie płyt, ale warto było, bo Zosia wybrała właśnie tę, którą miała wybrać. W grę wchodziła jeszcze Yentl, ale Tacy byliśmy było lepsze. Bardziej łopatologiczne. Sztuka układania towarów na półkach może i była rodzajem manipulacji, jednak jak się przydawała w życiu!
– Dawno temu. Chętnie obejrzę jeszcze raz! – zawołała do Zosi.
Dodała ciasteczka do lodów, ułożyła deser na tacy i poszła do salonu.
– Lubię Redforda. Przypomina mi… – Zosia urwała. – Przypomina mi wyprawy do kina jeszcze w szkole.
Nie zwiodła jednak Marianny. Dlaczego każdy przystojny blondyn przypominał Zosi Krzysztofa? Gdy jednak patrzyła na młodego Redforda w niebieskim swetrze, musiała w duchu przyznać, że jego leniwy koci wdzięk może się kojarzyć z tym dupkiem. Więcej, Krzysztof, ze swoimi subtelnymi rysami, był nawet przystojniejszy niż nieco toporny Amerykanin.
Z początku Zosia błądziła gdzieś myślami. Marianna bała się nawet, że pewna anachroniczność filmu i jego irytująco naiwnie przedstawione tło polityczne mogą sprawić, że nie będzie chciała oglądać dalej. Jednak kiedy Redford, czyli Hubbell Gardner, ukradkiem pogłaskał but granej przez Barbrę Streisand Katie Morosky, gdy zawiązywał jej sznurowadło, zapomniała nawet o lodach.
Marianna znała ten film na pamięć i tylko czasem patrzyła na ekran. Kątem oka obserwowała Zosię.
Film był przejmująco smutny. Od początku było widać, że choć dwoje bohaterów naprawdę łączy miłość, wszystko poza tym ich dzieli: od poglądów politycznych do takich drobiazgów, jak zwyczaj picia z butelki czy siadania na stole.
Kiedy Gardner mówił: „Nic z tego nie będzie”, i gdy na pytanie Katie Morosky: „Dlaczego nie mogę ciebie mieć?”, odpowiadał: „Bo za bardzo naciskasz”, Zosia pociągała nosem. A kiedy padły słowa: „Żadna kobieta nie będzie cię tak kochać” i „Nigdy taki nie byłem. Kiedy kogoś kochasz, jesteś głucha, ślepa i niemądra”, jawnie płakała.
Gdy wybrzmiały ostatnie nuty nagrodzonej Oscarem tytułowej piosenki The Way We Were, Zosia, wycierając oczy, powiedziała:
– Piękny film. Masz na płycie ścieżkę dźwiękową?
– Nie, ale możemy cofnąć końcówkę.
– Całkiem bym się rozkleiła, gdybym jeszcze raz zobaczyła, jak się rozstają.
– Mam tę piosenkę na płycie Shirley Bassey.
Marianna wstała z kanapy, pogrzebała w szufladzie i włączyła płytę.
Shirley śpiewała chyba jeszcze lepiej niż Barbra, mniej sentymentalnie, z większym dramatyzmem. Marianna przypomniała sobie, jak Zosia śpiewała Diamonds Are Forever, gdy na Lea grali w scrabble. Zaledwie przed rokiem, a wydawało się, że wieki temu.
Przy słowach „If we had the chance to do it all again, tell me, would we? Could we?” Zosia powiedziała:
– Gdyby można było cofnąć czas… – I jeszcze raz ją włączyła.
– Zrobię kawę. Napijesz się?
– Tak.
„Może Zosia zwróciła uwagę nie tylko na słowa: »A gdybyśmy mogli zacząć wszystko od początku, to powiedz, czy byśmy chcieli i umieli?«, lecz także na ciąg dalszy: »Wspomnienia mogą być piękne, a to, co zbyt bolesne, po prostu wyrzucamy z pamięci«”, myślała Marianna, wsypując kawę do ekspresu. Do takiej rozmowy przygotowywała się od dawna. Nie będzie lepszej okazji.
Gdy Marianna wróciła z kuchni, Zosia wzięła od niej filiżankę i zapytała nagle:
– Chciałaś, żebyśmy obejrzały właśnie ten film, prawda?
Zaskoczona Marianna nie straciła zimnej krwi.
– Miałam nadzieję, że go wybierzesz, bo jest dobry i świetnie zagrany.
– I przypomina historię moją i Krzysztofa.
– Skoro tak twierdzisz…
Marianna napiła się kawy i by złagodzić ostatnie słowa, powiedziała żartobliwym tonem:
– Powinnam ci teraz zadać sakramentalne amerykańskie pytanie: „Czy chcesz o tym porozmawiać?”.
– Jak na to odpowiadają amerykańscy bohaterowie?
– Różnie. Czasem mówią „chcę”, czasem „nie teraz” albo „może kiedyś”.
– A jak ja powinnam odpowiedzieć?
– Jak chcesz. Nie jestem facetem i nie wyobrażam sobie, że mogłabym za ciebie decydować.
Zosia się uśmiechnęła.
– Zazdroszczę ci, że zawsze wiesz, co powiedzieć. – I zanim Marianna zdążyła zaprzeczyć, dodała: – Zresztą nie tylko tego. Całowałaś się z Andrzejem na tej randce?
Marianna osłupiała. I pomyśleć, że wyobrażała sobie, że to ona kieruje tą rozmową!
