Fragment „Wenecjanki”

Prolog

Pierścionek ze szmaragdem

(…)

W jadalni czekał Nicolas. Nie usiadł przy stole, nie wziął sobie nic do picia, po prostu czekał, oparty o kominek.

Good morning, Sir – rzekł na widok Flandina.

Bonjour, Nicolas. Ça va?

Ça va bien – odrzekł Nicolas, prostując się z uśmiechem.

To była ich gierka – zawsze witał się po angielsku, a Flandin przywoływał go do porządku: „W tym domu mówi się po francusku”. Czy retoryczne „jak się masz?” przypominało mu utraconą ojczyznę, czy raczej chodziło o to, że choć od siedemnastu lat mieszkał w Ameryce, słabo mówił po angielsku?

Stare drzewo niełatwo przesadzić – trzeba je wykopać z całym dookolnym gruntem, takim jak choćby ten obiad o dwunastej, gdy Jankesi przekąszali coś w biegu, a w tym domu ceremonialnie zasiadało się do stołu. „Moi dziadkowie jedli w południe i ja też jem o tej porze” – powtarzał Flandin.

– Dziękuję panu za zaproszenie.

Flandin machnął ręką.

– Darujmy sobie te grzeczności. Czego się napijesz? Absyntu?

Nie czekając na odpowiedź, nalał do dwóch kieliszków i dopełnił je wodą z lodem.

Nicolas spojrzał na ażurową łyżeczkę do cukru, przez który zwykle wlewało się wodę, by osłabić piołunową goryczkę, ale nie poprosił o cukier.

To był jedyny znany mu dom w Pensylwanii, w którym przed posiłkiem podawano absynt. Jankesi go nie znali albo się go bali – powtarzali za Francuzami, że mieszkająca w nim Zielona Wróżka pragnie zawładnąć ludzką duszą. Może rzeczywiście tego chciała, ale w zamian dawała zapomnienie o bólu.

„Oto ja nakarmię ten lud piołunem i napoję je wodą żółci – przyszły mu na myśl słowa proroka Jeremiasza, gdy bez mrugnięcia okiem popijał gorzki trunek. – Może słodycz osłabia przeciwbólowe działanie absyntu i dlatego Flandin nie dodaje do niego cukru?”

Od dawna wiedział, że jest jego synem i powinien się nazywać Flandin, nie Belloy, nigdy jednak nie myślał ani tym bardziej nie mówił o nim „ojciec”. Matka umarła, gdy Nicolas miał jedenaście lat, a wcześniej dała mu zapieczętowany list i kazała w paryskich koszarach odszukać majora Fabrice’a Flandina. Otworzył list, choć mu zabroniła, i wtedy się dowiedział, że zanim wyszła za człowieka, którego uważał za ojca, była kochanką Flandina i to z nim poczęła dziecko.

Nieraz się zastanawiał, czemu wyszła za Michela de Belloy, głupca i nieroba, który gdy miał coś do zrobienia, od razu czuł, że to przechodzi jego siły, okręcał głowę chustką i kładł się do łóżka. Może chciała męża, który się nie domyśli, że dziecko nie jest jego?

Flandin nalał sobie zupy, zanurzył w niej łyżkę, lecz nie jadł, tylko znowu sięgnął po absynt.

– Kazałem kucharzowi przygotować pieczone kurczęta, a ten łotr mi na to, że wiosną jastrzębie porwały wszystkie pisklęta i trzeba by po nie posyłać do Filadelfii. Gospodarstwo się rozprzęga bez kobiecej ręki… Zjadłbym pieczyste, takie jak kiedyś w oberży Pod Czerwonym Kogutem. Wiesz, że tam poznałem twoją matkę?

– Tak, sir.

– Była dobrą kobietą, ale nie miałem wyboru, musiałem ją zostawić. Rozkaz to rozkaz. Pomaszerowaliśmy wtedy na Hanower i wróciłem do Paryża dopiero jesienią osiemset czwartego, tuż przed koronacją Bonapartego. Była już mężatką, z rocznym dzieckiem na ręku.

„Twoim dzieckiem” – pomyślał Nicolas.

– Podobno do mnie pisała, ale nie dostałem żadnego listu. Wiesz, jak jest na wojnie.

„Nie wiem, stary łgarzu. A co byś zrobił, gdybyś dostał ten list? Ożeniłbyś się z nią?”

Flandin zjadł trochę zupy, skrzywił się, przytknął serwetkę do ust i głośno beknął.

Qui ne pète ni ne rote est voué à l’explosion – mruknął.

To było jedno z jego ulubionych powiedzonek. Doskonale wiedział, że jego gość ich nie znosi.

Nicolas uśmiechnął się jakby nigdy nic, myśląc: „Jako lekarz mogę cię zapewnić, że ta twoja mądrość to bzdura. Jeszcze nikt nie eksplodował dlatego, że przy stole powstrzymywał się od pierdzenia czy bekania”.

Służący wnieśli jęczmienne placki, tłuczone ziemniaki, kukurydzę, zieloną fasolkę i pieczeń wołową.

Nicolas jadł, kątem oka obserwując Flandina, który tylko grzebał w talerzu. Choroba wyraźnie postępowała. Co to jest? Katar żołądka? Wrzód? Bezoar? Zabije go wcześniej niż sterane serce? Że też ten uparty staruch nigdy nie dał mu się zbadać!

– Wyborna pieczeń – powiedział, ocierając usta serwetką i sięgając po kieliszek z winem.

Flandin mruknął coś niewyraźnie w odpowiedzi. Zjadł trochę ziemniaków, mięsa nie tknął.

„Jak tak dalej pójdzie, to umrze z głodu. Na tytoniu i absyncie długo nie pociągnie” – pomyślał Nicolas.

– Zjadłeś? – Flandin odsunął talerz. – To chodźmy do biblioteki, chcę z tobą porozmawiać.

Jankesi, którzy na co dzień żuli wirginijski tytoń, palili fajkę lub własnoręcznie skręcane cygaretki, chętnie się częstowali sprowadzanymi z Kuby cygarami, dlatego w bibliotece stały cedrowe skrzyneczki z najlepszymi trynidadami. Flandin przyzwyczaił się jednak w wojsku do papierosów, tyle że teraz palił tytoń nie w skrawku armijnego biuletynu, lecz w cienkiej bibułce, i już od dawna nie skręcał ich sam.

– Nalej mi koniaku – powiedział do Nicolasa, sięgając po cygarniczkę z morskiej pianki, brunatną ze starości. – A ty weź sobie, co tam chcesz.

Nicolas nalał koniaku do dwóch kieliszków i podał jeden Flandinowi.

„Ciekawe, czy Adam coś tu zmieni, gdy odziedziczy ten dom. Wstawi swoje książki zamiast tych kupionych hurtem i nigdy niezdejmowanych z półek? A może przeprowadzi się do Nowego Jorku albo nawet do Francji? Stary kutwa mocno ściska kiesę, bo myśli, że w ten sposób nauczy go wartości pieniądza. Tylko że ten fircyk nigdy nie musiał pracować. Odziedziczy wszystko i wyda lekką ręką. Gdybym to ja był na jego miejscu…”

– Więc jednak się żenisz? – spytał nagle Flandin, wydmuchując w górę kłąb szarego dymu.

– Tak, sir.

– Kiedy?

– W Boże Narodzenie.

„Jeśli wygłosi swoją ulubioną maksymę o małżeństwie…”

– Małżeństwo jest jak oblężona twierdza… – zaczął Flandin.

– Tak, wiem – przerwał mu Nicolas. – Ci, którzy stoją pod jej murami, chcą się do niej dostać, a ci w środku chcą się z niej wydostać.

Flandin nie cierpiał, gdy mu przerywano, tym razem jednak tylko się uśmiechnął.

– W twoim wieku też w to nie wierzyłem. Cóż, niedługo sam się przekonasz. Ale wcześniej… – urwał i spojrzał na Nicolasa, jakby go widział pierwszy raz w życiu.

