Nowa książka na nowy rok – „Miłość w cieniu wielkiej wojny” już 31 stycznia

 

A czyjeż to imię rozlega się sławą,
Kto walczy za Francję z Hiszpanami krwawo?
To konnica polska, sławne szwoleżery,
Zdobywają szturmem wąwóz Somosierry.

Już francuska jazda cofa się w nieładzie,
Pod śmiertelnym ogniem wał trupów się kładzie.
A wtem Napoleon na Polaków skinął,
Skoczył Kozietulski, w czwórki jazdę zwinął.
(…)
Już biorą armaty, już tną kanoniery,
Już wzięli Polacy wąwóz Somosierry.
Niegolewski ranny, z konika się chyli,
Napoleon z piersi orła mu przyszpili!
I rzecze, ściskając rannego junaka:
„Nie ma niepodobnej rzeczy dla Polaka!”.

Byłam harcerką i nieraz śpiewałam tę piosenkę. Niewiele wiedziałam o wojnie w Hiszpanii, szwoleżerach i Kozietulskim – książki Brandysa przeczytałam dużo później. Przypomniałam sobie o tym, gdy obejrzałam reportaż o Polakach, którzy doprowadzili do upamiętnienia polskiej szarży pod Somosierrą. Jest tam kapliczka oraz tablica pamiątkowa z napisem po polsku i hiszpańsku: „Polskim bohaterom Somosierry 30 listopada 1808”. Pięknie to świadczy o Hiszpanach, którzy w tej bitwie zostali pokonani. Polacy otworzyli wtedy Napoleonowi drogę do Madrytu, który cesarz zajął cztery dni później. Biliśmy się o swoją wolność, lecz walczyliśmy w złej sprawie i odbieraliśmy wolność innym: Napoleon napadł na Hiszpanię, brutalnie ją pacyfikował, a my mu pomagaliśmy.

Kiedy wydawnictwo Filia poprosiło mnie o napisanie sagi, wiedziałam, o czym będzie: o matkach i córkach, o marzeniach kobiet o emancypacji, o rodzinnych tajemnicach, o miłości i nienawiści, o przyjaźni i o wojnie. I że akcja pierwszego tomu będzie się rozgrywała podczas wojen napoleońskich w Hiszpanii.
Przez pół roku czytałam o tych wojnach, potem sięgnęłam po książki o rewolucji francuskiej, bo Napoleon był jej dzieckiem. Dopiero później zaczęłam pisać.

Akcja powieści zaczyna się w 1793 roku we Francji. Główny bohater Gaston Laval jest lekarzem, którego oskarżono o brak rewolucyjnej gorliwości i aresztowano. Aby uciec prześladowcom, zaciągnął się do wojska. Dużo przeszedł, zgorzkniał i niewiele już spodziewał się od życia, gdy pewnego dnia podczas oblężenia Saragossy, gdzie kierował szpitalem polowym, poznał tajemniczą kobietę, która odmieniła jego życie.

Podczas pisania wypytywałam rodzinę i znajomych, co wiedzą o tamtych czasach. Podobnie jak ja, zanim przeczytałam o nich stos książek, o rewolucji francuskiej wiedzieli mało, a o wojnie na Półwyspie Iberyjskim tyle co nic. Założyłam, że czytelnik będzie w podobnej sytuacji. Jednak powieść obciążona masą przypisów (bo co komu mówi fraza „Istota Najwyższa”, kto pamięta, ile lat po wybuchu rewolucji zgilotynowano Ludwika XVI) jest ciężkostrawna.
Dlatego Miłość w cieniu wielkiej wojny, która ukaże się 31 stycznia 2019 roku, różni się od zwykłych powieści.
Na początku jest mapa Półwyspu Iberyjskiego z pierwszych lat XIX wieku, potem następuje tekst, a po nim kalendarium, w którym opisuję tło historyczne powieściowych wydarzeń. Trudno to sobie wyobrazić? No to, bardzo proszę, oto próbka.

 

