Rozdział 2
Płyń, barko moja, pogoda sprzyja,
Niech cię prowadzi Santa Lucia!
piosenka neapolitańska
Pamiętasz ten czwartek na początku września trzydziestego dziewiątego roku? Na pewno pamiętasz. Wtedy widzieliśmy się po raz ostatni.
Wojna! Tydzień wcześniej w Europie wybuchła wojna. W piątek napadliśmy na Polskę, a w niedzielę Anglia i Francja wypowiedziały wojnę nam. Jakie to dziwne, że pamięta się takie drobiazgi, jak dni tygodnia.
Zapytałeś wtedy: „Jaką wiadomość chcesz usłyszeć najpierw? Złą czy bardzo złą?”, i powiedziałeś, że muszę uciekać, bo inaczej Brytyjczycy mnie aresztują i wsadzą do obozu. Czy przeżyłbym ten obóz? Nie wiem. Potem jednak wiele razy myślałem, że ucieczka była błędem. Z drugiej strony, gdybym w czterdziestym roku nie pojechał do Krakowa, może nigdy bym nie zdobył miłości Zazulki…
Nie, nie przesadzajmy, jaka grecka tragedia – to był zwyczajny Zugzwang: musiałem zrobić to, co zrobiłem, a cokolwiek bym zrobił, i tak bym przegrał.
Pamiętasz, jak powiedziałeś: „Niech cię Bóg prowadzi”? Nigdy tego nie zapomniałem. Twojego błogosławieństwa, choć w tamtej chwili miałeś przed sobą wroga, Niemca. Nie spodziewałeś się, że najedziemy także twoją ojczyznę, prawda? „Dat kan ons niet gebeuren” – nam to nie może się przytrafić – powtarzałeś po aneksji Austrii. Pomyliłeś się: twój mały, uporządkowany kraj nie zdołał zachować neutralności.
Jeszcze w czasie wojny napisałem do ciebie, via Sztokholm, dziękując, że wysłałeś moje rzeczy do Schönwalde. Dostałeś ten list? Bo nigdy mi nie odpowiedziałeś.
Tak, tak, miałem mówić o ucieczce do Abisynii.
Uśmiałbyś się, gdybyś zobaczył, jak pakuję plecak na drogę i bohatersko postanawiam przedrzeć się pieszo przez angielskie terytorium.
Przed świtem byłem na przystani. Czekała tam Almaz, i to nie sama – było z nią piętnastu ludzi z faktorii.
– Co to? Komitet pożegnalny? – spytałem kpiąco.
Almaz nie zwróciła uwagi na mój ton.
– Odprowadzą cię do Lodwaru. Nie możesz iść sam.
Na ziemi leżały pakunki – wszystko, co brałem, jadąc do Gisansere: namiot, łóżko z moskitierą, lampy, naczynia, worki z prezentami dla tubylców, skrzynie z prowiantem. Nie zapomniała nawet o składanej wannie z gumy i blachy.
– To własność faktorii – zauważyłem. – Nie mogę tego wziąć.
Almaz i to przewidziała.
– Napisałam list do pana Clovera. Wystarczy, że podpiszesz.
Podała mi kartkę. Był to rodzaj rewersu napisanego pięknym kaligraficznym pismem: pożyczam sprzęt, dziękuję, oddam, gdy dotrę do celu.
– Dlatego mogą cię odprowadzić tylko do Lodwaru. Dalej będziesz musiał radzić sobie sam.
Głos jej zadrżał. Pewnie przypomniała sobie swoją upiorną wędrówkę przez pustkowia.
Nie bacząc na tragarzy, nachyliłem się i pocałowałem ją.
– O resztę się nie martw. O sól, noże, siekiery, prowiant. Wszystko jest zapłacone – powiedziała miękko.
Nigdy wcześniej ani później nie słyszałem takiego wyznania miłości.
– Tu masz jeszcze czarny kamień. – Wcisnęła mi do ręki coś owiniętego w kawałek płótna. – Opowiadałam ci o nim, pamiętasz?