„Tak, to najlepszy wybór – pomyślał. – Wysoki jak Gaston, ciemnowłosy. Do tego jest lekarzem, jak on. To powinno uśpić jej czujność. Przystojny, nawet bardziej niż ja w jego wieku. Ech, mieć znowu trzydzieści lat!”

Nicolas spokojnie popijał koniak, jakby nie zauważył lustrującego wzroku Flandina.

„Zimny jak głaz. Może dlatego jest dobrym lekarzem. Tak przynajmniej mówią. Na pewno pracowitym. Kiedyś powiedział Konstancji, że nie potrzeba mu wakacji, bo same przypadki chorobowe dają dość odmiany i urozmaicenia”.

– Denerwujesz się przed trudną operacją?

Nicolas odstawił kieliszek.

– Nie. Po prostu jestem skupiony. Nie myślę o człowieku na stole, tylko o chirurgii.

Chciał dodać: „Poza tym mam świadomość, że przynoszę ulgę w cierpieniu”, jak zawsze, gdy odpowiadał na to pytanie, ale zrezygnował. Flandin za dobrze go znał, żeby uwierzyć w jego współodczuwanie z pacjentami.

„Zimny, ale sprytny, do tego brutalny i pozbawiony skrupułów – pomyślał Flandin. – To dobrze dla mnie, bo kogoś takiego mi trzeba, i dobrze dla niego, bo tacy ludzie najszybciej tu do czegoś dochodzą”.

Kiedy Europejczycy przybyli do Ameryki, pierwsze, co musieli zrobić, to zabić ludzi, którzy tu mieszkali. Ich szumne hasła – wolność, jedność, sprawiedliwość, powściągliwość – są śmiechu warte. Zbrojni w siłę ducha! Ciekawe, skąd w takim razie zainteresowanie szybkostrzelnym rewolwerem, który wiosną prezentował jego wynalazca pan Samuel Colt? Absurdalna cena – dwieście dolarów! półroczny zarobek drobnego farmera! – niewielu odstraszyła. Ponaglali Colta, by jak najszybciej zaczął produkcję.

In God we trust! W Bogu pokładamy nadzieję! Flandin już dawno przestał wierzyć w Boga. W Ameryce jednak co niedziela razem z Konstancją i Adamem siadał w pierwszej ławce w kościele, który sam ufundował. Lubił porządek i wiedział, że ludzie muszą się czegoś bać: gilotyny, pistoletu, Boga, króla. Inaczej świat zejdzie na psy.

Gdy nowy proboszcz, świeżo przybyły z Francji, ośmielił się mu powiedzieć, że zabijanie Indian jest grzechem, z którego katolik powinien się wyspowiadać, Flandin spojrzał na niego z pogardą. „Tu, w Ameryce, mamy inne przykazania. Nie kradnij, chyba że okradasz Indian. Nie zabijaj, chyba że zabijasz czerwonoskórych” – odrzekł i przestał się pokazywać w kościele.

Każdy Jankes, nawet obudzony o północy, wyrecytuje, jak się zaczęła historia jego kraju: w grudniu 1620 roku Mayflower dopłynął do brzegów Nowej Anglii. Pielgrzymi zeszli na ląd, dzięki opiece boskiej, determinacji i pracowitości przetrwali ciężką zimę, a jesienią wyprawili pierwsze Święto Dziękczynienia – upiekli indyka i zaprosili Indian. Uczta z Indianami! Bajki dla dzieci! Poza tym jeśli ten kraj założyli Anglicy, to skąd w Pensylwanii tylu mieszkających tu od stuleci Niemców i Szwedów? Skąd tu Hiszpanie? I wreszcie co z Francuzami, którzy sto lat przed Anglikami z Mayflower osiedlili się w Wirginii? A ta opuszczona indiańska wieś, w której Pielgrzymi przetrwali pierwszą zimę? Jej mieszkańcy nie popłynęli sobie do Europy, tylko biali wcześniej ich zabili.

Historię piszą zwycięzcy. Za sto lat potomkowie Nicolasa będą pokazywać grób kardynała Jeana-Baptiste’a de Belloy w Notre Dame i mówić, że pochodzą z tej samej rodziny. Patrząc na ich bogactwo, nikt się nie domyśli, że Michel de Belloy, rzekomy ojciec Nicolasa, karciarz i szuler, skończył z przetrąconym karkiem w paryskim rynsztoku. Nikt też nie będzie wiedział, że założyciel dynastii Flandinów był bękartem, który po raz pierwszy najadł się do syta, gdy miał siedemnaście lat, bo wybuchła rewolucja i mógł bezkarnie wedrzeć się do domu jakiegoś arystokraty. Apetyt rośnie w miarę jedzenia, od plądrowania spiżarni przeszedł więc do łupienia Wandejczyków, Austriaków, Hiszpanów, Rosjan, w końcu czerwonoskórych.

Flandin miał niezawodne oko. Ten, kogo wziął na muszkę, był już trupem. Z życiem udało się ujść tylko generałowi Saunierowi – pod Możajskiem, akurat gdy Flandin w niego wymierzył, jakiś kozak ciął generała w ramię, Saunier spadł z konia i nigdy się nie dowiedział, że Rosjanin niechcący uratował mu życie, bo kula trafiła go w lędźwie, nie w głowę.

W Ameryce strzelba niejednemu przyniosła majątek, Flandin jednak ani myślał uganiać się po lasach za sobolami, borsukami, gronostajami, lisami polarnymi czy niedźwiedziami. Skupował skóry od traperów i Indian, starając się nie narazić ani Kompanii Północno-Zachodniej, ani Kompanii Zatoki Hudsona, które kontrolowały handel futrami w Nowej Francji i których wpływy sięgały aż za wielkie amerykańskie jeziora. W końcu, po kilku latach lawirowania między gigantami, by nie dać się zmiażdżyć w ich trybach, postanowił zrobić jeden interes, za to dobry, a potem się wycofać. Przez całą jesień jeździł od jednego indiańskiego wodza do drugiego, dawał prezenty i obiecywał więcej na wiosnę, gdy przyjedzie kupować futra. Jeszcze zanim stopniały śniegi, te same okolice objechał Nicolas, przypominając o umowie i przywożąc podarki: wodę ognistą, koce, ubrania. W maju obaj przetrząsali wymarłe wsie, ładowali futra na wozy i odjeżdżali, nie płacąc, bo nie było komu. Koce i ubrania, które Nicolas zebrał w szpitalach po chorych na odrę i ospę, spełniły swoje zadanie – dla Indian te choroby oznaczały śmierć.

Zarobił wtedy mnóstwo pieniędzy, za które kupił jeszcze więcej ziemi. Kupowanie ziemi Indian za ich własne pieniądze! Złoty interes!

Flandin nikomu o tym nie opowiadał, Nicolas też umiał milczeć. Towarzyszący im przewodnicy, woźnice i traperzy byli zaufani i dobrze opłacani, a jednak ktoś coś komuś szepnął, ludzie zaczęli gadać, nawet niezbyt rozgarnięty proboszcz napomknął o konieczności oczyszczenia sumienia. Tak, tajemnica pozostawała tajemnicą, dopóki wiedział o niej jeden człowiek.

– Dam ci dom w Nowym Jorku i drugi w Filadelfii. Do tego pięćdziesiąt tysięcy dolarów w złocie i kilka garniturów biżuterii dla twojej narzeczonej, które sobie sam wybierzesz – powiedział Flandin po długiej chwili milczenia.

Nicolas nie zapytał, skąd ta nagła królewska hojność. Wstał, sięgnął po butelkę i dolał im koniaku.

– Nie mam na myśli testamentu, dostaniesz to wszystko jeszcze przed ślubem, gdy tylko wrócisz z Europy.

– Z Europy? – spokojnie spytał Nicolas, jakby fortuna, którą mu obiecano, nie zrobiła na nim wrażenia.

Flandin rzucił mu spojrzenie pełne uznania. Cenił zimną krew.