Rozdział 11
Jaskinia czterdziestu rozbójników

Był mokry styczniowy dzień 1793 roku. Mistral szarpał świeżo posadzonymi piniami, jakby chciał zerwać zatknięte na ich czubkach czapki frygijskie. Dawno już zrezygnowano z sadzenia na tym skalistym gruncie topoli. Topola, peuplier, była odpowiedniejsza na drzewo wolności, bardziej bowiem pasowała do rządów ludu, peuple, nikt jednak nie chciał się narażać na zarzut kontrrewolucyjnego spisku, gdy obwiezione w uroczystym pochodzie topole, włożone do kamienistej ziemi wypalonymi na południowym słońcu korzeniami, usychały.
„Spisek i podstęp zastąpiły stare grzechy. Dziś złym człowiekiem jest wyłącznie zdrajca” – pomyślał Gaston, ciaśniej owijając się płaszczem.
Zegar na wieży kościoła Świętego Jakuba wskazywał kwadrans po trzeciej. Miał czas – Rada Generalna Komuny Marsylii zbierała się o czwartej. Rozejrzał się po placu. Nieliczni przechodnie jedną ręką naciągali na oczy kaptur albo kapelusz, drugą przytrzymywali poły płaszcza lub opończy.
Ukradkiem przemknął w wąską uliczkę i bocznymi drzwiami wszedł do kościoła.
Jeszcze w zeszłym roku wychodziła stąd procesja Bożego Ciała i wydawało się, że święty Jakub obroni kościół przed furią jakobinów. Ale już jesienią młoty kamieniarzy zgruchotały figury świętych, skuto królewskie lilie, konfesjonały porąbano na opał, motłoch podeptał krzyże, podarł chorągwie i zrabował wszystko, co dało się ruszyć z miejsca.
Kościoła nie przerobiono jak świątyń w Paryżu na stajnię czy magazyn. Stał opustoszały, a wiernych zastąpiły w nim bezpańskie koty, którym obce były sprawy ludzi.
„W takich czasach jak te lepiej być kotem niż człowiekiem” – pomyślał Gaston, idąc przez zrujnowaną nawę do bocznej kaplicy.
Cztery lata wcześniej, gdy król zwołał Stany Generalne, Gaston przeżył moment euforii. W powietrzu czuło się nadchodzące zmiany. Gdyby nie to, że Blanche spodziewała się dziecka, postarałby się, żeby wybrano go na posła, i pojechałby do Wersalu, by razem z innymi wlać nowe życie w starą, skostniałą Francję. W podnieceniu śledził doniesienia z Paryża. 26 sierpnia Konstytuanta uchwaliła Deklarację praw człowieka i obywatela, a dzień później urodził mu się syn. Czyż mogło być większe szczęście? Kiedy szedł do pacjentów, wydawało mu się, że nie stąpa po bruku, lecz unosi się kilka centymetrów nad ziemią.
Wczesną jesienią następnego roku, gdy mały Lucas stawiał już pierwsze kroki, do drzwi Gastona zapukała kobieta w podartym, wyblakłym od słońca habicie. W pierwszej chwili jej nie poznał. Nic dziwnego – nie widział swej siostry od ponad dwudziestu lat. Nie przyjechała nawet na pogrzeb ojca, bo śmierć bliskich nie jest wystarczającym powodem, by opuścić klauzurę.
„Joanna? Skąd się tu wzięłaś?” – wyjąkał w końcu. „Przyszłam z Bordeaux. Nasz klasztor zmieniono w koszary, a nas wypędzono. Przyjmiesz mnie, bracie? Ale są ze mną jeszcze dwie siostry”.
Gaston dopiero wtedy zauważył kulące się pod murem kobiety.
Szły do Marsylii prawie dwa miesiące. Matka Gastona płakała, patrząc na ich poranione stopy i ogorzałe od słońca twarze.
Kiedy Joanna składała śluby u anuncjatek, Gaston miał piętnaście lat. Nigdy, a zwłaszcza w tym wieku, nie był szczególnie religijny, ale słysząc wtedy, że anuncjatka ma żyć tak, by ci, którzy ją widzą, widzieli Maryję dotąd żyjącą na tym świecie, pomyślał, że Joanna jest właśnie taka: roztropna, pobożna, cierpliwa, pełna miłości. Teraz do tych cnót doszło maryjne ubóstwo i boleść.
Oddał siostrze i jej towarzyszkom kilka pokoi na piętrze, by dalej mogły prowadzić swe klauzurowe życie. Nie opuszczały domu. Tylko nocą widział czasem ich ciemne sylwetki w ogrodzie.
Anuncjatki żyją z pracy własnych rąk. Gaston był wziętym lekarzem i zarabiał dość, by utrzymać trzy dodatkowe domowniczki, lecz one poprosiły o kilka kuponów jedwabiu i o nici do haftu. Wkrótce połowa marsylskich elegantek przychodziła do Blanche, prosząc, by zechciała zanieść na piętro suknię, którą trzeba było ozdobić haftem, albo kosz bielizny, na której miał być wyhaftowany monogram.
Rewolucyjny zapał Gastona stopniowo wygasał. Buchnął ostatnim płomieniem cztery miesiące wcześniej, 22 września, gdy ogłoszono Francję republiką, zgasł zaś ostatecznie przed kilkoma dniami, gdy na szyję króla Ludwika spadł nóż gilotyny. Gaston nie żywił w stosunku do władcy żadnych uczuć – ani go nie kochał, ani nie nienawidził. Wstrętem napawały go przemoc i barbarzyństwo, które owładnęły Francją. Nie rozumiał, jak doszło do tego, że narzędziem sprawowania rządów stała się gilotyna.
Klasztorów może i było za dużo, ale jak można wypędzać z nich stare kobiety, mówiąc, by wracały do swych domów, a jeszcze lepiej wyszły za mąż i urodziły dzieci? Pić wino z kielicha mszalnego, siedząc na ołtarzu i wołając do przerażonych ludzi: „Jeśli jest jakiś Bóg, niech mnie porazi gromem na waszych oczach!”? Zmiażdżyć obcasem świętą ampułę z olejami koronacyjnymi królów Francji? Gaston daleki był od wiary, że sam Duch Święty w postaci gołębicy przyniósł ją ongiś z nieba, ale jako mieszczanin do szpiku kości cenił sobie tradycję.
Brak rewolucyjnego ognia stał się tak widoczny dla władz, że Gastonowi odmówiono certyfikatu lojalności obywatelskiej. Bez niego nie mógł praktykować, przyjmował więc pokątnie swych stałych pacjentów, a w domach odwiedzał chorych tylko nocą. Gdyby nie to i gdyby nie zarobki jego siostry, wcześniej czy później umarłby z głodu. O to właśnie chodziło, bo każdy, kto nie przyjmował rewolucyjnych przemian z radością i nie stawał się nowym człowiekiem, był istotą ohydną, niezasługującą na życie.
Lekarzy namnożyło się, odkąd rewolucyjne władze zniosły obowiązek odbycia przez nich studiów. Każdy, kto chciał leczyć, mógł to czynić, jeśli tylko był dobrym obywatelem. Gaston patrzył na to najpierw ze zdumieniem, potem z przerażeniem. Coraz częściej był wzywany do ofiar szarlatanów i wiedział, że w końcu ktoś doniesie władzom, że praktykuje, choć nie ma certyfikatu lojalności. Udał się więc do kierownictwa swojej sekcji, jak teraz nazywano dzielnice, i jeszcze raz poprosił o stosowny dokument. Kazano mu wrócić za trzy dni. Potem za cztery, za tydzień. Zawsze przychodził na próżno. A to urzędnik zapodział gdzieś jego papiery, a to przeniesiono wydział certyfikatów z piętra na parter i w bałaganie, jaki przy okazji powstał, nikt niczego nie mógł znaleźć. Minął listopad, przeszedł grudzień. W końcu po którejś wizycie w sekcji dostał upragniony papier zaświadczający, że jest lojalnym obywatelem. Teraz pozostało mu tylko uzyskać jego zatwierdzenie przez Radę Generalną Komuny Marsylii.
Czasy były dziwne i nikt niczego nie mógł być pewien, Gaston jednak szedł na posiedzenie Komuny z lekkim sercem. Jego rodzina od zawsze mieszkała w Marsylii, Lavalów wszyscy tu znali, wielu marsylczyków zawdzięczało mu zdrowie, a nawet życie.
Na ścianie kościoła, tuż koło ambony, był wymalowany święty Łukasz w lekarskiej czapce, z księgą w jednej ręce i nożem chirurgicznym w drugiej, jakby się szykował do zoperowania leżącego u jego stóp byka. Gaston stanął na palcach, wyciągnął rękę, jak mógł najwyżej, i dotknął racicy, prosząc w myślach, by wielkie zwierzę natchnęło go swoją siłą.
Zwierzęta w kościele Świętego Jakuba były nie tylko wymalowane na ścianach. W grudniu do kościelnego muru od strony ogrodu dobudowywano drewnianą stajenkę, w której sprowadzone z pastwiska owce, osioł i wół stały przy żłobie, a w dzień Bożego Narodzenia chłopka w błękitnej szacie kołysała w ramionach swe nowo narodzone dziecko, przychodzili złożyć pokłon Trzej Królowie, za których przebierali się urzędnicy miejscy… Kiedyś nawet mer poczernił sobie twarz, włożył złoty turban i ku uciesze dzieci przyprowadził do szopki wielbłąda.
