„Droga do Różan” to pierwsza część sagi „Różany”. Pierwsze wydanie ukazało się w 2012 roku.
Roboczy tytuł tomu brzmiał „Mężczyzna, który pozwalał się kochać”. Nie spodobał się wydawnictwu, zaproponowałam więc „Za blisko”. „Mało romantyczny” – oceniło Wydawnictwo Otwarte i wybrało (potem zmieniony) tytuł „Sekrety róż”. Żartowałam wtedy, że sprzedaż będzie większa, bo książka stanie nie tylko na półce z powieściami, także wśród poradników ogrodniczych. Nie byłoby to złe miejsce jeszcze z innego powodu – otóż główna bohaterka Zosia Borucka jest ogrodniczką i razem z ojcem i nianią prowadzi gospodarstwo i pensjonat w podkrakowskich Różanach.
Po sąsiedzku mieszka jej przyjaciółka Marianna, nieco cyniczna 40-latka nadużywająca whisky, i Eryk, zakochany w Zosi malarz.
Jednocześnie z historią Zosi poznajemy historię jej niani – od dzieciństwa spędzonego w Krakowie i nauki na angielskiej pensji do dramatycznej wędrówki i walki o życie we wrześniu 1939 roku.
Wydania
Moje pisanie jest także zabawą literacką. W tekście wszystkich tomów są ukryte drobne cytaty. Na przykład rozdział 10 „Drogi do Różan” zaczyna się od zdania: „Była pierwsza w nocy, gdy dojechał do Różan”. W pierwotnej wersji był to fragment zdania rozpoczynającego „Rodzinę Połanieckich”: „Była godzina pierwsza po północy, gdy Połaniecki zbliżał się do dworu w Krzemieniu”, lecz jedna z redaktorek uznała, że źle brzmi, i poprawiła (nie zdradziłam, że to Sienkiewicz). Tak jak Połaniecki przyjechał do Krzemienia po pieniądze, tak samo Krzysztof, wielka miłość Zosi, przyjeżdża do Różan nie po to, by jej się oświadczyć, na co Zosia ma cichą nadzieję, lecz żeby odzyskać stary dług. Jego wizyta uruchamia całą lawinę zdarzeń i wywraca spokojny świat Zosi do góry nogami.
Rozdział 6
(…) Gdyby była żoną Krzysztofa… Co robiłaby teraz Zofia Doliwa? Na pewno nie siedziałaby przy komputerze. Wyobraziła sobie, jak jedzą razem kolację, Krzysztof o czymś opowiada, a ona niepostrzeżenie zdejmuje buty i wsuwa mu stopę w nogawkę spodni, jakby byli kochankami jedzącymi kolację w restauracji. On podnosi głowę, światło lampy odbija się w jego jasnych włosach i najpierw uśmiechają się jego szarozielone oczy, potem uśmiech pojawia się na ustach…
Potrząsnęła głową. (…) Sprawdziła jeszcze pocztę. Same reklamy. Wyłączyła komputer i zeszła na dół. Zegar w sieni wybił jedenastą.
Przez kuchenne okno widziała ogród pełen tajemniczych cieni. Gwiazdy świeciły bardzo jasno. Mała chmurka wolno sunęła przez tarczę księżyca. Światło z dwóch okien pokoju niani odbijało się w błyszczących liściach różaneczników.
Nalała sobie soku i powoli piła. Potem opłukała szklankę, wstawiła ją do zmywarki i poszła w stronę drzwi prowadzących do ogrodu. Troj, śpiący w ogrodowej sieni, podniósł głowę i zamachał ogonem.
– Masz ochotę na spacer? – zapytała cicho i podrapała go za uszami. Miał wilgotną mordę. – Piłeś wodę czy byłeś z nianią w ogrodzie? – Dotknęła sierści na jego łapach. Sucha. – Piło się wodę. Chodź, przejdziemy się kawałeczek.
Wzięła z szafy stary sweter i gumowe buty, potem założyła psu skórzaną obrożę i otworzyła drzwi do ogrodu. Wszystkie okna były ciemne. Świeciło się tylko u niani.