– Chcę, żebyś pojechał do Wenecji i przywiózł stamtąd dwie kobiety, matkę i córkę.

Nicholas się uśmiechnął.

– Skoro posyła pan mnie, to znaczy, że nie przyjechałyby tu z własnej woli i że mam je do tego skłonić. Uprowadzenie nie wchodzi w grę, prawda?

– Trafiłeś w sedno. Chciałbym je mieć żywe. A porwanie i całe tygodnie na morzu… Za duże ryzyko.

Wyobraził sobie, że Muriel umiera w więzach pod pokładem – w końcu była już stara – albo wyskakuje za burtę. Nie, to za lekka śmierć dla tej diablicy. Najpierw zobaczy, jak czarni zabawiają się z jej córką, jak pod nimi kona, a potem… potem… Jest tu wiele ciemnych lasów i głębokich jezior…

Podniósł wzrok i napotkał spojrzenie Nicolasa.

„Muszę mu opowiedzieć o swojej przeszłości, w dodatku powiedzieć prawdę, bo inaczej nie będzie mógł wykonać zadania” – pomyślał.

– Miałem dziewiętnaście lat, gdy zaciągnąłem się do armii rewolucyjnej. Wysłano nas do Wandei. Wiesz, że Wandea się zbuntowała, wypowiedziała posłuszeństwo rządowi?

Nicolas kiwnął głową.

„Wie, że utopiliśmy bunt we krwi – pomyślał Flandin. – Nic nie mówi, żeby nawet ton głosu nie zdradził jego stosunku do wojny domowej. Jest chytry jak wąż”.

– Dostaliśmy wyraźne rozkazy: zabić wszystkich Wandejczyków, nie zważając na wiek ani płeć, ich domy spalić, bydło wyrżnąć, zniszczyć pola. Potem Konwent się tego wyparł, całą winę zrzucił na Carriera, który w Nantes przewodniczył komitetowi rewolucyjnemu. Carrier skończył na szafocie i wszyscy odetchnęli z ulgą, bo winny został ukarany i wreszcie mogliśmy zapomnieć o Wandei. Tak mi się przynajmniej zdawało.

Nicolas rzucił mu pytające spojrzenie.

– Wiem, stare dzieje, ale nie dla wszystkich, jak się okazało. Szesnaście lat później w Hiszpanii spotkałem kobietę, która oskarżyła mnie o to, że zabiłem jej rodzinę, a ją samą wziąłem siłą. Sprawa pewnie przeszłaby bez echa, w końcu nie takie rzeczy dzieją się na wojnie, tylko że ona miała wpływowego kochanka. Gaston Laval, którego opętała i który potem się z nią ożenił, sypnął złotem, no i młyny sprawiedliwości zaczęły mleć.

Flandin wyjął z kieszeni portrecik i położył go przed Nicholasem.

– To ona?

– Nie, to Julie Saunier, moja narzeczona z tamtych czasów.

– Dowiedziała się o tej historii?

– Muriel de Voss, bo tak się nazywa ta czarownica, napisała do jej ojca, generała Sauniera, który nie był mi przychylny. Zgodził się na ślub pod wpływem próśb żony i córki, a gdy dostał list, od razu we wszystko uwierzył i wysłał do Saragossy sędziego, by odebrał zeznania od tej wiedźmy. Ja zgodnie z prawdą przysiągłem, że jej nie pamiętam. W Hiszpanii toczyła się wojna, którą powoli przegrywaliśmy, sędzia, ryzykując życie, dotarł jednak do Saragossy, ale nie odnalazł mojej oskarżycielki i już miałem nadzieję, że ktoś skręcił jej kark i cała sprawa spełznie na niczym, gdy Saunier dostał drugi list, z Wenecji, od Gastona Lavala. Gaston był kiedyś moim przyjacielem, lecz ta kobieta coś mu zadała i ślepo jej wierzył. Sfinansował podróż kilku śledczych, którzy mieli zbadać sprawę, gościł ich w swoim domu, a kiedy wrócili do Paryża, zostałem aresztowany.

– Przekupił ich?

Flandin westchnął. Wyciągnął rękę i postukał palcem w portrecik.

– Widzisz ten pierścionek?

Nicholas nachylił się nad obrazkiem.

Julie Saunier, jasnowłosa i niebieskooka, z lekkimi rumieńcami na policzkach, które były jeszcze po dziecięcemu pulchne, trzymała prawą dłoń na sercu, a na jej palcu błyszczał pierścionek ze szmaragdem. Malarz wiernie oddał urodę klejnotu – czystą barwę kamienia, piękny szlif, blask otaczających go wiankiem brylantów.

– Zaręczynowy? – spytał Nicholas. – Musiał sporo kosztować. Szmaragd ma chyba kilkanaście karatów.

– Dwadzieścia. Zdobyłem go w Wandei.

– Ach! – wykrzyknął Nicholas. – Należał do Muriel de Voss?

Flandin spojrzał na niego z uznaniem.

– Podobno dostała go od swojej babki. Nie tylko opisała go śledczym, ale jeszcze narysowała. No i okrzyknięto mnie gwałcicielem, złodziejem, a do tego krzywoprzysięzcą, choć nawet dziś mógłbym przysiąc na życie Adama, że jej nie pamiętam.

Nicholas uśmiechnął się lekko.

– Masz rację – rzekł Flandin. – Skoro miałem jej pierścionek, to pewnie mówiła prawdę. Tylko że to była wojna! Wojna, rozumiesz?! Wykonywałem rozkazy! Jak można za to sądzić żołnierza?

– Osądzono pana?

– Odbyło się coś na kształt rozprawy. Saunier mnie oskarżał, choć jak świat światem poszkodowany, nawet pośrednio, nigdy nie występuje w roli prokuratora. Sędzią był jego przyjaciel, z góry źle do mnie nastawiony. Nie miałem obrońcy, nie pozwolono mi przedstawić żadnych świadków. To była farsa. – Jednym haustem opróżnił kieliszek. – Uznali, że jestem winny, zdegradowali mnie, pozbawili Legii Honorowej i wtrącili do madryckiego więzienia, gdzie miałem czekać na proces. Łajdaki!

– I co? Napoleon pana ułaskawił?

– W pewnym sensie. Zaczęła się druga wojna polska i potrzebował doświadczonych żołnierzy. Zwolniono mnie po cichu i jako szeregowego wysłano do Rosji, zapowiadając, że jeśli przeżyję, to stanę przed sądem, ale wezmą pod uwagę moje wojenne czyny. Nikt nie przewidział, że ta kampania będzie klęską Napoleona, i potem nikt już nie miał głowy, żeby się mną zajmować.

– A pańska narzeczona?

– Jak to narzeczona… Z początku płakała, potem ojciec zabrał ją do Wenecji, poznała Muriel de Voss i uwierzyła we wszystko, co ta czarownica jej opowiedziała, do tego stopnia, że oddała jej swój pierścionek zaręczynowy. Chciałbym go mieć z powrotem.

Nicholas kiwnął głową.

– Jaki ma pan plan? – zapytał.

– W przyszłym tygodniu z Nowego Jorku wypływa fregata Star of Africa. Jej kapitan przysięga na wszystkie świętości, że dopłynie do Genui w dwa tygodnie.

Nicholas uniósł brwi.

– Też w to nie wierzę – powiedział Flandin. – Ale obiecałem mu, że zapłacę podwójnie, jeśli dopłynie w dwadzieścia dni. Chciałbym, żebyś w połowie sierpnia był w Wenecji, rozkochał w sobie córkę tej wiedźmy Matyldę, zaręczył się z nią, a najpóźniej w październiku, zanim się zaczną zimowe sztormy, wsiadł na statek do Nowego Jorku razem z narzeczoną i jej matką. Przywieziesz je tutaj, do mnie. Potem możesz się żenić z tą swoją Doris.

– Jaka ona jest? – zapytał Nicholas.

– Egzaltowana, jakby miała czternaście lat, nie osiemnaście, kapryśna, rozpieszczona, ale podobno bardzo ładna.

– Nie, nie Matylda, Muriel.