Teraz szopka była zakazana. Gaston opowiadał o niej Lucasowi, ale czy niespełna czteroletni brzdąc może sobie coś takiego wyobrazić? Jakież było jego zdumienie, gdy w bożonarodzeniowy poranek zobaczył ustawioną w holu stajenkę z lalkami z wosku i drewna. Święta Rodzina była jak żywa, były zwierzęta, pasterze, Trzej Królowie. Gastonowi łzy stanęły w oczach na widok trzech laleczek-zakonnic oraz figurek przedstawiających Blanche, matkę, ojca, Lucasa i jego samego.
Uśmiechając się na to wspomnienie, Gaston wszedł do swej ulubionej bocznej kaplicy. Zawsze pobudzała jego wyobraźnię, na sklepieniu bowiem wymalowano wielki żaglowiec, w ołtarzu umieszczono obraz Matki Bożej od Wykupu Niewolników, pod której płaszczem kulili się czarni, żółci i czerwoni ludzie, a kute schody prowadziły do krypty, gdzie umieszczano serca kapitanów, którzy umarli z dala od rodzinnej Marsylii.
Schody już dawno przetopiono w ludwisarni, pozłacane srebrne puszki w kształcie serca trafiły do paryskiej mennicy, serca zaś sprzedano na ziemię mumiową, z której robiono wyborną brązową farbę cenioną przez artystów. Na sklepieniu ciągle jednak płynął statek pod pełnymi żaglami, a gdyby do świecznika zrobionego z wielkiej muszli, której dziwnym trafem nie zgruchotał młot, włożyć świecę, nadal mógłby oświetlać pocięty nożami obraz Matki Bożej.
Człowiek jest dziwną istotą. Kiedyś ludzie odwracali się od Kościoła, mówiąc, że bardziej zajmuje go strzyżenie owieczek niż troska o ich zbawienie. Teraz, gdy rewolucja odebrała mu ziemskie dobra i postanowiła wyrwać wiarę z korzeniami, wszystko się zmieniło. Ludzie zażarcie bronili świątyń, które bezczeszczono, ujmowali się za prześladowanymi księżmi, choć groziło to więzieniem, nawet śmiercią.
Kiedy père Jean-Baptiste, proboszcz z kościoła Świętego Jakuba, ogłosił z ambony, że nie złoży przysięgi na wierność konstytucji i nie stanie się opłacanym przez państwo urzędnikiem, ludzie zaczęli krzyczeć i klaskać jak w teatrze. A gdy tydzień później proboszcza oskarżono o brak patriotyzmu, nazwano żmiją, aresztowano, zawieziono do Paryża i ścięto, poczciwy père Jean-Baptiste, lubiący wino i pieczoną gęś, stał się dla marsylczyków świętym męczennikiem.
Gaston nie szanował ludzi, którzy przez lata stawali przy ołtarzu, z ambony pouczali wiernych, teraz zaś, gdy wiatr powiał z innej strony, podpisywali deklarację głoszącą, że przekonali się o błędności wykonywanych praktyk i na zawsze rezygnują z urzędu kapłana. Nie chodził na uroczystości na cześć Istoty Najwyższej, które zastąpiły nabożeństwa, cieszył się w duchu, widząc wyrwane z korzeniami drzewa wolności, sadzone na miejscu obalonych krzyży.
„Jesteśmy trochę jak pierwsi chrześcijanie” – myślał, klękając na pokrytej wapiennym pyłem posadzce. Im więcej chrześcijan rzucano lwom na pożarcie, tym więcej ludzi chrzciło się w Rzymie. Teraz, gdy wolno było wierzyć tylko w Rozum, a zamiast Królestwa Bożego na ziemi wypatrywano nadejścia nowego świata i nowego człowieka, uwolniony z pęt doczesności Kościół znów był wielki, a wiara zajaśniała jak słońce.
– Najświętsza Panienko, przyjmij ubogie Twe dziatki garnące się pod skrzydła opieki Twojej – modlił się słowami, których w tej kaplicy nauczyła go matka. – O Panno litościwa, zmiłuj się nad nami. O Matko Wolności, którą nazwano Matką Niewolników, boś zawsze przywracała wolność uwięzionym, spraw, byśmy zostali uwolnieni z szatańskiej niewoli. Niechaj wszyscy zanoszący swe prośby przed Twym wizerunkiem zostaną wysłuchani, pocieszeni i umocnieni w wierze. Święta Maryjo, matko i wybawicielko niewolników, opiekunko jęczących w więzieniach, módl się za nami. Amen.
Dochodziła czwarta, gdy Gaston wszedł do siedziby Rady Generalnej Komuny Marsylii. Na drzwiach przytwierdzono bouche de fer – żelazną skrzynkę z wyobrażeniem ludzkiej twarzy z otwartymi ustami, do których każdy mógł wsunąć donos. Na ścianach wisiały sankiulockie piki oraz portret Lepeletiera, męczennika rewolucji. Nieżywi byli bezpieczniejsi niż żyjący – kult współczesnych to ryzykowna sprawa, bo nie wiadomo, kto jutro zostanie uznany za zdrajcę. Dekorację sali uzupełniały patriotyczne hasła: „Wolność, równość, braterstwo”, „Precz ze spekulantami!”, „Gilotyna na każdym rogu ulicy!” i w końcu „Wojna pałacom, pokój chatą” – niektórzy sankiuloci słabo sobie radzili z ortografią.
Trybuna była jeszcze pusta. Na krzesłach po prawej stronie sali zasiadły wyglądające na handlarki niewiasty zajęte szyciem lub robieniem na drutach i głośno z sobą rozmawiające. Ława ustawiona po lewej stronie trybuny była przeznaczona dla petentów.
Bonjour, Messieurs – przywitał Gaston dwóch takich samych jak on nieszczęśników.
Bonjour… – zaczął jeden z nich.
Salut, citoyen! – zagłuszył go drugi.
Obaj mieli na sobie swobodny sankiulocki strój – karmaniole i długie spodnie. W rękach trzymali czapki frygijskie.
Gaston nie mógł usiedzieć spokojnie. Co chwila dotykał kieszeni, do której włożył bezcenny papier – zaświadczenie o lojalności wydane przez jego sekcję.
Czwarta minęła, lecz żaden z petentów nie okazywał zniecierpliwienia. Kobiety migały drutami, nie przestając rozmawiać.
Sala powoli się zapełniała. Stu z górą ludzi siedziało na krzesłach i ławkach oraz stało pod ścianami. Gaston zobaczył w tłumie kilku urzędników ze swojej sekcji i odetchnął z ulgą – będzie miał kto za niego poręczyć.
Kwadrans po czwartej do sali wkroczył przewodniczący, za nim pojawili się członkowie Rady i zajęli miejsca na trybunie. Dwaj żandarmi stanęli pod ścianą, za ich plecami.
Sekretarz wziął do ręki jakiś papier i monotonnym głosem odczytał protokół poprzedniego posiedzenia, a potem propozycje, które marsylska Komuna wysłała do Paryża w sprawie nowych zasad pochówków.
– W każdej municypalności każdy obywatel dwadzieścia cztery godziny po zgonie zwykłym i nie więcej niż czterdzieści osiem godzin po zgonie nagłym zostanie odprowadzony do miejsca wspólnego pochówku. Towarzyszyć mu będzie urzędnik publiczny i przyjaciele w strojach żałobnych z wizerunkiem słońca. Jeśli zmarły był wojskowym, odprowadzą go towarzysze broni. – Sekretarz sięgnął po dzbanek, nalał wody do kubka i upił łyk. – Ci, których komuny uznają za zasłużonych dla ojczyzny, będą mieli prawo do kamienia nagrobnego z symbolem słońca lub snu. Wszystkie inne symbole będą zakazane. Człowiek przychodzi na świat wolny od przesądów i w takim samym stanie ma go opuścić.
Niewiasty przerwały rozmowy, nadal jednak szyły zawzięcie. Ożywiły się, gdy sekretarz przeczytał wiadomość, że były mer Paryża, obywatel Jean Bailly, został oskarżony o zdradę i będzie postawiony przed sądem, gdy tylko policji uda się go ująć.
Jedna z kobiet zerwała się z miejsca i krzyknęła:
– Lud jest zmęczony czekaniem na pomstę!
Wtedy Gaston ją poznał – handlowała rybami w halach przy porcie. Kiedyś nawet wyjął jej z palca kolec, który sobie wbiła, oprawiając ostrosza.
– Lud jest zmęczony! – wołały kobiety. Potem zaś: – Pomsta! Pomsta!
Do okrzyków dołączyło głośne bicie w bęben. W drzwiach pojawił się mały oddział pospolitego ruszenia. Dowódca uroczyście zameldował się przewodniczącemu, ten zaś wręczył mu asygnatę na broń. Publiczność klaskała i tupała, ktoś zaintonował pieśń Ça ira. Wszyscy zerwali się z miejsc, by ją odśpiewać.
Sekretarz znów sięgnął do swoich papierów i odczytał list kupca ze skargą na jednego z członków Rady, który podjudził ludzi do ataku na sklep. Przewodniczący rozejrzał się po sali i widząc delikwenta, kiwnął ręką, nakazując mu podejść do trybuny.
– Czy obywatel brał udział w rabowaniu sklepu? – zapytał.
– W jakim rabowaniu, obywatelu przewodniczący! Ten kupiec to spekulant, śrubuje ceny i chowa mąkę, bo czeka, aż jeszcze bardziej zdrożeje. Do tego sprzedaje luksusowe pieczywo zamiast chleba Równości.