Cicho jak duch przeszła po trawniku i weszła do sadu. Zerwała garść czereśni. Kilka spadło na krótko przystrzyżoną trawę. Szukała ich po omacku i wtedy się zorientowała, że nie ma ani śladu rosy.
– Ty oszuście – pogroziła Trojowi. – Czemu nie mówiłeś, że jest sucho?
Zeszli nad staw. W półmroku błyszczały żółte kwiaty kosaćców. Zosia zanurzyła rękę w wodzie. Wierzchnia warstwa była ciepła jak w wannie.
– To co? – Popatrzyła na psa. – Popływamy? Tylko cię uprzedzam, że nie wzięłam kostiumu.
Szybko się rozebrała, położyła ubranie na kępie paproci, gumką wygrzebaną w kieszeni spięła włosy na czubku głowy i weszła do wody. Troj nie odstępował jej ani na krok. Woda przy dnie była zimna i Zosia płynęła spokojną żabką, by jej nie mącić. Odbite w wodzie gwiazdy drżały poruszane drobną falą.
Pies znudził się po kilku nawrotach i wyszedł na brzeg. Stanął na trawie na szeroko rozstawionych łapach i otrzepał się z wody. Zosia uwielbiała ten widok. Jak on to robił? Zaczynał kręcić głową, potem w wibracje wpadał tułów, a na końcu fala drgań dochodziła aż do koniuszka kosmatego ogona.
Jeszcze kilka razy leniwie przepłynęła staw. Poczuła się lepiej. Jej troski zawsze trochę rozpuszczały się w wodzie.
Przypomniała sobie, jak wyglądał ten staw, gdy go zobaczyła po raz pierwszy: śmierdzące bajoro pokryte grubym zielonym kożuchem. Porządnie się namachała grabiami i podbierakiem, zanim zebrała tony rzęsy i oślizłej skrętnicy.
Aksamitny warkocz moczarki przesunął się po jej brzuchu. Moczarka, zmora stawów hodowlanych, była jej sprzymierzeńcem: wytwarzała tlen, który zabijał algi. Drugim była Nymphaea chromatella, której liście, pokrywając staw, odcinały algom dostęp światła. Z wielu gatunków lilii wodnych, od śnieżnobiałych przez różowe do amarantowych, wybrała właśnie ten, o pięknym bladożółtym kolorze i zielonych liściach z brązowym marmurkowym wzorem. Lilie, które kiedyś pozowały Monetowi.
Wyszła na brzeg i spróbowała się otrzepać jak pies.
– Nauczyłbyś mnie tej sztuczki – powiedziała do Troja tarzającego się w trawie.
Wytarła się podkoszulkiem, który potem rozwiesiła na drzewie, by wysechł do rana. Włożyła sweter na gołe ciało.
Obeszli dom i nieużywane zabudowania folwarku. Tylko część była wyremontowana – ta, gdzie stał piec chlebowy i stara, cudem zachowana suszarnia do owoców. Zosia wyobraziła sobie rząd lśniących maszyn do robienia dżemów, konfitur… Maszyn bardzo sprytnych i bardzo drogich. Westchnęła.
Troj skręcił w lipową aleję. Poszła za nim. Głęboko wciągnęła powietrze. Czy jest coś piękniejszego niż zapach kwitnących lip? Objęła pień i przytuliła się do drzewa. Zamknęła oczy i głęboko oddychała.
Pies trącił ją nosem.
– No co tam? Zatrzymać się nie wolno? To nie spacer na więziennym podwórku. – Potarmosiła pieszczotliwie psie uszy.
Wyjęła klucz z kieszeni i otworzyła boczną furtkę. Pies przepchnął się pierwszy i ruszył miedzą wzdłuż płotu.
Trawa na ścieżce była krótka i sprężysta. Błyszczały w niej białe gwiazdki stokrotek. Zosia podniosła wzrok na białą smugę Drogi Mlecznej i lekko drgające gwiazdy. Nagle zobaczyła maźnięcie światłem na atramentowym niebie. Spadająca gwiazda! Pożałowała, że nie zdążyła pomyśleć życzenia. A gdyby zdążyła, czego by sobie życzyła? Trzeba kupić stukartkowy zeszyt i zacząć je spisywać.