– Ta czarownica? – Flandin był zaskoczony. – Nie widziałem jej od tamtych czasów w Hiszpanii. Teraz jest stara, dobiega sześćdziesiątki. Posiwiała, tylko podobno oczy ma takie jak dawniej: zielone jak szmaragd w jej pierścionku. – Zamyślił się na chwilę. – W domu mówią na nią Jegle.

– To imię?

– Barbarzyńskie, co? Podobno urodziła się w Polsce.

– Dużo pan o niej wie.

Flandin wyjął z kieszeni paczkę listów.

– Jedna z jej zaufanych służących regularnie mi donosi o całej rodzinie. Pokażę jej te listy, żeby się pozbyła złudzeń co do ludzkiej natury. Ale wcześniej ty je przeczytaj. Dostaję je razem z francuskimi tłumaczeniami z Mediolanu, za pośrednictwem pewnego bankiera. Zatrzymasz się u niego, jadąc do Wenecji. Zaopatrzy cię w złoto i listy polecające. Otworzyłem ci u niego rachunek, żebyś w niczym nie musiał się ograniczać.

– A jeśli ta Jegle nie zechce jechać z córką do Ameryki? Mówił pan, że jest stara.

– Matylda ma przybraną siostrę, lecz nie sądzę, by ją z sobą wzięła. Nie lubi jej. Matka nie puści chyba córki samej w taką drogę… Gdyby jednak tak się stało, to masz ją otruć. Chcę, żeby konała w mękach, ze świadomością, że to ja za tym stoję i że jej córkę czeka straszny los.

Rozdział 8

Ucieczka z Wenecji

(…)

W Como, spowitym dymkami z ustawionych co krok żelaznych piecyków, w których wieśniaczki piekły kasztany, spędziły noc, a wczesnym rankiem wsiadły na mały statek parowy Lario. Pogoda była piękna, siedziały więc na pokładzie, patrząc na wąskie jezioro, pokryte winnicami wzgórza, domy z tarasami, krużgankami i galeryjkami stojące na brzegach wśród palm i cyprysów. Alpy, które z daleka wyglądały jak masy białych obłoków oświetlone słońcem, tutaj zasłaniały cały horyzont, a niebo było szafirowe, jakby odbijały się w nim wody jeziora.

Pasażerów było niewielu – prócz nich tylko gromada robotników, którzy od razu zeszli pod pokład i pojawili się z powrotem dopiero wtedy, gdy parowczyk przybił do pomostu w Domaso.

W miasteczku, tuż koło przystani, była stacja pocztowa, gdzie na podróżnych czekało kilka powozów i dyliżans. Gabriela wybrała zwykły powóz, woźnice bowiem nie mieli obowiązku wpisywania nazwisk podróżnych w cedułę, co zawsze robili poczmistrze, którzy przedstawiali ten dokument policji i urzędnikom na granicy.

Do Chiavenny, ostatniego włoskiego miasta, otoczonego zewsząd wysokimi, napierającymi nań górami, dojechały jeszcze przed wieczorem. Gabriela spodziewała się, że przy stacji pocztowej bez trudu zamówi woźnicę na następny dzień, tymczasem nikt tam nie czekał.

– Jutro niedziela – powiedział właściciel oberży, w której wynajęły dwie izby. – Żaden woźnica nie zaczyna drogi w święto.

– A dyliżans? – spytała Matylda.

– O tej porze roku nie jeździ przez góry, dopiero z Chur, po szwajcarskiej stronie.

– Pojedziemy więc w poniedziałek – westchnęła Gabriela.

Oberżysta podrapał się po głowie.

– W poniedziałek też nikt nie pojedzie.

– Dlaczego?

– Bo wtedy oni wracają.

Spojrzały na niego pytająco.

– Ja właściwie w duchy nie wierzę – powiedział oberżysta. – Ale ludzie różne rzeczy w górach widują…

– O czym pan mówi? – spytała Gabriela.

Oberżysta ściszył głos.

– Jakieś pięćdziesiąt lat temu dokładnie o tej porze noc po nocy zeszły w górach trzy kamienne lawiny. Zniszczyły domy, zabiły ludzi. Podobno w te trzy październikowe noce oni wracają, a domy znowu stoją jak kiedyś. Jeżeli jakiś wędrowiec do nich zapuka, przyjmują go gościnnie, tylko że potem ludzie znajdują jego trupa.

Gabrielę przeszedł dreszcz.

– Co też pan opowiada!

– Mówiłem, ja w duchy nie wierzę, ale żaden woźnica w te dni w góry nie pojedzie.

– Czyli możemy jechać dopiero w środę? – spytała Matylda.

– W poniedziałek zacznie padać – powiedział oberżysta. – Może nawet jutro wieczorem. Pewnie jak zawsze rozmyje drogę i nie da się przejechać, trzeba będzie iść pieszo.

– Będzie padać? – zdziwiła się Gabriela. – Nie ma ani jednej chmurki.

– W poniedziałek zacznie padać – powtórzył oberżysta. – Obiad dla pań będzie za chwilę. – Ukłonił się i zniknął w kuchni.

– Ma nas za głupie – powiedziała Gabriela.

– Dziwisz się? – zimno spytała Matylda. – Tylko głupie ruszają w taką drogę późną jesienią.

Matylda nie chciała opuszczać Wenecji. Błagała, by zostały do wiosny, a najlepiej wcale nie wyjeżdżały. Gabriela wiedziała, co jest tego przyczyną – jej siostra czekała na wiadomość od pana de Belloy. Sądziła, że się rozminęli – ona spieszyła do Wenecji na wezwanie matki, on nad Brentę, gdzie jej nie zastał – i może myślał, że zmieniła zdanie, że z nim nie pojedzie, ruszył więc do Genui samotnie i tam wsiadł na statek.

– Znajdziemy jakiegoś bezbożnika i wyruszymy jutro – zażartowała Gabriela. – A jak nie, to niedowiarka i pojedziemy w poniedziałek.

– W poniedziałek zacznie padać – Matylda powtórzyła słowa oberżysty. – Najpierw deszcz, potem śnieg, w końcu przyjdzie zima. W górach zaczyna się bardzo wcześnie.

– Co więc mamy robić?

Oczy Matyldy zabłysły.

– Wróćmy do domu! – Chwyciła Gabrielę za rękę. – Pomyśl tylko! Za trzy dni znowu możemy być w Wenecji!

(…)

Otworzyły się drzwi kuchni i pojawił się w nich oberżysta z dwoma talerzami w rękach. Kiedy stawiał je na stole, spytała:

– Czy ktoś tu mógłby nam sprzedać konia i wóz?

Oberżysta założył ręce na wydatnym brzuchu.

– Zależy, ile by pani zapłaciła.

– A pan ile by chciał?

Wymienił absurdalnie wysoką kwotę.

Gabriela, pouczona w Mediolanie przez panią Marcellę, że powinna się targować, zaproponowała ćwierć tej ceny, potem trochę dorzuciła i ani się obejrzała, jak zostały właścicielkami konia i powozu.

– Kupisz także woźnicę? – sucho spytała Matylda.

– Sama będę powozić. Nauczyłam się w Anglii.

To nie do końca była prawda. Gabriela kilka razy miała w rękach lejce, zawsze jednak obok niej siedział ktoś doświadczony, kto mówił, co ma robić.

– Pójdziesz ze mną do stajni obejrzeć konia?

– Nie znam się na koniach.

– No chodź, proszę.

– Wolę posiedzieć przed gospodą. Kto wie, kiedy znowu zobaczę włoskie miasteczko.

W milczeniu wyszły na ryneczek. Jakaś przekupka kłóciła się tam z tragarzem, w końcu zamierzyła się na niego chochlą. Uskoczył zręcznie, ale go dopadła i zaczęła okładać. Przechodnie się zatrzymywali, śmiali się, gwizdali i klaskali, gdy tragarz sprytnie wymierzył jej szturchańca albo ona dała mu chochlą po łbie. Tragarz wzywał gapiów, by zaświadczyli o jego niewinności, nikt się jednak nie kwapił do roli rozjemcy, w końcu zwabiony hałasem zjawił się policjant i rozłączył walczących. Tragarz złapał swoją skrzynię i umknął, a przekupka jakby nigdy nic wróciła do straganu.