Kiwnąłem głową i objąłem ją.
– Wrócę tu – szepnąłem jej do ucha.
– Wiem. Widziałam to w swoich snach.
Z komina małego parowca uniosła się smuga ciemnego dymu. Statek zadygotał, jakby już odpływał.
Almaz delikatnie wyzwoliła się z moich objęć. Skinęła na tragarzy, którzy schylili się po ładunek i za chwilę ich bose pięty zadudniły po trapie.
– Musisz już iść. Żegnaj, wendymie.
Po raz drugi powiedziała do mnie „mój bracie”. Czy wiedziała, że żegnamy się na zawsze?
Stałem na pokładzie i patrzyłem, jak maleje jej postać na przystani. Nie płakała ani nie machała na pożegnanie. Stała wyprostowana, smukła i piękna w swojej najlepszej białej sukni z czerwonym oblamowaniem i w białej szammie zarzuconej na plecy.
Gdy zmieniła się w białą kropkę na tle głazów, podniosłem rękę na pożegnanie, choć nie mogła mnie już zobaczyć, i szepnąłem:
– Kwaheri, mpenzi wangu.
Żegnaj, moja kochana.
A potem odwróciłem się w drugą stronę. Tam, na północy, był mój cel.
Rozprostowałem zaciśniętą dłoń i rozwinąłem płótno. Kamień wyglądał jak bryłka węgla. Podniosłem go do ust i przyłożyłem do wewnętrznej strony dolnej wargi. Przykleił się, naprawdę się przykleił!
Zobaczyłem Almaz, jak stoi w najciemniejszym kącie salonu, tak że widzę tylko zarys jej sylwetki i poruszające się ręce, i opowiada o czarnym kamieniu – antidotum na ukąszenie przez węża. Właściwie nie jest to kamień, tylko wypalony w żarze z węgla drzewnego kawałek piszczeli wołu. Jeśli kamień przyklei się do wargi, to znaczy, że został dobrze wypalony i że będzie odsysał jad z ciała, aż usunie cały, i wtedy sam odpadnie.
– Nguvu hirizi, bwana mkubwa.
Gwałtownie oderwałem kamień od wargi i zawinąłem go w płótno, tak jakby to było coś zakazanego.
Kucharz, który przyszedł z zaproszeniem na śniadanie i przyłapał mnie na sprawdzaniu afrykańskiej magii, z szacunkiem popatrzył na białe zawiniątko.
– Silny amulet, panie – powtórzył. – Wazungu hawaamini lakini ni kweli.
Tak, miał rację, żaden biały nie wierzył w takie rzeczy. Żaden, z wyjątkiem mnie.
Byłem jedynym białym podróżnym i jadłem sam przy kapitańskim stole. Przez otwarty bulaj wpadała chłodna bryza, a siatka chroniła przed morskimi muchami.
Nie tknąłem ugali, bo nigdy nie lubiłem kaszy kukurydzianej. Za to jajka na bekonie, kiełbaski i grzanki z dżemem pomarańczowym były znakomite – można by pomyśleć, że kucharz praktykował w Stanley Hotel w Nairobi. Gdy piłem kawę, przyszedł kapitan, żeby się przywitać.
– Znów wycieczka do Nairobi? Spodobało się panu. – Mrugnął porozumiewawczo, jakby chciał powiedzieć: „Wiem, że Nairobi to gniazdo rozpusty”. – A gdzież to pański przyjaciel, jeśli wolno spytać?
– Niestety, nie mógł się wybrać. Ma dużo pracy. – Uśmiechnąłem się szeroko i w tym momencie zdałem sobie sprawę, że muszę wymyślić jakąś bajeczkę, bo w stolicy nie potrzebowałem tragarzy ani sprzętu obozowego. – Ja sam zatrzymam się w Nairobi tylko kilka dni. Załatwię parę spraw i ruszam nad jezioro Natron, żeby zobaczyć flamingi.