– Spekulant! Zdrajca! Co za łotrostwo! – rozległy się okrzyki.
Przewodniczący nachylił się do jednego, potem do drugiego członka Rady, szepcząc im coś na ucho.
– Atak na sklep jest usprawiedliwiony, bo kupiec oddał w ten sposób ludowi część tego, co zagarnął, tucząc się jego kosztem. Skarga oddalona! – zawyrokował.
– Na gilotynę! – krzyknął ktoś. – Przez takich jak on ginie zwykły lud! A lud to Francja!
Przez tłum przedarł się młodzieniec w czapce frygijskiej na głowie. Zdjął ją, gdy stanął przed przewodniczącym.
– Upraszam o zaszczyt ścięcia głów mordercom mojej ojczyzny!
– Dzielny młodzian! A to zuch! – wołali ludzie, klaszcząc i tupiąc.
Tumult zrobił się niesłychany.
Gaston w myślach pogratulował kupcowi rozsądku. Gdyby tu przyszedł, żeby osobiście złożyć skargę, tłum rozdarłby go na sztuki.
– Obywatele! – zawołał przewodniczący. – Zmieciemy z powierzchni świata tyranów! Ich krwią wzmocnimy budowlę wolności!
Drzwi znów się otwarły, rozległy się werble i na salę wmaszerował oddziałek żołnierzy. Kroczący na jego czele dwaj inwalidzi – jeden o kulach, drugi bez lewej ręki – stanęli przed przewodniczącym, by złożyć przysięgę, że mimo ran nadal będą walczyć z tyranami. Potem z szeregu wystąpiło trzech austriackich dezerterów i ofiarowało swe usługi Republice.
Kobiety łkały ze wzruszenia, a okrzyki żołnierzy wprawiały w drgania całą salę.
Przewodniczący wstał i zaintonował Marsyliankę. Podniecenie było tak wielkie, że odśpiewano ją dwa razy.
Nikt nie zwracał uwagi na czekających cierpliwie petentów. W końcu jednak przyszła ich kolej.
Przewodniczący wskazał na Gastona, który wstał i ukłonił się Radzie.
Rozległy się gwizdy i tupanie.
– Elegant! – zawołał ktoś. A inny głos dodał:
– Spójrzcie na jego halsztuk!
„Powinienem był wdziać najgorsze ubranie, jakie mam” – pomyślał Gaston.
– Nazwisko i imię obywatela? – spytał przewodniczący.
– Gaston Laval.
– Wiek?
– Trzydzieści sześć… Prawie trzydzieści siedem lat.
– Nie wie nawet, ile ma lat! – zawołał ktoś szyderczo.
Sala zaczęła wyć i tupać.
– Czym obywatel się trudni? – pytał dalej przewodniczący, gdy publiczność trochę się uspokoiła.
– Jestem lekarzem.
Na sali zrobiło się cicho. Ta profesja nadal budziła szacunek.
Sekretarz pogrzebał w papierach, wyciągnął jakąś kartkę i podał ją przewodniczącemu. Ten postukał w nią palcem, przesunął w stronę jednego członka Rady, potem drugiego.
Gaston się zaniepokoił. Żelazne skrzynki wisiały w całym mieście, a uchylone usta aż się prosiły, by wsunąć w nie donos.
Niecierpliwie czekał na sakramentalne pytanie: „Czy ktoś zna tego obywatela i ręczy za jego lojalność obywatelską?”. Na sali byli urzędnicy z jego sekcji – na pewno za niego poręczą i od ręki dostanie certyfikat.
– Czy obywatel ukrywa w domu trzy byłe zakonnice? – spytał przewodniczący.
Gaston zmartwiał.
– Nie, panie… obywatelu przewodniczący. Mieszka u mnie siostra i jej dwie przyjaciółki. A właściwie nie u mnie, tylko u siebie. To dom naszego świętej pamięci ojca i należy tak samo do mnie, jak do niej.
W sali zrobiło się cicho jak makiem zasiał.
Przewodniczący znów spojrzał na kartkę.
– Czy obywatel brał ślub w kościele?
– Tak.
Przez salę przeszedł pomruk.
– Czy obywatel wie, że to zabronione?
– Tak, obywatelu przewodniczący. Ale ja ożeniłem się pięć lat temu, za panowania króla Ludwika…
– Tyrana! Krwiopijcy! Kapeta! Zdrajcy, nie króla! – wrzeszczała sala.
– Czemuś przywdział żałobę?! – krzyknęła jedna z przekupek, pokazując palcem na czarną wstążkę zawiązaną na ramieniu Gastona.
– Umarł ci ktoś?! – spytała druga.
Gaston spojrzał w ich stronę. Nicowały ubrania mężów, robiły na drutach. Nudne zajęcia, przychodziły więc tu dla rozrywki.
Tak jak połowa marsylczyków nosił żałobę po królu, który przed tygodniem zginął na szafocie, lecz przede wszystkim po dawnej Francji. Jakkolwiek się potoczą losy jego ojczyzny, nikt nie cofnie czasu i nie sprawi, że zburzone kościoły powstaną z ruin, a odcięte głowy przyrosną do ciał.
– Czy ktoś zna tego obywatela i ręczy za jego lojalność obywatelską? – spytał przewodniczący.
W sali zapadło wrogie milczenie.
Gaston się odwrócił i spojrzał tam, gdzie wcześniej widział członków swej sekcji. Nie było ich.
„Wszystko przepadło – pomyślał. – Przewodniczący przeniesie sprawę na następne posiedzenie, potem zaświadczenie straci ważność…”
– Ja go znam – rozległ się kobiecy głos.
Gaston odwrócił się w tamtą stronę. Handlarka rybami przestała na chwilę szyć, wstała i trzema słowami uratowała mu życie.
Sekretarz nachylił się do ucha jednego z członków Rady i coś szeptał. Pewnie mówił, że świadectwo kobiety nie ma żadnej wagi, że nikt z sekcji Gastona nie przyszedł, żeby za niego poręczyć.
Gaston wyciągnął z kieszeni zaświadczenie o lojalności wydane przez jego sekcję i położył na trybunie.
Przewodniczący nawet na nie nie spojrzał.
– Czy obywatelka dobrze zna obywatela Lavala? – spytał, zwracając się do handlarki.
– Przychodzi czasem do hal. Raz wyjął mi z palca kolec ostrosza. Zawsze uważam na pierwszą jadowitą płetwę…
– Czyli jest zręcznym lekarzem, ale czy dobrym obywatelem? – przerwał jej przewodniczący.
Kobieta milczała.
Gaston uśmiechnął się do niej, chcąc dodać jej otuchy.
– Obywatelu przewodniczący – powiedział. – Każdy patriota powinien pracować dla ojczyzny. Ta kobieta potwierdziła, że dobrze pracuję. Republika potrzebuje lekarzy.
Przewodniczący spojrzał na niego surowo.
– Republika potrzebuje republikanów – odrzekł.
– Obywatel Laval sprzeciwiał się paleniu książek – powiedział sekretarz. – Mimo że zawierały haniebne symbole: książęce i królewskie herby.
„Ty ośle!” – pomyślał Gaston.
– To były książki lekarskie, naukowe…
– Niezbędna jest tylko jedna księga, księga natury – przerwał mu przewodniczący.
Publiczność na chwilę zamarła. Gastonowi wydało się, że wszyscy naraz przymknęli oczy i wciągnęli powietrze, jakby z lubością wietrzyli zapach krwi.
– To wróg! Potraktować go jak wroga! Zniszczyć! – podniosły się krzyki.
Przewodniczący uniósł rękę. Zapadła cisza.
– Laval, czy nosisz żałobę po tym zdrajcy Kapecie, który tak długo uciskał lud Francji? – spytał.
„Mam wyć z wilkami, aby się ocalić?” – pomyślał Gaston.
Nie było łatwo żyć bez certyfikatu lojalności, ale przecież żyć się dało. Mógł zabrać rodzinę i pojechać do stryja do Brestu, do Paryża, do Wenecji, nawet do Ameryki. Na Francji świat się nie kończył.
Bez słowa sięgnął na trybunę, wziął zaświadczenie, które zdobył z takim trudem, rozdarł je na dwoje i rzucił na podłogę.
Sala na chwilę zamarła, potem rozległy się ogłuszające gwizdy i tupanie.
– Na gilotynę z nim! Niech wysunie łeb przez okienko!
Gaston z pogardą spojrzał na wyjącą tłuszczę, skłonił się handlarce, która jako jedyna stanęła po jego stronie, i ruszył do drzwi.
Nagle doskoczyło do niego dwóch żandarmów, chwyciło go pod ręce i zawlekło przed trybunę.
Przewodniczący i członkowie Rady wstali.
– Bunt przeciwko rewolucyjnemu prawu jest największą zbrodnią, jakiej może się dopuścić obywatel. Zbrodnią tą przyczynia się do rozpadu społeczeństwa, a to jest działanie na szkodę narodu – powiedział przewodniczący. – Obywatelu Laval, aresztuję cię w imieniu Republiki.
Gaston nie wierzył własnym uszom. Był na zebraniu Rady Generalnej Komuny, a nie przed sądem. Jak można go było aresztować?!
Szarpnął się i żandarmi, ledwie sięgający mu do ramienia, upadli na podłogę.
– „Nikt nie może być oskarżony, zatrzymany ani więziony bez podstaw prawnych określonych w ustawie” – zacytował Deklarację praw człowieka i obywatela. – To zgromadzenie – obrzucił wzrokiem siedzących na trybunie – nie ma prawa…
Poczuł uderzenie w głowę, zrobiło mu się ciemno przed oczami i upadł jak długi.