– O co im poszło? – spytała Matylda jednego z gapiów.

– Kto ich tam wie – odrzekł ze śmiechem, zdejmując przed nią spiczasty kapelusz, podobny do kapelusza woźniców.

Gabriela zobaczyła, że chłopak ma na nadgarstku jakieś znaki.

Matylda też je zauważyła.

– Co to jest? – spytała, pokazując na nie palcem.

– To? – Wyciągnął rękę w ich stronę, by mogły zobaczyć napis „LUCIA”. – To imię mojej narzeczonej. Kocham ją i na dowód tego wypaliłem je sobie gorącym żelazem.

Kiedy chłopak odszedł, Matylda ogarnęła wzrokiem ryneczek, potem spojrzała na Gabrielę.

– Czy w tej Polsce zobaczymy coś takiego? Czy tam ludzie kłócą się i kochają tak jak my?

Rozdział 12

Tron czarownic

Napoleon zdjął polskim chłopom kajdany z nóg, ale razem z butami – dostali wolność, lecz ziemia, na której pracowali, dalej należała do państwa, Kościoła lub dworu. Nie byli już do niej przywiązani, mogli zawinąć w węzełek swoje odzienie, łyżki, garnki, święty obrazek ze ściany i powędrować w świat, zostawiając dom, stodołę, stajnię, pług, kosy i grabie, kury, kozy i krowę, bo nie tylko ziemia nie była ich, także budynki, narzędzia i żywy inwentarz. A jeśli dziedzic potrzebował kawałka gruntu, by urządzić boisko do krokieta, posadzić las albo zbudować stajnie, posyłał ekonoma, który mówił chłopskiej rodzinie: „Macie pół roku, żeby się wynieść”.

W Rzeczypospolitej Krakowskiej większość chłopów po staremu odrabiała pańszczyznę, bo Komisja Włościańska, daleka od radykalizmu i niemająca w swym składzie ani jednego włościanina, powoli zamieniała ją na czynsz tylko w dobrach skarbowych Wolnego Miasta Krakowa i w dobrach kościelnych, a na gruntach dworskich nadal wszystko zależało od woli pana.

– Pańszczyzna… Co to dla ciebie jest? – spytała Gabriela Agatę.

Był ostatni dzień listopada, za oknem padał zimny deszcz, lecz w kuchni było ciepło i przytulnie. Gabriela siedziała przy kuchennym stole z filiżanką kawy w ręce, a Agata wałkowała ciasto na pierogi. Zupa jarzynowa i pierogi z serem okazały się jedynymi koborowskimi potrawami, które zaakceptowała Matylda, jadły je więc na okrągło.

– No jakże to, proszę pani? Toż to sprzężaj, tłoki, daremszczyzny, szarwark…

– Powoli, powoli! Ile w Konarach pracujecie na pańskim?

– To zależy kto. Jak ktoś ma więcej ziemi, to dłużej, czasem nawet pięć dni w tygodniu, od wschodu do zachodu słońca. W sobotę wszyscy robią na swoim, a niedziela to dzień święty.

– A co to jest sprzężaj, tłoki i te inne?

– Zagrodniki i komorniki, no, ci, co ziemi mają tyle co nic albo wcale, chodzą do pańszczyzny pieszej: sieją, sadzą, wiążą snopki, kopią ziemniaki, obierają owoce z drzew… A łanowi do sprzężajnej: obrabiają pańskie koniami i pługiem, radłem albo broną. Ale we żniwa albo sianokosy zawsze rąk do pracy za mało, no to są tłoki. Trzeba odpracować trzy albo cztery dni.

– Dodatkowo? – spytała Gabriela.

– A juści.

Agata odłożyła wałek, pokroiła ciasto na kwadraty i zaczęła kleić pierogi.

– A te… daremszczyzny? Ile to dodatkowych dni?

– Tego na dni się nie liczy. Zawołają kobiety, jak jest co do zrobienia w pańskim ogrodzie, no to trzeba iść i zrobić, albo do grabienia siana, albo do podsiewania pszenicy, albo dają len do uprzędzenia. A znów chłopy noszą wodę, czyszczą rynny i kominy, rąbią drzewo, trzymają we dworze nocną straż… Jest jeszcze narzutka: jak kto swoje odrobi, a dwór go woła do roboty, to potem mu płaci, ale mało, lepiej się nająć u kogo innego, dwa razy więcej się zarobi. Tylko uciec od tego trudno, jak karbowy w drzwi wali i każe wychodzić w pole.

– Jezus Maria! Aż tyle tego?

Agata pokiwała głową.

– Jeszcze szarwark – dodała. – Jak most się zepsuje albo droga i naprawić trzeba, albo drzewo przywieźć z lasu…

Do kuchni zajrzała Matylda.

– Tu jesteś – powiedziała. – Ktoś do ciebie przyjechał, z Krakowa.

– To pewnie pan Kotarski, ten prawnik, który miał być dwie godziny temu. Już idę. Nie wiem, czy lubi pierogi – dodała, zwracając się do Agaty – ale połóż trzecie nakrycie.

Gość właśnie podał palto Marcysi i otrząsał z deszczu cylinder. Krople wilgoci błyszczały na jego szpakowatych włosach.

– Dzień dobry. – Gabriela wyciągnęła rękę, lekko ją usztywniając, ale na nic to się zdało, i tak ją pocałował. Ten gest ją krępował, był zbyt osobisty, niemal intymny. – Proszę wybaczyć rozgardiasz, bielimy pokoje.

Gabriela chciała zatrzeć wszelkie ślady po Bileckich, poleciła więc Marcysi znaleźć robotników i nie bacząc na słotę, kazała im pomalować pokoje. W piecach i kominkach płonął suty ogień, by ściany szybciej schły, a wszędzie unosił się zapach świeżości.

– To ja przepraszam, że przyjechałem tak późno. Rudawa wystąpiła z brzegów, stangret musiał zawrócić i szukać objazdu.

– Nic nie szkodzi. – Gabriela się uśmiechnęła. – Salon jeszcze niegotowy, zapraszam do jadalni. Zaraz podadzą obiad.

Kotarski pochwalił zupę, zjadł kilka pierogów i wyraźnie czekał na pieczyste, gdy Gabriela kazała Marcysi sprzątnąć ze stołu i podać kawę.

– Wie pan, zmieniłam zdanie co do przejścia z pańszczyzny na czynsz – powiedziała.

– Bardzo się cieszę, że posłuchała pani mojej rady. – Kotarski sięgnął do kieszeni, wyjął fajkę i woreczek z tytoniem. – Nawet wielu członków Komisji Włościańskiej, którym przecież nie wypada się uchylać od reformy, pozostało przy pańszczyźnie, szczególnie po atakach tradycjonalistów, jakich doświadczył świętej pamięci profesor Radwański, gorący zwolennik czynszów. Trudno im się dziwić – ciągnął, zapalając fajkę. – Każda taka zmiana rozzuchwala chłopstwo. Poza tym cena żyta jako przelicznik pańszczyzny na czynsz też wywołuje niepokój włościan.

– Mówił pan, że jeden dzień pańszczyzny równa się cenie trzech i pół garnca żyta, prawda?

Matylda dotknęła dłonią czoła, wstała z krzesła.

– Przepraszam, mam migrenę – powiedziała. – Pójdę się położyć.

Skinęła gościowi i wyszła z jadalni.

– Trzy i pół garnca przeliczone na pieniądze to niemało, jak ktoś odrabia dwieście albo nawet dwieście pięćdziesiąt dni w roku. – Gabriela wróciła do tematu rozmowy. – Nic dziwnego, że włościanie się niepokoją.