– Tak.
– Mogę zapytać, jak było?
– Pytać zawsze możesz. Tak samo jak ja mogę nie odpowiadać. Ale odpowiem. Bosko.
– Tego też ci zazdroszczę. I tego, jak na ciebie patrzy, i że zaprasza cię na kolacje, i codziennie do ciebie dzwoni…
– Trochę przesadzasz – weszła jej w słowo Marianna. – Nie codziennie, a na kolacji byliśmy raz. Choć nie zaprzeczam, że to był bardzo miły wieczór.
Zapadło milczenie. Marianna postanowiła nie odzywać się pierwsza. To Zosia miała problem do rozwiązania.
W końcu Zosia powiedziała:
– Siedziałam tu, gdy pojechałaś na zakupy, patrzyłam w ogień i myślałam o tobie i o Andrzeju. Zazdrościłam ci wczoraj tej randki. Wszystkiego.
Marianna nie mogła dłużej milczeć.
– Zosiu, nie masz pojęcia, co to jest zazdrość. Chciałaś mi go odebrać albo życzyłaś mi, żeby mnie zostawił? Nie. To byłaby zazdrość.
A właściwie zawiść. Nie był to jednak dobry moment na terminologiczne uściślenia.
– Może zazdrość to złe słowo. Było mi żal, że to mnie omija. Myślałam o Krzysztofie… Nie chciałam Erykowi zrobić przykrości.
– Opowiedział mi dziś o tym. – Marianna postanowiła złapać byka za rogi. – I wcale nie był urażony, tylko zdziwiony. Prawdę mówiąc, ja też tego nie rozumiem.
Zosia odwróciła głowę i zapatrzyła się na ogień.
Za oknami było już ciemno, Marianna jednak nie wstała, by zasunąć zasłony i zapalić lampy. Siedziała na kanapie i czekała.
Zosia westchnęła i spojrzała na nią.
– Krzysztof chyba kogoś ma – powiedziała nagle.
– Wiem – odruchowo odrzekła Marianna.
– Wiedziałaś i nic mi nie powiedziałaś?
Marianna klęła w duchu najgorszymi wyrazami. Nie było jednak odwrotu.
– W lecie znalazłam w sieci jego zdjęcia z jakąś panienką. Nie, nie – dodała szybko, widząc minę Zosi – w sumie niewinne. Trzymają się za ręce, on ją obejmuje gdzieś na ulicy, takie rzeczy. Nic ci nie powiedziałam, bo miałaś dość problemów, a potem myślałam, że z nim zerwałaś i że nie ma to już znaczenia.
– Mogłabyś mi je pokazać?
– Naprawdę chcesz?
– Tak.
Marianna wstała z westchnieniem. Nie była pewna, czy to dobry pomysł. Teraz żałowała, że ich od razu nie skasowała.
Poszły do pokoju, który Marianna nazywała swoim gabinetem. Włączyła komputer. Na ekranie kolejno pojawiały się zdjęcia.
Ciemnoskóry sprzedawca w biało-czarnej czapeczce i białej koszuli przy straganie z nugatem i chałwą w wąskiej kamiennej uliczce, a obok zgrabna blondynka w kolorowej spódnicy i zielonym podkoszulku.
– Dorota Chelińska – powiedziała cicho Zosia.
– Co ty mówisz? Jaka Dorota?
Zosia pokazała palcem na zdjęcie.
– Nasza recepcjonistka. To ją nagrała twoja ukryta kamera, pamiętasz?
W tym momencie Marianna poznała dziewczynę, która robiła wszystko, by skompromitować Zosię i doprowadzić do jej zwolnienia z pracy.
Dorota leżąca na gładkiej niebieskiej wodzie i czytająca książkę. Oświetlony okrągłymi lampami pasaż handlowy i Dorota przymierzająca chustę z cekinami. Krzysztof i Dorota trzymający się za ręce na poszarpanej brązowej skale ginącej w morzu. Krzysztof obejmujący Dorotę zaglądającą do starej omszałej studni.
– To Izrael, prawda? – spytała Zosia.
– Chyba tak. To w wodzie na pewno. Typowe zdjęcie, jakie robią sobie turyści nad Morzem Martwym.
– Krzysztof w zeszłym roku kilka razy był w Izraelu.
Zosia znieruchomiała przed ekranem.
– Może napijemy się herbaty? – zapytała Marianna, bo nic innego nie przyszło jej do głowy. – Kawa na pewno wystygła.
Usiadły przy kuchennym stole. Światło padające z okna wydobyło z ciemności dwa słomiane chochoły okrywające krzaki róż.
– To Andrzej okrywał róże? – zapytała Zosia.
Marianna spojrzała na nią, zaskoczona nagłą zmianą tematu.
– Tak. U ciebie też.
Zosia położyła głowę na opartych na stole rękach i wybuchnęła płaczem.
Marianna pozwoliła jej płakać przez chwilę. Potem oderwała z rolki kawałek papierowego ręcznika i włożyła Zosi do ręki. Przysunęła krzesło do jej krzesła, usiadła i głaskała ją po głowie.
Płacz stopniowo cichł. W końcu Zosia wytarła mokrą od łez twarz i wysiąkała nos.
Mariannie przypomniało się to, co Eryk mówił o Japonii, i powiedziała:
– W dobrym japońskim towarzystwie byłabyś spalona. Publiczne głośne wysiąkanie nosa, do tego przez kobietę, to szczyt złego wychowania.
Zosia próbowała się uśmiechnąć, choć oczy błyszczały jej jeszcze od łez.
– I jak ci tu nie zazdrościć. Czy kiedyś nie wiedziałaś, co powiedzieć, albo palnęłaś coś głupiego?
– Milion razy. Moja ciotka i mój ojciec mieli sarkastyczne poczucie humoru i rozumieli się w pół słowa, a ja długo nie odróżniałam wypowiedzi serio od ich dowcipów. Jeśli jeszcze dołożyć do tego chęć popisywania się i słabość do trudnych słów… Kompletna klęska. Raz polonistka wezwała ciotkę do szkoły, bo na pytanie, co to znaczy „dżentelmen”, jako jedyna zgłosiłam się do odpowiedzi i z dumą podałam definicję, którą znałam z domu: „W Związku Radzieckim dżentelmen to mężczyzna, który przed pocałowaniem kobiety w rękę wyjmuje papierosa z ust”.
Na twarzy Zosi pojawił się uśmiech.
– Mnie nie było do śmiechu. Ciotka wróciła ze szkoły i powiedziała: „Któregoś dnia przez ciebie obie wylądujemy na Syberii”. Naturalnie, żartowała, to już były czasy Gierka, ja jednak porządnie się wystraszyłam i wyobrażałam sobie, jak w łańcuchach jedziemy kibitką.
Marianna napiła się zimnej już herbaty.
– Ciotka miała masę świetnych powiedzonek, których wtedy nie rozumiałam do końca. Mawiała na przykład: „Dojrzałych ludzi poznaje się po tym, że rozumieją, że świat jest taki, jaki jest”. Często słyszałam przez okno gabinetu, jak mówi do pacjentki: „Droga pani, prawdziwe życie nie zacznie się jutro, ono się zaczęło w dniu pani narodzin”.
Zosia milczała.
– Twoja ciotka była mądrą kobietą – odezwała się w końcu. – Wiesz, gdy wtedy na Kazimierzu świętowaliśmy odzyskanie Różan, myślałam, że od tej chwili będę szczęśliwa. Tymczasem byłam szczęśliwa w tamtej chwili.
– Jesteś typowym człowiekiem Zachodu. Zawsze na coś czekamy albo coś wspominamy. Bardzo mądrzy ludzie, filozofowie, mnisi buddyjscy cały czas pamiętają, że życie jest teraz, właśnie i tylko w tej chwili. To jednak nie jest łatwe.
Zosia wyciągnęła rękę i położyła ją na dłoni Marianny.
– Jesteś prawdziwą przyjaciółką. Zadbałaś nawet o moje róże, o których ja zapomniałam. Wcale nie dlatego ci się nie zwierzam, że się boję, że będziesz mnie krytykować albo do czegoś zmuszać. Nic nie mówiłam, bo miałam w głowie raz pustkę, raz chaos… I teraz nagle pstryk! Wszystko się ułożyło.
– W filozofii i w psychologii nazywa się to iluminacją – powiedziała Marianna. – Święty Augustyn uważał, że takie poznanie prawd wiecznych jest darem Boga, psychologia zaś tłumaczy to na sposób świecki: umysł cały czas pracuje nad rozwiązaniem jakiegoś problemu, choć nie jesteśmy tego świadomi, i nagle pojawia się rozwiązanie, czyli olśnienie.
– Tak, właśnie to mnie spotkało. Gdy wczoraj zadzwoniłam do Krzysztofa i odebrała jakaś kobieta, choć na pewno nie Dorota Chelińska – Zosia uśmiechnęła się gorzko – wydawało mi się, że świat się zawalił. Dziś rano już prawie o tym nie pamiętałem. Siedziałam i bezmyślnie patrzyłam w ogień… Potem ten film i te zdjęcia… Jakby kawałki układanki pofrunęły na swoje miejsce… Nagle zobaczyłam cały obrazek. Dostrzegłam, że to, co mi się wydawało łodygą, jest zielonym wężem, a zachód słońca naprawdę jest pożarem.
Urwała i milczała chwilę.
– Jestem jak Katie Morosky. Krzysztof też, jak bohater tego filmu, wszystkim, co mówił, co robił, prosił: „Odpuść”. Ale ja nie mogłam. Za wszelką cenę chciałam, żebyśmy się kochali i razem zestarzeli… – Głos się jej załamał, lecz zaraz się opanowała. – Nasza ostatnia rozmowa… Chciałam go zranić. Żeby choć przez chwilę bolało go tak jak mnie. Wykrzyczałam w złości, że od początku wiedziałam o Judycie i że go nienawidzę. Że to koniec. Jednocześnie gdzieś w środku czułam, że wcale tego nie chcę. Wciąż jeszcze go kochałam… A on, zamiast mnie błagać… przepraszać… powiedział zimno: „Wreszcie to zrozumiałaś. Nie pasujemy do siebie. Powinniśmy się rozstać. To najlepsze wyjście”. – Zosia wyprostowała ramiona i uniosła głowę. – Wiesz, to ja zawsze byłam tą osobą, która przechodzi na drugą stronę ulicy, a on tą, która tam czeka. I teraz powiem jak Katie: „Umiem przegrywać. Mam w tym więcej doświadczenia”.