***

1789

Francja jest wielkim i ludnym krajem. Ma 25 milionów mieszkańców podzielonych na trzy stany: duchowieństwo, szlachtę oraz stanowiący 98 procent społeczeństwa i dźwigający na swych barkach utrzymanie państwa stan trzeci, który tworzą mieszczanie i chłopi. Najwyższe podatki płacą właściciele manufaktur i bankierzy, nieco niższe urzędnicy, kupcy, lekarze, sklepikarze, rzemieślnicy, szynkarze, chłopi. Chłopi płacą jeszcze dziesięcinę na rzecz Kościoła. Duchowni i szlachta są z podatków zwolnieni.
Od czternastu lat we Francji panuje Ludwik XVI. Trzydziestoczteroletni król jest władcą absolutnym: jego wola jest prawem, jest najwyższym sędzią i wodzem armii, odpowiada zaś tylko przed Bogiem. Ze swą o rok młodszą żoną Marią Antoniną ma dwóch synów i dwie córki. Dużo czasu spędza przy łóżku siedmioletniego delfina Ludwika Józefa, który od urodzenia choruje na gruźlicę kości i ku rozpaczy rodziców umrze na początku czerwca.
Po latach wojen i utracie wielu kolonii (przede wszystkim Nowej Francji, czyli Kanady, i prawie wszystkich posiadłości w Indiach) Francja stoi na skraju bankructwa. Dwie trzecie budżetu pochłania spłata długów i utrzymanie armii. Jakby tego było mało, nadchodzą lata nieurodzaju. Po jesiennych ulewach w 1787 roku, gdy wiele pól pozostało nieobsianych, przyszła bardzo sucha wiosna, potem letnie nawałnice z gradem, w końcu niezwykle mroźna zima.
„Trawy prawie nie ma, źdźbła zbóż są krótkie, cienkie, blade i słabe. Żal mi tutejszych ludzi z całej duszy. Nie można kupić zielonego groszku, sałaty, jarzyn; owce i krowy na pastwiskach wyglądają jak chodzące szkielety” – opisuje sytuację amerykański dyplomata.
Generalny kontroler finansów próbuje ratować budżet podatkami nakładanymi na produkty, bez których nie można się obejść. Szczególnie znienawidzony jest podatek solny. Państwo ściśle kontroluje obrót solą: za jej kradzież lub fałszowanie grozi więzienie albo galery, za przemyt – kara śmierci.
Ceny żywności stale idą w górę. W końcu dwukilogramowy bochenek chleba kosztuje 15 sous – tyle ile wynosi dzienny zarobek robotnika. Głodujący paryżanie powtarzają sobie szydercze słowa Marii Antoniny: „Nie mają chleba, to niech jedzą ciastka”. Królowa nigdy ich nie wypowiedziała, ale to nie ma znaczenia – ludzie jej nienawidzą, bo jest Austriaczką i jak głoszą plotki, wydaje szalone pieniądze na ekstrawaganckie stroje, klejnoty, grę w karty, kochanków oraz urządzenie pałacu Petit Trianon, który ma ściany wyłożone złotem i brylantami.
Burzy się nie tylko stan trzeci, lecz także szlachta, gdyż generalny kontroler finansów zaproponował jej opodatkowanie. Po Paryżu krąży karykatura, na której lis w stroju kucharza mówi do tuczonych gęsi i kur: „Drodzy poddani! Zwołałem was, abyście mogli się wypowiedzieć, w jakim sosie chcecie trafić na stół”. „Ależ my nie chcemy zostać zjedzeni!” „Odbiegacie od tematu”.