– No tak, mówią, że to coś wyjątkowego – powiedział kapitan z powątpiewaniem
w głosie. – Mnie tam nie ciągnie. Rozumie pan, ptaki mi nie dziwne, jezioro też. – Zaśmiał się głośno.
– Rozumiem doskonale. – Odstawiłem filiżankę i wstałem od stołu. – Chyba się położę. Mało spałem tej nocy.
– Pańskie rzeczy są już w kabinie. – Kapitan zasalutował.
Na parowcu były tylko dwie kabiny dla pasażerów. Boy zaprowadził mnie do większej. Położyłem się w ubraniu na miękkim podwójnym łóżku i, sam nie wiem kiedy, zasnąłem.
Obudziłem się, gdy parowiec przybił do przystani w Mwanzie. Słuchałem dudnienia kroków na trapie, nawoływań tragarzy, skrzypienia dźwigu.
Nagle usiadłem na łóżku. A jeśli w porcie zjawił się jakiś biały i wsiądzie na statek? Do tego przyniesie wiadomość o wojnie? Albo, nie daj Boże, będzie wiedział, że jestem Niemcem?
Podszedłem do okna, lecz z kabiny widziałem tylko jezioro, daleką wyspę Ukerewe, kamienisty brzeg i Skały Bismarcka. A bliżej łan wodnych lilii, z których część była obrócona kwiatami do dołu – znak, że czają się tam krokodyle.
Nie wkładając butów, wyszedłem na wąski korytarz, zbliżyłem się do schodów i wyciągając szyję, nasłuchiwałem odgłosów z pokładu.
Podskoczyłem, słysząc chrząknięcie. To boy zbliżył się bezszelestnie i patrzył na mnie szeroko otwartymi oczami.
– Życzy pan sobie czegoś, Sir?
– Wydawało mi się, że słyszę głos znajomego – skłamałem gładko. – Biegnij na górę i zobacz, kto wsiada.
Chłopak dwoma susami wyskoczył na pokład. Po minucie jego bose stopy znów zadudniły na metalowych schodkach.
– Nie bierzemy żadnych pasażerów, Sir.
Widocznie swoich ziomków nie uważał za pasażerów. Byli niewiele więcej warci od cuchnących koców, w które zawinęli garnki, patelnie i zapasy jedzenia. Dumne słowo „pasażer” odnosiło się wyłącznie do białych.
(…)
Wyruszyliśmy o trzeciej i do zmroku zrobiliśmy ładny kawał drogi. Wypoczęci tragarze szli raźno, a mój koń, którego nazwałem Eminenz, bo jego nakrapiana sierść miała szary odcień, wyrywał się do przodu po nudzie stajni. Nawet muł nie kaprysił. Odstąpiłem go Elimu, który jechał tuż za mną, dumnie wyprostowany, a potem wysforował się do przodu, by znaleźć miejsce na nocleg.
Tragarze nacięli kolczastych gałęzi i zbudowali bomę, rozpalili ogniska i rozbili mój namiot. Raczyli się przy tym miejscowym przysmakiem, który Elimu kupił na targu: smażonymi w głębokim tłuszczu konikami polnymi i białymi mrówkami. Spróbowałem tego rarytasu – mrówki były paskudne, koniki trochę lepsze, chrupiące, o lekko orzechowym smaku.
Po kolacji zawinąłem się w koc, usiadłem przed namiotem na składanym krześle i ze szklaneczką whisky w dłoni patrzyłem na ogień, na księżyc prawie dotykający ziemi i na jaśniejącą na zachodzie Wenus. Myślałem o Zazulce i o tych wszystkich nocach, które spędzę z nią pod innymi gwiazdami, a alkohol rozgrzewał moje wnętrzności.