 

 

9 komentarzy

  1. Właśnie skończyłam „Wiosnę w Różanach” i muszę przyznać, że jest lepsza od pierwszej części. Polubiłam nowych bohaterów, ale i ze starymi miło spędzało mi się czas. A jak mi ślinka ciekła gdy czytałam przepisy! Gratuluję i czekam na kolejne powieści 🙂

  2. przeczytałam „Drogę…” w dwa dni- jak na matkę 2 letniego dziecka- to powalające tempo, dla mnie „bomba”. Kiedy czytałam fragmenty o Szczawnicy widziałam w wyobraźni te miejsca- szczegolnie mi bliskie i mam tylko takie pytanie- czy opisywana restauracja z widokiem na park to Willa Marta bo jak dla mnie to pasuje idealnie….niestety nie zdobyłam jeszcze drugiej części ale fragment jest obiecujący 🙂 a tak na marginesie to mogłabym być młodszą Marianną.
    Tak się nawet dziś zastanawiałam kiedy skończyłam czytać że byłby świetny film- nawet widzę obsadę…życzę tego sobie i pani 🙂

    zuzanna
    1. Rzeczywiście, 2-letnie dziecko nie zostawia wiele czasu na lekturę… Pamiętam to dobrze, choć dla mnie to dawne czasy. Prawdę mówiąc, pisząc o restauracji, nie myślałam o żadnej konkretnej, choć znam i bardzo lubię Szczawnicę i okolice. A co do filmu, to sama chętnie bym obejrzała 🙂 W roli Eryka chciałabym zobaczyć Marcina Dorocińskiego. Pozdrawiam serdecznie!

  3. Czytałam „Drogę do Różan” i „Wiosnę w Różanach”. Obydwie rewelacyjne, ale szczególne miejsce w moim sercu zajęła „Wiosna w Różanach”. Przepiękna historia. Szczególnie upodobałam sobie postać Marianny. Nianię Zuzannę szczerze pokochałam. Od czasu do czasu wypróbowuję przepisy z książki. Pyszności:) Ma Pani niezwykły dar opisywania przyrody i jedzenia. Czytając, czułam zapach kwiatów, śpiew ptaków i aromat pysznych potraw. Miałam wrażenie, że stoi przy mnie babcia lub mama i zdradza mi tajemnice sztuki kulinarnej. Szczerze gratuluję i z niecierpliwością czekam na kolejne powieści.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.