– Nawet buntują. Niech pani sobie wyobrazi, że dochodziło i do podpaleń. Nie tak dawno puścili z dymem zbiory Franciszka Rawity i Szembeków, a w Woli Justowskiej czekali, póki pani Wielowieyska nie zwiezie ostatniego snopka, potem z czterech stron podpalili stodoły i spichlerz.

– To straszne, że doprowadza się ludzi do takiej desperacji.

– Nie rozumiem – odrzekł prawnik. – Żałuje pani zbrodniarzy?

– Wie pan, odwiedziłam kilka chłopskich rodzin w naszym majątku… Chętnie odwiedziłabym wszystkie, tylko że to się dla nich okazało niezwykle krępujące. Widziałam na własne oczy, jak żyją. Nie mają nic, tylko ręce do pracy i plecy do dźwigania.

– Zawsze tak żyli. To przecież chłopi.

– Uważa pan, że ludzie nie są równi? Że chłop może głodować, żyć w jednej izbie z inwentarzem, bo jest chłopem?

– Pani przyjechała z zagranicy, nie zna pani tutejszych stosunków.

– Tak, słyszałam to już. A wie pan, Anglicy mają takie powiedzenie: „Kiedy Adam ziemię orał, a Ewa przędła, kto wtedy był szlachcicem?”.

Gość wytrząsnął fajkę i dopił kawę.

– Nie będę pani zabierał więcej czasu. Bardzo dziękuję za obiad. No i cieszę się, że zostaje pani przy pańszczyźnie – dodał, podnosząc się z krzesła. – Właściciele sąsiednich majątków też będą zadowoleni.

Gabriela wzięła stojący na stole dzwonek i potrząsnęła nim.

– Czy stangret pana Kotarskiego zjadł już obiad? – spytała Marcysię, która przybiegła na dźwięk dzwonka.

– Tak, proszę pani.

– Powiedz mu, żeby zajeżdżał.

Odprowadziła gościa do sieni, a żegnając się z nim, rzekła:

– To, że zmieniłam zdanie co do czynszów, nie znaczy, że zostajemy przy starym systemie. Nasi rodzice życzyli sobie, żeby ludzie pracujący w tym majątku dobrze żyli. Mama znała Kościuszkę… Dlatego ja i siostra uwłaszczymy koborowskich chłopów.

– Co?! – Kotarski był tak zaskoczony, że upuścił cylinder. – Da im pani ziemię?! Mówiłem pani przecież…

– Pamiętam doskonale, co pan mówił. Pozostanę jednak przy swojej decyzji.

Marcysia podniosła cylinder, otrzepała z kruszynek wapna i podała gościowi.

Wcisnął go na głowę i niemal wybiegł na ganek.

Powóz wyjechał już za bramę, a on nadal nie mógł się uspokoić.

„Co za arogantka! Zrozumiałbym, gdyby się upierała przy czynszu, bo mogłaby mieć gotowy grosz, i to niemały, mniej ekonomów, karbowych i polowych, a jak widać choćby po obiedzie, raczej się tam nie przelewa. Ale żeby uwłaszczać chłopów! Wariatka!”

Dobiegło go jakieś wołanie, potem stangret ściągnął konie tak gwałtownie, że gdyby nie chwycił się siedzenia, rozbiłby głowę o pudło powozu.

– Co robisz, gamoniu! – wrzasnął, uchylając drzwiczki.

W tej samej chwili zobaczył, że jakiś człowiek biegnie środkiem drogi, machając rękami. Podbiegł do powozu i wtedy Kotarski go rozpoznał.

– Pan Bilecki! – zawołał zdumiony. – Co pan wyprawia! Jeszcze chwila i konie by pana stratowały!

– Dowiedziałem się, że pan jest u nich… – Bilecki urwał i dyszał dłuższą chwilę. – Czy pan wie, że wygnały mnie z domu?

– Coś słyszałem – odrzekł Kotarski, który znał całą historię ze wszystkimi smakowitymi szczegółami. – I co pan zamierza?

– Wszystko panu opowiem. Ma pan chwilę, żeby wstąpić do księdza proboszcza? Mieszkam u niego.

– Wsiadaj pan. – Kotarski szerzej otworzył drzwiczki powozu. – Na plebanię! – rzucił do stangreta.

– I jak pan znajduje te weneckie straszydła? – spytał Bilecki.

Kotarski się roześmiał.

– Świetny koncept! Do starszej pasuje jak ulał. Młodsza bledziutka, cichutka, ładniutka.

– Obie to diablice wcielone.

– Wie pan, co wymyśliły?

– Skąd mogę wiedzieć? No mówże pan!

– Niech pan sobie wyobrazi, że chcą uwłaszczyć chłopów!

– Uwłaszczyć chłopów?! – Bilecki wzniósł ręce do nieba.

– Otóż to!

Powóz zajechał przed plebanię. Kotarski rzadko tu bywał, bo ksiądz nie potrzebował prawnika, a towarzyskie wizyty drastycznie ograniczyła żona Kotarskiego, która twierdziła, że na plebanii śmierdzi, a proboszcz nigdy się nie myje. Może rzeczywiście ksiądz proboszcz rzadko się mył i rzadko bywał trzeźwy, ale był z niego swój chłop.

– O! I panowie tutaj! – zawołał Kotarski na widok doktora i sędziego pokoju.

– Dzień dobry! Jakże się pan miewa? A pańska małżonka? – pytał doktor jednym tchem, jakby się bał usłyszeć odpowiedź, bo gdyby to była skarga na zdrowie, musiałby może udzielić bezpłatnej porady.

– Witam, witam! – Do pokoju nieco chwiejnym krokiem wszedł ksiądz proboszcz, niosąc w każdej ręce butelkę wina. – Cudem uratowane z piwnic Kirchmajera! Jak jesienią zeszłego roku Rosjanie robili u niego rewizję za bronią, znaleźli ten dar Węgrów dla powstania. Oczywiście popili się na umór, a wtedy Kirchmajer załadował ile się dało skrzynek na wóz i schował u mnie. Szkoda, że beczek nie miał jak wywieźć, no i przepadły.

– Ponoć był pan u tych wenecjanek? – zwrócił się do Kotarskiego doktor, kiedy już wypili zdrowie Węgrów i gospodarza.

– A byłem, byłem.

– Co tam u nich słychać?

– Bielą pokoje wapnem, jakby to była stajnia, wszędzie pył, wilgoci więcej niż na polu.

– Całkiem dom mi zniszczą! – zawołał Bilecki.

– Myśli pan, że go kiedyś zwrócą? Że znów będzie pan gospodarzył w Koborowie? Niech pan porzuci te nadzieje – powiedział Kotarski.

– Mówiły coś? Planują tu zostać na zawsze? – spytał zaniepokojony Bilecki.

– Na jakiś czas zostaną na pewno. A planują… Nigdy panowie nie zgadną…

– Uwłaszczenie chłopów – wszedł mu w słowo Bilecki, psując cały efekt.

Zaległa grobowa cisza.

– Może wyznaczą duże odszkodowania i włościan nie będzie stać? One nie mają pojęcia o wartości tutejszego pieniądza – powiedział doktor.

– Skąd pan wie? – zainteresował się Bilecki.

Doktor się skrzywił.

– Starsza była we wsi, akurat gdy żona Bednarka zaczęła rodzić. Nieproszona weszła do ich domu, zakazała po mnie posyłać, choć dziecko było źle ułożone, sama je przyjęła i nie wzięła grosza, chociaż Bednarki bogate, i jeszcze im zostawiła złotego napoleona.

– Złotego napoleona? Ile on może być wart? – zapytał Bilecki, ale nikt mu nie odpowiedział.

– A co z tym dzieckiem? Żyje? – spytał sędzia.

– Żyje, zdrowe – westchnął doktor. – Teraz baby zaczęły chodzić do niej, i to nie tylko te przy nadziei.

– Ale jak to? – zdziwił się ksiądz. – Toż niewiasta nie może być doktorem. Jak by wyrozumiała profesorskie wykłady, co są po łacinie, albo przeczytała lekarską księgę?