17 czerwca – reprezentanci stanu trzeciego podnoszą bunt.
Królowie przez 175 lat obywali się bez zwoływania Stanów Generalnych, czyli zgromadzenia delegatów wszystkich trzech stanów, i wysłuchiwania ich skarg. Sytuacja państwa jest jednak krytyczna, a Stany Generalne mogły uchwalać podatki nadzwyczajne, król zwołuje je więc do Wersalu. Wśród około 1200 deputowanych wybranych przez prowincje i miasta jest ponad 600 delegatów stanu trzeciego.
5 maja po uroczystym pochodzie, mowie tronowej i dwugodzinnym przemówieniu generalnego kontrolera finansów delegaci rozpoczynają obrady w trzech salach, gdyż każdy stan obraduje i głosuje osobno. Delegaci stanu trzeciego, wśród których jest wielu prawników (nie ma za to ani jednego chłopa), od razu widzą, że mają przewagę liczebną i będą mogli uchwalić, co tylko zechcą, jeśli wszystkie trzy stany będą głosowały wspólnie. Dwukrotnie stawiają taki wniosek, ale posłowie stanu pierwszego i drugiego dwa razy go odrzucają.
Napięcie rośnie i nagle 17 czerwca reprezentanci stanu trzeciego ogłaszają się Zgromadzeniem Narodowym. Szok! To prawie zamach stanu i nic dziwnego, że król w pierwszym odruchu każe zamknąć przed nimi salę obrad. Zbierają się w sali do gry w piłkę i składają ułożoną wcześniej przez księdza Emmanuela Sieyèsa przysięgę, że rozejdą się dopiero wtedy, gdy Francja otrzyma konstytucję.
Król ma teraz do wyboru użycie przemocy lub zgodę na ich postulaty. Wybiera to drugie i 27 czerwca zgadza się na wspólne obrady trzech stanów. To jednak na krótko zaspokaja rozbudzone apetyty: 9 lipca delegaci ogłaszają się Zgromadzeniem Narodowym Konstytucyjnym (Konstytuantą) i stawiają sobie za cel opracowanie konstytucji. Od tej pory Zgromadzenie będzie systematycznie ograniczać władzę króla aż do zera.

13 lipca – Paryż wrze.
„Lud rzemieślniczy i robotniczy rozlał się po mieście uzbrojony, w co się dało. Ci ludzie pijani winem i wściekłością wykorzystali noc, aby niszczyć i palić rogatki oraz statki i łodzie celników. W poniedziałek, 13, przebiegli cały Paryż, grożąc burżuazji, że spalą jej domy, jeśli ta się natychmiast do nich nie przyłączy. Uwolnili z więzień wszystkich zatrzymanych za długi i wykroczenia policyjne” – napisał w liście jeden z paryżan, a inny dodawał: „Można wszystkiego się obawiać ze strony ludu, skoro chleb jest tak drogi. Lud umiera z głodu i w rezultacie dojrzał do powstania”.
(…)
Paryżanie łupią rusznikarnie, a pod wieczór zajmują ogrody przy królewskim pałacu Tuileries. Krążą pogłoski, że wielki skład prochu strzelniczego znajduje się w Bastylii.

14 lipca – atak na Bastylię.
Tłum wdziera się do Pałacu Inwalidów i rabuje kilkadziesiąt tysięcy muszkietów oraz kilka dział, potem kieruje się pod Bastylię, dawną miejską bramę przerobioną na więzienie, którego załogę stanowi 82 weteranów wzmocnionych oddziałem 32 Szwajcarów. Komendant markiz de Launay przyjmuje kolejne deputacje, podejmuje je nawet obiadem, żądania jednak eskalują, tłum jest coraz bardziej agresywny i zbrojnie wdziera się na dziedziniec. Strzelanina trwa kilka godzin. W końcu Launay poddaje twierdzę, pod warunkiem że załodze nie stanie się krzywda.
Napastnicy uwalniają więźniów. Jest ich siedmiu: czterech fałszerzy, dwóch szaleńców oraz pewien hrabia osadzony tu na wniosek rodziny z powodu podejrzenia o kazirodztwo. Tłum kieruje się teraz do ratusza, ciągnąc z sobą nieszczęsnego Launaya. Ludzie okładają go pięściami, garściami wyrywają mu włosy, w końcu go masakrują i odcinają mu głowę. Rozgorączkowany tłum zabija także burmistrza. Ludzie piją ich krew, głowy zaś nasadzają na piki i triumfalnie obnoszą po Paryżu. Rewolucja jest okrutna od samego początku, a jej motorem jest przemoc.
(…)
6 października – król pod przymusem przenosi się do Paryża.
Paryż głoduje. Kobiety od piątej rano stoją w kolejkach przed piekarniami, żeby kupić chleb. Tymczasem król prowadzi w Wersalu niefrasobliwe życie, do tego odmawia podpisania Deklaracji praw człowieka i obywatela. Stutysięczny uzbrojony tłum z rozwścieczonymi przekupkami na czele rusza do Wersalu. Ludzie chcą sprowadzić króla do Paryża, bo wierzą, że to zagwarantuje lepsze zaopatrzenie. W środku nocy wdzierają się do pałacu, mordują gwardzistów ze straży przybocznej. Ludzie uspokajają się nieco, gdy Ludwik XVI obiecuje bezzwłocznie przenieść się do Paryża. Tłum niosący na pikach i widłach odcięte głowy gwardzistów otacza kawalkadę powozów i towarzyszy mu do samej stolicy.
Przeprowadzka do Paryża to dla króla nie tylko fizycznie odczuwalna presja polityczna, lecz także deklasacja. Pałac Tuileries, nieużywany od lat, jest zaniedbany, ciasny jak na potrzeby dworu, a otaczający go ogród stał się miejscem publicznym, w którym nieustannie przemawiają rozmaici mówcy, na tarasach zaś cisną się przekupki pragnące z bliska popatrzeć na dwór i wzbudzające w królewskiej parze strach pomieszany z obrzydzeniem.

