Siedzimy zamknięci w domach i każdy znosi to inaczej. Rodzice są udręczeni zastępowaniem nauczycieli, ci, którzy przyzwyczaili się wychodzić na cały dzień i mieszkanie traktują jak sypialnię, czują się pewnie jak w klatce. W lepszej sytuacji są ci, którzy już wcześniej pracowali wyłącznie w domu, tacy jak redaktorzy i redaktorki, korektorzy i korektorki, nie mówiąc o pisarzach.
Kiedy kończyłam studia, promotorka mojej pracy magisterskiej zapytała, czy chciałabym pisać doktorat, czy może wolałabym pracować w wydawnictwie, bo jeśli to drugie, to mnie zaproteguje. Chciałam i to, i to. Przez rok byłam wolnym słuchaczem i myślałam o doktoracie, jednocześnie pracując na pół etatu. Potem wydawnictwo zaproponowało mi cały etat. Nie wahałam się ani sekundy.
W tamtych czasach wydawnictwa były na państwowym garnuszku, nie liczyły kosztów i mogły sobie pozwolić na zatrudnianie stu i więcej pracowników, a nawet na uczenie adeptów redaktorskiego fachu. Przechodziło się od sekretariatu (prace biurowe, przepisywanie na maszynie korespondencji z autorami, rozliczenia finansowe itp., itd.) przez korektę do którejś redakcji.
Korekta mieściła się w dużej jasnej sali. Blisko stojące biurka i grobowa cisza. Słychać było tylko szelest kartek i skrobanie ołówków. Nie od razu robiło się prawdziwą korektę – każdy zaczynał od czytania tekstu, który już się ukazał albo jednocześnie był czytany przez doświadczoną osobę. Potem – jak w szkole – ktoś sprawdzał pracę i omawiał z nowicjuszem wszystkie błędy. Zasady pisowni i interpunkcji stanowiące wstęp do słownika ortograficznego trzeba było znać na wyrywki, a słownik poprawnej polszczyzny musiał się stać ulubioną lekturą.
Początki nie były łatwe. Spełniałam jednak podstawowy warunek – jestem wzrokowcem, poza tym byłam świeżo po studiach, przyzwyczajona do ciężkiej pracy (łacińskich słówek albo odmiany części mowy w języku staro-cerkiewno-słowiańskim nie da się wydedukować, trzeba się tego nauczyć na pamięć). Najtrudniejsze okazało się czytanie wciągających tekstów. Zapominałam, że mam robić korektę, po prostu sobie czytałam. Jaka to różnica? Ogromna. Gdy robimy korektę, czytamy każdą literę, gdy czytamy dla przyjemności, przelatujemy wzrokiem po wyrazach i w dużej części zgadujemy, dlatego rozumiemy tekst z literówkami i błędami, taki jak ten:
„Na naszych oczach rozwiewa sie jak dym paradygamt cywilizacyjny, który nas ksztaltował przez ostatnie dwieście lat: że jesteśmy panami stworzenia, mozemy wszystko i świat należy do nas” – pisze Olga Tokarczuk w felietonie dla „Frankfurter Algemeine Zeitung”, który udostepniła również na swoim Facebooku.
„Nadchodzą nowe czasy” – kończy noblistka. I brzmi to jak ostrzeżenie.
Ale my – póki co – czekamy, majac naiwną nadzieje, że jak to się skończy, wszytko wroci do normy.
Powyższe zdania są zrozumiałe, choć zawierają dziesięć literówek. Korektorka (używam rodzaju żeńskiego, bo to wyjątkowo sfeminizowany zawód) nie poprzestanie jednak na ich poprawieniu.
Zauważy też „póki co”. To rusycyzm – ostatnio się pleni! – którego nie powinno być w tekście pisanym. Nie mieści się on nawet w tak zwanej normie użytkowej stawiającej mniejsze wymagania mówiącym niż język literacki. Należy do obszaru najbardziej potocznej, niedbałej polszczyzny.
Potem korektorka zmieni potoczne „jak to się skończy” na „kiedy to się skończy”.
Czy to koniec? Nie, bo w zdaniach: „pisze Olga Tokarczuk w felietonie dla »Frankfurter Allgemeine Zeitung«, który udostępniła również na swoim Facebooku” kryje się błąd gramatyczny. Nie widać go? Zmienimy je odrobinę: „pisze Olga Tokarczuk w felietonie dla frankfurckiego dziennika, który udostępniła również na swoim Facebooku” i już wszystko widać jak na dłoni. Udostępniła dziennik? Oczywiście nie dziennik, lecz felieton. Pisząc, zapominamy, że zaimek „który” odnosi się do ostatniego zgodnego gramatycznie rzeczownika w zdaniu nadrzędnym, czyli tu do „Frankfurter Allgemeine Zeitung”. Gdyby Olga Tokarczuk napisała felieton dla „Gazety Wyborczej”, gramatycznie sprawa byłaby prosta: „pisze Olga Tokarczuk w felietonie dla »Gazety Wyborczej«, który udostępniła również na swoim Facebooku”, jeśli jednak mamy dwa rzeczowniki w rodzaju męskim, powinno być na przykład: „pisze Olga Tokarczuk w felietonie dla frankfurckiego dziennika, który to felieton udostępniła również na swoim Facebooku”.
„Na naszych oczach rozwiewa się jak dym paradygmat cywilizacyjny, który nas kształtował przez ostatnie dwieście lat: że jesteśmy panami stworzenia, możemy wszystko i świat należy do nas” – pisze Olga Tokarczuk w felietonie dla „Frankfurter Allgemeine Zeitung”, udostępnionym również na jej Facebooku.
„Nadchodzą nowe czasy” – kończy noblistka. I brzmi to jak ostrzeżenie.
Ale my na razie czekamy, mając naiwną nadzieję, że kiedy to się skończy, wszystko wróci do normy.
PS Tekst jest autentyczny, dodałam jedynie literówki.
PS 2 Literówki wydają się niegroźne, dopóki się nie zobaczy tytułu takiego jak ten:
Nie tylko Rafała Zawieruch i Joanna Kulig. Oni też zagrali w zagranicznych filmach i nie zostali „wycięci”