– One obie uczone. Znają ponoć i łacinę, i grekę. Widać w Wenecji taka moda – powiedział Bilecki.

– A może by ksiądz proboszcz z nimi po mszy porozmawiał, wybadał, co zamyślają robić? – podsunął sędzia.

– Odkąd Szczepanowie u mnie mieszkają, nie pokazują się w kościele, jeżdżą do Konar.

– No to wszyscy jesteśmy stratni – podsumował Bilecki. – Mnie wygnały z domu, chleb mi odebrały, doktorowi też zaraz odbiorą, na tacę nie dają… A jak jeszcze chłopów uwłaszczą i włościanie z okolicznych majątków zaczną się buntować, jakieś żądania przedkładać… Sądny dzień nastanie!

Pili wino w ponurym milczeniu.

– A gdyby pan sędzia do aresztu je wsadził pod jakim bądź pretekstem – zaczął Bilecki. – Posiedziałyby dzień czy dwa, trochę zmarzły, wystraszyły się, może by sobie pojechały?

– Pod jakim pretekstem? – spytał sędzia.

– Czy ja wiem… Leczą pokątnie, może trują, nienawidzą dobrych ludzi takich jak ja, do naszego kościoła nie chodzą… A zarozumiałe to, aroganckie, pyskate!

– Prosto mówiąc, czarownice! – zawołał ksiądz.

– O, to, to! Proboszcz ma rację! Czarownice! – zawtórował mu doktor.

– Każda wykształcona kobieta, która mówi to, co myśli, to dla mnie wiedźma – uśmiechnął się sędzia. – Tylko dla sądu to za mało. Poza tym szlachcianek nie wolno sądzić za czary.

– Jakie one tam szlachcianki! Córki francuskiego konowała! Matka, owszem, z Haniszewskich, córka świętej pamięci Wincentego, ale poszła za łyczka – powiedział Bilecki.

– Ach! Ich matka to ta niedoszła zakonnica? Słyszałem tę historię, jak tu jeszcze byłem wikarym.

– Niedoszła zakonnica? – Oczy Bileckiego zabłysły. – Niechże proboszcz opowie!

Ksiądz nie dał się prosić.

– Stary Haniszewski obiecał córkę Bogu. Tuż przed tym, jak miała iść do klarysek, wziął ją do Paryża. Podobno spiskował tam z Kościuszką przeciwko Moskalom i panna miała być zasłoną… No i wrócił sam. Córka się znarowiła, uciekła z jakimś francuskim hrabią. Co było dalej, nie wiem. Pewnie jej męża posłali na gilotynę, bo to czasy rewolucji były, i potem wyszła za tego lekarza.

– Córki zakonnicy… – mruknął Bilecki. – No, no…

– Czyli pani Cecylia Haniszewska z Jegli to ich krewna? – spytał sędzia.

– Przyrodnia siostra ich matki – odrzekł proboszcz. – Słyszałem, że ją odwiedziły, ale ich nie przyjęła. Świętej pamięci Haniszewski wyklął córkę uciekinierkę i zakazał nawet wymieniać jej imię. Ponoć był bardzo surowy i pani Cecylia nawet teraz nie śmie postąpić wbrew jego woli.

– Nie ujmie się za nimi, to pewne – powiedział Bilecki. – Nawet jakbyśmy je spalili.

– Spalili? – zdumiał się sędzia.

– Żeby zabić wiedźmę, trzeba ją spalić!

– No, no, panie Bilecki, to nie średniowiecze – studził jego zapał sędzia.

– Ale czarownice nadal się pali. Ileż to minęło od czasu, jak w Reszlu spalili Barbarę Zdunk? Dwadzieścia lat?

– O Zdunk wszyscy słyszeli, bo sąd w Królewcu sądził ją ze trzy lata, jak nie dłużej – wtrącił się doktor. – A ile wiedźm ludzie po wsiach ukatrupili od tego czasu, tego nie wie nikt.

– To jest myśl! – zawołał Bilecki. – Ksiądz proboszcz wygłosi kazanie o czarownicach, które za diabelskim podszeptem szkodzą ludziom, latają na miotle na sabat, gdzie w najsprośniejszy sposób oddają się Szatanowi…

– Panie Bilecki! – przerwał mu sędzia. – Niechże się pan opamięta! W wylatywanie przez komin na miotle nikt dziś nie uwierzy, choć mówił pan, że obie chude, to może w kominie by się zmieściły. – Zaśmiał się rubasznie.

– A w to, że przez nie krowa padła u Bochenków akurat w ten dzień, kiedy tu przyjechały? A trzy dni później umarł stary Łuczak? Że dziecko Bednarkowej źle się ułożyło?

– Gdyby to dziecko umarło, a jedna z nich przyłożyła do tego rękę, to byłoby co innego…

– Ludzie uwierzą we wszystko, co wytłumaczy ich nieszczęścia i wskaże winnego – przerwał sędziemu doktor. – A jeśli to jeszcze jest obcy… Sprawa oczywista!

– Można by z ich majątku wynagrodzić ludziom krzywdy – zauważył ksiądz. – No i dach na kościele naprawić.

– Zacna myśl! – poparł go doktor.

– Stos nie wchodzi w grę – stanowczo powiedział sędzia. – Zgadzam się, dobrze byłoby je stąd wykurzyć, ale musimy wymyślić coś innego.

– Słyszałem, że one się nie lubią i że młodsza chętnie by wróciła do domu – z namysłem zaczął Bilecki. – Wystarczyłoby spalić starszą…

– Już mówiłem – przerwał mu sędzia. – Żadnego palenia nie będzie.

– Ale gdyby ludzie sami z siebie…

– Nie! – Sędzia uderzył dłonią w stół.

– Mam pomysł! – zawołał doktor. – Wsadźmy do aresztu starszą i postraszmy ją.

– Jak? – spytał sędzia.

– Nastawmy wieś przeciwko nim, dajmy komuś parę groszy, by zaczął wołać: „Na stos czarownicę!” albo coś w tym rodzaju, ksiądz niech ostrzeże ludzi na kazaniu przed spojrzeniem demona, które sprowadza choroby i śmierć, a gdy ludzie oblegną areszt, pan sędzia cichaczem ją uwolni i poradzi, by jeśli jej życie miłe, uciekała gdzie pieprz rośnie.

– Świetny pomysł, doktorze! – zawołał Bilecki. – Dorzucę jedną rzecz, żeby wzmocnić efekt: tron czarownic.

– A cóż to takiego? – spytał sędzia.

– To krzesło obite od środka kolcami i z pasami, żeby można było przywiązać do niego czarownicę. Nie zabije, tylko krwi jej upuści, a to przecież zdrowe, prawda, doktorze?

Doktor pokiwał głową i Bilecki ciągnął dalej:

– Zrobimy to w Wigilię. Szybciej skruszeje, jak święta spędzi w celi. Gdyby jej siostra chciała ją uwolnić, w co wątpię, to w te dni nie znajdzie żadnego urzędnika, do którego mogłaby się odwołać. Panowie! – Uniósł kieliszek. – Już dziś zapraszam na Nowy Rok do Koborowa. Uczcimy wypędzenie tych weneckich straszydeł.

Rozdział 14

Wiosna w Koborowie

(…)

Styczeń był mroźny i śnieżny, lecz teraz, na początku lutego, przyszła odwilż, spod śniegu wyjrzały grzbiety czarnych skib i żółta zeszłoroczna trawa. Gabriela lekko opuściła okno i wdychała woń nadchodzącego przedwiośnia.

Na widok kamienicy Pod Żaglowcem serce zaczęło jej mocniej bić. Wysiadła z karety, kazała Michałowi poczekać, aż odźwierny weźmie paczkę z siedzenia, potem dała mu znak, że może jechać na tyły domu, gdzie była stajnia.

Pan Jurgaszko wyszedł jej na spotkanie. Uśmiechał się, oczy mu błyszczały.

– Widzę, że czuje się pan doskonale.

– Zawdzięczam to pani.