2 listopada – nacjonalizacja dóbr kościelnych.
Biskup rewolucjonista Charles de Talleyrand proponuje, by państwo przywłaszczyło sobie majątek Kościoła i w ten sposób uzyskało środki na spłatę długów. Choć dopiero co w Deklaracji praw człowieka i obywatela własność uznano za świętą, Konstytuanta oddaje dobra kościelne „do dyspozycji narodu”.
(…)

1790

13 lutego – decyzja o likwidacji klasztorów.
Przesiąknięci naukami doby Oświecenia rewolucjoniści cenili rozum i użyteczność, wątpili zaś w istnienie Boga, nic więc dziwnego, że postanowili zlikwidować klasztory jako do niczego nieprzydatne w społeczeństwie. Mnisi i mniszki są zmuszeni do powrotu do życia świeckiego. Rząd zakazuje składania na terenie Francji ślubów zakonnych jako niezgodnych z prawem naturalnym. Wyposażenie klasztorów, potem także wielu kościołów jest rabowane, sprzedawane na licytacji lub niszczone. Antyreligijny wandalizm staje się dowodem postawy obywatelskiej. Wystawiono na sprzedaż nawet paryską katedrę Notre Dame, na szczęście nie znalazła nabywcy. Konfiskowano wspaniałe kościelne biblioteki. Konstytuanta kazała wprawdzie zorganizować składy, gdzie miano decydować o dalszym przeznaczeniu ksiąg, jednak w większości stały się one ich cmentarzyskami. Jeden z ówczesnych urzędników tak to opisał: „Proszę sobie wyobrazić, Panie Prefekcie, bezładny stos ponad dziesięciu tysięcy woluminów wszelakiego formatu wyrzucanych koszami bez ładu na środku pustej sali. Proszę sobie wyobrazić, jak ponad połowa tych książek pochodząca z bibliotek dawnych kapucynów przybywa w czas ulewy w furgonach na węgiel, odkrytych, spiętrzona bezładnie, zmoczona i ziejąca smrodem”.

19 czerwca – Konstytuanta uznaje herby za „haniebne symbole”.
Jak Francja długa i szeroka skuwa się z murów francuskie lilie, rozbija zdobioną herbami porcelanę, pali oznaczone nimi księgi, wybija witraże. Potem z ulic, placów, fasad świątyń znikają figury królów – kamienne rozbija się na tłuczeń, spiżowe przetapia na działa, Konstytuanta uważa bowiem, że „święte zasady wolności i równości nie pozwalają na dalsze tolerowanie pomników wzniesionych gwoli zadośćuczynienia pysze i przesądom królewskiej tyranii i feudalizmu”.

12 lipca – księża stają się urzędnikami państwowymi.
Po likwidacji dziesięciny i nacjonalizacji dóbr kościelnych duchowni zostali bez środków do życia, Konstytuanta decyduje więc, że będą opłacani z kasy państwa i jako urzędnicy państwowi muszą składać publiczną przysięgę na wierność konstytucji: „Ktoś, kto odmówi tego świadectwa przywiązania do ojczyzny, powinien zostać uznany za niegodnego, by w niej żyć”. Potem rząd zmienia okręgi parafii i zmniejsza ich liczbę, dymisjonując 20 tysięcy proboszczów. Od tej pory proboszczowie i biskupi mają być wybierani przez lud.
(…)
14 lipca – pierwsza rocznica ataku na Bastylię.
Dzień 14 lipca ogłoszono Świętem Federacji i na Polu Marsowym zorganizowano wspaniałą uroczystość z udziałem króla, jego rodziny oraz członków Konstytuanty. Biskup Talleyrand odprawił mszę, była „przysięga jedności”, odśpiewano Te Deum. Potem na miejscu rozebranej już Bastylii odbył się wielki bal.

1791

20 czerwca – rodzina królewska pod osłoną nocy ucieka z Paryża.
Od pierwszych dni po przymusowej przeprowadzce do Paryża na dworze myślano o ucieczce. Słaby charakter i flegmatyczne usposobienie skłaniały króla do czekania, aż rewolucyjna burza przeminie, jednak pod naciskiem królowej przygotowania ruszyły pełną parą. Jedni mówią, że Maria Antonina popisała się wtedy brakiem rozsądku, zamawiając wielkie ilości nowych strojów i że ucieczka karetą obciążoną ogromnym kufrem z garderobą była powolna. Inni, że żadnego kufra nie było. Zbiegowie dojechali do Varennes, 250 kilometrów na wschód od Paryża. Do granicy z Niderlandami, należącymi do Austrii (cesarz Austrii Leopold II był bratem Marii Antoniny), zostało im jeszcze 50 kilometrów. Legenda głosi, że na jednym z postojów króla, przebranego za służącego, rozpoznał poczmistrz czy też jego syn, który porównał jego twarz z wizerunkiem na asygnacie. Trudno w to uwierzyć, w każdym razie w Varennes przygotowano zasadzkę, w którą wpadli zbiegowie.
W potwornym upale orszak eskortowany przez piechotę Gwardii Narodowej noga za nogą wracał do Paryża. Wsie i miasteczka witały króla grubiańskimi okrzykami, wśród których najłagodniejszy to: „Głupi grubas!”. 25 czerwca Ludwik XVI jechał ulicami stolicy wśród grobowego milczenia tłumów. Paryżanie, żeby okazać pogardę, mieli nakryte głowy, nawet ulicznicy postarali się o jakieś brudne chustki.
Po raz pierwszy zaczęto wtedy mówić o konieczności proklamowania republiki. Król został zamknięty pod strażą w Tuileries. Dopiero gdy 14 września złożył przysięgę na wierność konstytucji, odzyskał wolność i swoją część władzy.
(…)