Na drugi dzień obudziłem się przed świtem. Było jeszcze ciemno, ale w obozie panował ruch: płonęły ogniska, czułem zapach pieczonego mięsa i parzonej dla mnie kawy. Ubrałem się i dmuchając na wrzącą kawę, odszukałem na niebie przymglony rój gwiazd zwany Krzyżem Południa. Nie wiem, kto wymyślił tę nazwę, ale jestem pewien, że był marzycielem.
Almaz mówiła, że jeśli się dobrze wsłuchać, można usłyszeć szept gwiazd. Podobno Waparowie podnoszą ku nim nowo narodzone dziecko i wypowiadają imię, które chcą mu nadać. Jeśli gwiazdy nie zaprotestują, to znaczy, że przodkowie też się na nie zgadzają.
Gwiazdy nie zdążyły zniknąć, a już wzeszło słońce.
W Londynie po wojnie nieraz tęskniłem za afrykańskimi porankami: za słońcem wyskakującym zza horyzontu jak kopnięta przez dziecko czerwona piłka i w ciągu kilku minut ogrzewającym zimne powietrze.
Tragarze zalali wodą dogasające ogniska i wyruszyliśmy w drogę – najpierw cienistą doliną między wzgórzami, potem ścieżką wydeptaną wśród wysokich traw.
(…)
Ucieszyłem się, gdy po jakiejś godzinie trafiliśmy na stary trakt karawan jadących przez Eldoret i Marsabit do portu w Mogadiszu.
O jedenastej, kiedy powietrze zaczęło drgać z gorąca, zatrzymaliśmy się na popas. Leżałem w cieniu, czując lekki powiew między drzewami. Wiedziałem, że aż do Eldoret niczego nie muszę się bać. Dopiero gdy dotrzemy do linii kolejowej prowadzącej z Ugandy do Nairobi, możemy się natknąć na jakiś patrol. Być może stacja będzie pilnowana z obawy przed atakami dywersyjnymi. Z drugiej strony, kto mógłby je organizować tak daleko od granicy z Abisynią?
(…)
W ciągu następnych dwudziestu dni szliśmy to dolinami wśród wzgórz, to czerwonymi drogami wśród kolczastych zarośli, to skrajem lasu, to znów kamienistym płaskowyżem. Czasem okolica przypominała mi Szkocję: trafialiśmy na jeziorka ukryte wśród porośniętych krótką trawą wzgórz. Trzy razy z daleka zobaczyliśmy dym i trafiliśmy do wiosek otoczonych polami, na których pracowały zgięte wpół kobiety. Po uzyskaniu zaproszenia do wsi i obdarowaniu wodza kilkoma siekierami, czarownika – woreczkami soli i tytoniem, a żon wodza – kangami, mogliśmy tu przenocować, bezpieczni za płotem z cierni lub glinianym murem. Moi tragarze spali w chacie skleconej z gałęzi, ja – z obawy przed pchłami i kleszczami – w swoim namiocie. Skorzystałem z okazji i w każdej wsi kupiłem kilka kóz, które tragarze mieli odebrać, wracając, i które miały być ich prowiantem w drodze powrotnej do Kisumu.
Almaz nie bez powodu mianowała Elimu szefem tragarzy: był bystry, szybko się uczył, znał nawet parę angielskich słów. W końcu jego imię w suahili znaczy „uczony”.
Jak się okazało, był także odważny i miał dobre oko. Czwartego dnia od minięcia Eldoret przedzieraliśmy się przez las. Ścieżka, którą nas prowadził Elimu, co jakiś czas znikała w gąszczu. W dżungli łatwo stracić orientację i zacząć kręcić się w kółko, on jednak, wiedziony jakimś szóstym zmysłem, zawsze odnajdywał drogę.
Od czasu do czasu musiałem zsiadać z konia. Gruba ściółka, liany, korzenie i próchniejące kłody nie ułatwiały marszu. Po kwadransie koszula przemokła mi od potu i od wilgoci kapiącej z drzew. W lesie było cicho i wzdrygnąłem się, gdy jeden z tragarzy wrzasnął z bólu, bo przez nieuwagę otarł się o kępę pokrzyw, parzących dziesięć razy mocniej niż ich europejskie kuzynki. W końcu mroczny las się rozwidnił i z ulgą wyszliśmy na jego skraj.