Spojrzał na nią tak, że nie miała wątpliwości, że chodzi mu nie tylko o opiekę lekarską.

– Mam dla pana niespodziankę.

– O! Nie wiem, czy lubię niespodzianki.

– Ta na pewno się panu spodoba. Ale zacznę od zdjęcia łupków. Chyba się już panu znudziły.

Rozłożyła narzędzia, przecięła opatrunek, potem kazała służącemu przynieść miednicę z ciepłą wodą, obmyła rękę Jurgaszki, osuszyła ręcznikiem. Obejrzała ją i delikatnie obmacała. Trochę przeciągnęła to badanie nie tylko po to, by się upewnić, że kości prawidłowo się zrosły, także dlatego, że sprawiało jej przyjemność dotykanie jego ręki.

– Teraz proszę nią poruszać.

Nieśmiało zgiął nadgarstek.

– Nic nie boli. – Uśmiechnął się. – Co za ulga!

– Niech pan spróbuje powoli zacisnąć pięść.

Nie do końca mu się to udało.

– Mam zesztywniałe palce. Jak nie swoje.

– To normalne. Ćwiczył je pan, tak jak panu pokazywałam?

– Oczywiście.

– Od dziś będzie pan ćwiczył rękę w wodzie. Najdalej po dwóch miesiącach zapomni pan, że kiedyś była złamana.

– Ma pani na myśli pływanie?

– To też, ale trochę później. Teraz pokażę panu co innego.

Wyjrzała do holu i skinęła na służącego, by wniósł paczkę.

– Co to takiego? – spytał Jurgaszko, gdy ją rozwinęła.

– To beczka do ćwiczeń. Najlepiej, jak ręka jest masowana wirowym ruchem ciepłej wody. Tą korbą porusza się łopatki, które są w środku na dnie. O, tak to działa – zademonstrowała. – Jeśli pan pozwoli, to napełnimy ją ciepłą wodą, służący będzie kręcił korbą, a ja panu pokażę, jak ćwiczyć.

Kiedy po półgodzinie wrócili do salonu, Jurgaszko powiedział z nieukrywanym podziwem:

– Jak pani na to wpadła? W Wenecji używa się takich beczek?

– Widziałam podobne, tylko dużo większe, w Mediolanie. Używa się ich do farbowania jedwabnych nici.

– A gdzie pani znalazła tę? Na Kazimierzu?

Kazimierz był żydowską dzielnicą położoną na wyspie między starą a nową Wisłą, pełną sklepików i warsztatów. Różnił się zasadniczo od takiej samej dzielnicy-wyspy Ghetto di Venezia, na którą wenecjanie mówili po prostu geto, bo krakowscy Żydzi, jeśli byli zamożni, wykształceni i nie odróżniali się strojem od innych mieszkańców miasta, mogli mieszkać, gdzie chcieli, kupcy zaś, choć zasadniczo wolno im było handlować tylko na Kazimierzu, mogli w Krakowie sprzedawać żywność i skupować starzyznę. W Wenecji natomiast dzielnica żydowska była odseparowana, zamknięta bramami, a jeśli ktoś chciał z niej wyjść, musiał mieć znak odróżniający go od wenecjan: żółtą chustę na głowie albo żółtą opaskę na ramieniu.

– Zamówiłam ją u bednarza w Koborowie. Wytłumaczyłam, jak ma działać, i zrozumiał w lot. W pierwszej chwili faktycznie pomyślałam o Kazimierzu, bo słyszałam, że tam można dostać wszystko, ale okazało się, że kupowanie to męka.

– Mają specyficzny sposób zachęcania klientów, prawda? – uśmiechnął się Jurgaszko.

– Nie przeszkadzało mi, że właściciele stoją przed sklepami i zachwalają swoje towary. Ale jak mi zaczęli zastępować drogę, ciągnąć mnie za ręce, za płaszcz, jeden w prawo, drugi w lewo, to się przestraszyłam i uciekłam do mostu na Wiśle.

– Skoro o Żydach mowa… Chciałem pani coś pokazać. Chodźmy do gabinetu.

Gabriela nie była jeszcze w tym pokoju i ciekawie się rozejrzała.

Spodobały jej się ciemnozielone tapety w dyskretne tabaczkowe prążki, ciężkie szafy z książkami i papierami, lśniące biurko, na którym panował idealny porządek, skórzane klubowe fotele przy okrągłym stoliku i męski zapach tytoniu, skóry, wody kolońskiej i jeszcze czegoś nieokreślonego.

– Co pani o tym powie? – Jurgaszko podniósł odwrócony plecami nieduży obraz i postawił tak, by padało nań światło. – Och, jak przyjemnie móc się posługiwać dwoma rękami!

Gabriela spojrzała na Matkę Boską w koronie z gwiazd, depczącą węża.

– Zamówiłem ten obraz u profesora Wojciecha Stattlera z krakowskiej Szkoły Rysunku i Malarstwa. Studiował także w Wenecji…

– Myśli pan, że jeśli ktoś uczy się malować w Wenecji, to od razu się stanie drugim Tintorettem? – powiedziała niby żartem, ale nuta złośliwości nie umknęła Jurgaszce.

– Nie podoba się pani?

Gabriela podeszła bliżej, potem znowu się odsunęła, uważnie patrząc na obraz.

– Podobają mi się te ciemne włosy i oczy. Wygląda jak Żydówka i tak powinno być, bo przecież Maryja na pewno nie była jasnowłosa i niebieskooka, jak sobie niektórzy wyobrażają.

Uśmiechnął się.

– A co się pani nie podoba?

– Że to takie śliczne, wątłe dziewczątko – wypaliła.

– Co w tym złego?

– Gdyby to było Zwiastowanie, tobym się nie dziwiła. Ale Maryja królowa powinna być kobietą. Powinna mieć biodra, bo przecież urodziła syna, i piersi, bo go wykarmiła. Na mamkę na pewno nie było jej stać.

– Mnie się podoba taka dziewczęca – powiedział przekornie.

– Nie dziwię się. Patrzy pan na nią i od razu wie, że nie poradzi sobie bez męskiej opieki, że niby jest królową, lecz zginie bez męskiego ramienia.

Jurgaszko spojrzał na swoje ramię, dopiero co uwolnione z łupków, poruszył nim i oboje się roześmiali.

– No i ten wąż. Chciałby pan dotykać bosymi stopami czegoś tak paskudnego?

– Nie chciałbym, ma pani rację. Pojadę do profesora Stattlera i poproszę, żeby go zamalował. Ale dziewczęca Maryja zostanie. Obraz będzie wisiał w sypialni, a nie mogę tam mieć kobiety, której musiałbym się bać.

Gabriela pochyliła się nad obrazem, żeby ukryć rumieniec. Podobna dwuznaczna uwaga z ust innego mężczyzny oburzałaby ją. Tymczasem słowa pana Jurgaszki przyprawiły ją nie o gniew, lecz o szybsze bicie serca.

– Ma pani czas, żeby wypić kawę?

Kiwnęła głową. Chętnie zostałaby także na obiad, może nawet kolację.

Gdy służący podał kawę i drobne ciasteczka, Jurgaszko poważnie spojrzał na Gabrielę.

– Jeśli pani pozwoli, chciałbym panią odwiedzić w Koborowie.

– Ależ naturalnie! Jest pan zawsze mile widziany.

– To może w niedzielę?

Był wtorek i wolałaby go zobaczyć wcześniej, ale powiedziała:

– Świetnie! Proszę przyjechać na obiad o trzeciej.

(…)

– W niedzielę będzie u nas pan Jurgaszko, zaprosiłam go na obiad – powiedziała Gabriela do siostry.

Matylda się odsunęła. Sięgnęła na podłogę po szal i owinęła się nim, jakby chciała się odgrodzić od Gabrieli.

– Pan Jurgaszko? – rzekła zimno. – Widziałam, jak na niego patrzysz. Myślisz, że w niedzielę ci się oświadczy? A jeśli nie? Może ty oświadczysz się jemu?