1792

10 sierpnia – atak na pałac królewski i wymordowanie Gwardii Szwajcarskiej.
Paryż pęka w szwach. Ochotnicy nie mieszczą się w koszarach, piją, wszczynają burdy. Wszyscy są uzbrojeni, tym bowiem, którzy przybyli bez broni, miasto rozdaje piki. Marsylczycy „w biały dzień zmasakrowali wielu mieszczan i członków Gwardii Narodowej. Lud, nie dość, że im w tym nie przeszkadzał, to jeszcze przyłączył się do nich, Zgromadzenie zaś przeszło nad tymi bezeceństwami do porządku dziennego” – relacjonuje naoczny świadek. Jakobini podgrzewają nastroje, głośno wołają o zdradzie i żądają detronizacji króla. Zgromadzenie Prawodawcze, w którym przewagę mają zwolennicy monarchii konstytucyjnej, ociąga się z decyzją. Na przedmieściach wrze, czerwona flaga powiewa nad ratuszem, w którym obradują najbardziej radykalni członkowie miejskich władz zwanych Komuną, grożący wojną domową. 10 sierpnia tuż po północy uderzają w dzwon, wzywając do broni, i wkrótce zbiera się wielotysięczny tłum zbrojny w piki, bagnety, kosy, widły, siekiery. Georges Danton, członek Komuny, woła, by poszli do Tuileries, zabili tam wszystkich, zwłaszcza Szwajcarów, króla zaś z rodziną wzięli jako zakładników. Tymczasem zaalarmowany król nie potrafi podjąć decyzji: bronić się czy poddać bez walki. W końcu rodzina królewska eskortowana przez szwajcarskich gwardzistów przebiega ogród i chroni się w siedzibie Zgromadzenia. O dziewiątej rano 100 tysięcy ludzi otacza Tuileries. Najpierw na fasadę pałacu leci grad kamieni, potem napastnicy rąbią siekierami bramę i wpadają na dziedziniec. Na frontowych schodach pałacu widzą cztery oddziały gwardii. Wysocy, przystojni Szwajcarzy w czerwonych mundurach „stoją niczym mur, trwając w żołnierskim milczeniu”. Działa przyprowadzone przez tłum oddają salwę w kierunku schodów. Kilku gwardzistów pada, reszta odpowiada ogniem i napastnicy pierzchają. Ludwik XVI, zawsze chętny do manifestowania humanitaryzmu, słysząc strzelaninę, pisze na bileciku: „Król rozkazuje Szwajcarom natychmiast złożyć broń i wycofać się do koszar”. Ci, do których ten rozkaz dotarł, składają broń, i wtedy atakuje ich tłum. Nielicznym udaje się przedrzeć do siedziby Zgromadzenia. Broniący się w pałacu walczą do ostatniego naboju. Potem zaczyna się rzeź. Szwajcarzy są odzierani z mundurów, patroszeni, kobiety odcinają im genitalia i wciskają trupom do ust, zawiązują sobie na szyi kokardy z jelit. Przez kilka dni w całym mieście trwa polowanie na Szwajcarów. Zginęło ich około dziewięciuset. Zabito też nieustaloną liczbę Francuzów, których wzięto za gwardzistów, bo mieli nieszczęście ubrać się tego dnia na czerwono.
(…)
22 września – Francja staje się republiką.
21 września odbyło się pierwsze posiedzenie Konwentu Narodowego, który przez trzy lata będzie rządził Francją. Przewagę mają w nim żyrondyści, drugim, bardziej radykalnym klubem są jakobini, reszta to chwiejne centrum pogardliwie nazywane bagnem. Pod koniec posiedzenia jeden z posłów zgłasza wniosek o zdetronizowanie króla: „Wszystkie dynastie to żarłoczna rasa żywiąca się ludzkim mięsem”, dwory zaś „to kuźnie zbrodni i wylęgarnie tyranów”. Demagogiczne przemówienie zostaje przyjęte owacją i Konwent jednogłośnie ustanawia zniesienie monarchii. Następnego dnia proklamuje republikę. Wszystko to dzieje się głównie głosami paryżan – z 749 posłów na posiedzeniach było obecnych około 250, reszta deputowanych nie dojechała jeszcze z prowincji.

11 grudnia – zaczyna się proces króla.
Przywódca jakobinów Maximilien Robespierre powtarza: „Ludwik musi umrzeć, żeby Francja mogła żyć”, i dowodzi, że sam fakt wystąpienia ludu przeciwko władcy wystarczy do skazania go na śmierć bez sądu, większość Konwentu opowiada się jednak za procesem. Szkopuł w tym, że zgodnie z konstytucją król jest nietykalny. Nie na darmo jednak w Konwencie zasiada tylu prawników – interpretacja prawa, choćby kuriozalna, jest ich zawodem. Ogłaszają, że Konwent jest zgromadzeniem reprezentantów narodu, a ponieważ to naród zagwarantował królowi nietykalność, naród, czyli Konwent, może mu ją odebrać. Jakobini nie kryją swych intencji: „Król powinien zostać osądzony jako nieprzyjaciel. Mamy go bowiem nie tyle sądzić, ile zniszczyć”. Jest to typowy proces polityczny: zebrano wyłącznie materiał przeciwko oskarżonemu. Przed Konwentem przewija się procesja wdów, sierot i inwalidów wojennych, obwiniających króla o swoje nieszczęścia, odczytuje się listy i petycje, w których król, do tej pory oskarżany o słabość i niezdecydowanie, jest przedstawiany jako „tygrys”, „ogr”, „bestia”, „koronowany krokodyl”, „nosorożec ziejący żądzą krwi”. Oskarżyciel odczytuje listę jedenastu głównych zarzutów, w tym tak absurdalnych, jak wywołanie wojny z Austrią (król pod przymusem wyraził zgodę na wojnę, o której zdecydowało Zgromadzenie) oraz posługiwanie się przyznanym mu w konstytucji prawem weta.

1793
(…)
21 stycznia – Ludwik XVI zgilotynowany.
20 stycznia Rada Egzekucyjna odczytuje królowi wyrok śmierci za „konspirację przeciwko wolności narodu”. Urzędnicy zezwalają mu na dwugodzinne spotkanie z rodziną. Następnego dnia rano król wychodzi z wieży Temple przez te same drzwi, przez które kiedyś szedł na stos wielki mistrz templariuszy Jakub de Molay. (Wieżę zburzy Napoleon w obawie, by nie stała się miejscem pielgrzymek rojalistów). Trasę przejazdu katowskiego wózka oraz plac Rewolucji (obecnie Place de la Concorde), gdzie stoi gilotyna, gęsto obstawiono Gwardią Narodową i żandarmami. Około 10 rano Ludwik XVI wchodzi na szafot. Władczym gestem ucisza doboszy i woła: „Umieram niewinny tych wszystkich zbrodni, o które mnie oskarżono! Wybaczam sprawcom mej śmierci i proszę Boga, by krew, którą przelejecie, nie spadła nigdy na Francję. A ty, nieszczęsny ludu…”. W tej chwili dowódca straży ruchem szabli daje rozkaz doboszom i łoskot werbli zagłusza słowa króla. Pomocnicy kata chwytają go i przywiązują do deski gilotyny. Opada nóż. Po egzekucji kat wysoko unosi głowę króla, pokazując ją zebranym tłumom. Niektórzy moczą chustki w królewskiej krwi, ktoś skrapia nią tłum ze słowami: „Bracia, grożono nam, że krew Ludwika Kapeta spadnie na nasze głowy, no to niech spada”, inni radośnie wołają: „Niech żyje Naród!”. Po straceniu króla kilka francuskich miast przywdziało żałobę, a w Europie radykalnie zmieniły się nastroje – rewolucja przestała cieszyć się sympatią ludzi, monarchowie zaś grozili wojną.
(…)

1794
(…)
8 czerwca – święto Istoty Najwyższej.
Pustkę, jaka została po religii, którą starano się wyrwać z korzeniami, miała zapełnić nowa religia państwowa ustanowiona z inicjatywy Robespierre’a – wiara w Istotę Najwyższą, Boga nie chrześcijan czy żydów, lecz wszystkich ludzi.
Pośrodku ogrodów Tuileries ustawiono amfiteatr, w którym zasiedli członkowie Konwentu. Robespierre, z bukietem kwiatów, kłosów i owoców w dłoni, wygłasza przemówienie, a potem podpala kukły symbolizujące Ateizm, Niezgodę i Egoizm. Gra muzyka, Robespierre wygłasza drugą mowę, o wrogach Republiki. Obywatelki odziane na biało, obywatele w dębowych i oliwnych wieńcach, dzieci z koszyczkami kwiatów formują procesję i idą na Pola Marsowe. Tu pod drzewem wolności młodzież męska dobywa szpad i składa przysięgę, że będzie bronić ojczyzny, matki podnoszą do góry dzieci, reszta unosi ręce w hołdzie dla Istoty Najwyższej. Pochód wraca do ogrodów, gdzie święto przeradza się w trwającą do rana zabawę.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.