Zarządziłem pół godziny odpoczynku. Tragarze rzucili pakunki na ziemię. Jeden z tragarzy, imieniem Furaha, oddalił się od grupy i skierował do stojącej nieopodal termitiery. Widziałem, jak po drodze ułamuje cienką gałązkę, i domyśliłem się, po co tam idzie. W końcu nie tylko szympansy są amatorami termitów. Termity zresztą nie są takie złe, ale trzeba je szybko rozgryzać, bo się wbijają szczypcami w język.
Pierwsza termitiera okazała się opuszczona. Widziałem, jak Furaha kopie w nią pogardliwie. Zrobił jeszcze dwa kroki i zastygł, jakby nogi wrosły mu w ziemię. Odruchowo sięgnąłem po sztucer. Kątem oka zauważyłem, że Elimu podnosi włócznię.
Potem wszystko działo się bardzo szybko. Z trawy uniósł się oliwkowy łeb węża, a później jego smukłe, lśniące ciało. W szeroko otwartym kanciastym pysku wirował rozdwojony język. Nie wierzyłem własnym oczom – sycząca głowa kołysała się dobry metr nad ziemią. W tym momencie zrozumiałem, że to wąż, który chodzi na ogonie, jak go nazywają Afrykańczycy. Czarna mamba.
Furaha przycisnął ręce do boków i ostrożnie zrobił krok do tyłu, potem drugi, trzeci i czwarty. Nie wytrzymał jednak nerwowo, gwałtownie się odwrócił i zaczął uciekać na oślep. Gad jakby się zawahał, lecz nagle, nie opuszczając łba, bez żadnego sygnału ostrzegawczego ruszył w pogoń. Nigdy wcześniej ani później nie widziałem, by wąż gonił człowieka, w dodatku tak szybko. Furaha nie miałby szans, gdyby nie Elimu, który podbiegł z boku i ściągnął na siebie uwagę węża. Mamba na moment zastygła w bezruchu, jakby nie wiedząc, którego napastnika atakować.
Usłyszałem świst włóczni i zobaczyłem, jak głowa gada leci w jedną stronę, a podrygujące ciało w drugą.
Dopiero gdy mamba znieruchomiała, odważyliśmy się podejść bliżej.
Wąż miał jakieś trzy metry długości. Ogon, cienki jak u wszystkich jadowitych węży, pokrywały ciemne plamy, wyglądające z daleka jak pręgi.
Kazałem odszukać głowę gada. Powinien to zrobić ten, kto sprowadził na nas niebezpieczeństwo, jednak roztrzęsiony Furaha mógł tylko siedzieć na trawie i głośno lamentować.
Łeb mamby mógłby się przyśnić w najgorszych koszmarach. Rozdziawiona paszcza miała kształt trumny i była w środku czarna jak atrament, a zęby jadowe miały jakieś półtora centymetra długości.
Kazałem zakopać odcięty łeb – wąż zabija nawet dobę po śmierci.
Myślałem, że tragarze zabiorą ciało gada i wieczorem zrobią sobie ucztę. Żaden jednak nie ośmielił się go tknąć. Potem, gdy zatrzymaliśmy się na noc, podczas rozbijania obozu dzielili się historiami o spotkaniach z mambą. Opowiadali, że mamba nigdy nie zawaha się zaatakować, a każde jej ukąszenie to pewna śmierć, bo u tego węża nie ma suchych ukąszeń, więcej, potrafi ukąsić kilka razy, i to w twarz. Uderza tak mocno, że jest w stanie powalić człowieka na ziemię. Najgorsze jest to, że jad powoduje paraliż i ofiara powoli się dusi, do końca zachowując świadomość. Czarna mamba atakuje nawet duże zwierzęta, takie jak słonie i żyrafy, nocą może wpełznąć do chaty i zabić całą rodzinę…
Nie wszystko rozumiałem, bo niektórzy mówili w swoich narzeczach, jeśli jednak chcieli, by całą resztę ich opowieść wprawiła w zdumienie i wywołała grozę, posługiwali się łamanym suahili.
Wsunąłem rękę pod koszulę i dotknąłem woreczka, który dostałem od Almaz i do którego dołożyłem czarny kamień. To mnie trochę uspokoiło, krzyknąłem jednak do tragarzy, żeby przestali gadać i wzięli się do roboty.
Umilkli i żywiej zaczęli się krzątać, tylko Elimu pospiesznie kończył opowieść o dalekim kuzynie, który nieopatrznie zbliżył się do gniazda mamby założonego w termitierze i zobaczył wypełzające z niej młode, półmetrowe węże.
– Było ich z dziesięć – mówił. – I wszystkie jadowite jak matka, od urodzenia.
Gdy spojrzałem na niego groźnie, szybko zakończył historię starym afrykańskim przysłowiem:
– Mtoto wa nyoka ni nyoka.
Mały wąż to też wąż.
(…)
Okrążyliśmy Lodwar i po dwugodzinnym marszu stanęliśmy na ostatni wspólny nocleg. Tragarze śpiewali, rozbijając obóz, ściągając drewno na ognisko i kolczaste gałęzie na bomę. Patrzyłem na Elimu czyszczącego mój sztucer i na tragarzy wyciągających sobie ciernie ze stóp. Jeden oprawiał antylopę: naciął skórę nisko przy nogach, a potem dookoła piersi i przez kłąb, a w końcu oderwał łeb od szyi i podniósł go z ciężką, lepką od krwi skórą. Nie minęło pół godziny i mięso – pocięte na paski i nabite na pozatykane wokół ognisk patyki – skwierczało na ogniu. Skóra antylopy, rozpięta na drewnianym rusztowaniu, schła na słońcu. Ucztowały na niej roje czarnych much. Widok był okropny, ale cieszyłem się, że przynajmniej nie oblepiają ścian mojego namiotu. Tragarzom muchy nie przeszkadzały –nie odganiali ich nawet wtedy, gdy obsiadały im kąciki oczu.
Mieliśmy duży zapas wody, więc kazałem jej nagrzać i po raz ostatni wszedłem do mojej gumowej wanny. Potem w czystej koszuli usiadłem przed namiotem i przywołałem Elimu, który nalewał naftę do lamp.
– Jutro o brzasku ruszycie w drogę powrotną.
– Tak jest, Sir.
– Ja biorę konia i muła, i resztę obroku. Zapakuj do jednego worka pięć siekier, dziesięć noży oraz tyle soli i tytoniu, ile się zmieści. Wezmę także dwa worki wody. Reszta należy do was.
– Dziękuję, Sir. – Elimu uśmiechnął się szeroko.
Polubiłem go podczas tej drogi i nabrałem do niego zaufania. Też się uśmiechnąłem.
– Pamiętaj, że w wioskach, które mijaliśmy, czekają na was kozy. Możecie je zabić, jeśli będzie potrzebowali mięsa, albo zabrać z sobą. Są wasze.
– Dziękuję, Sir. – Elimu uśmiechnął się jeszcze szerzej.
– Tu masz pieniądze. Zapłacisz nimi za podróż parowcem z Kisumu do Biharangwe. I pamiętaj, że masz oddać Almaz cały sprzęt obozowy. Nienaruszony. Ty za to odpowiadasz.
– Tak jest, Sir.
Uśmiech zniknął z twarzy Elimu. Zrozumiałem, że boi się Almaz. Strach przed jej gniewem był gwarancją, że własność faktorii wróci do niej nienaruszona. Odetchnąłem z ulgą.
Nalałem sobie whisky i patrzyłem, jak zachodzi słońce. Są dwa kraje, w których słońce zachodzi najpiękniej na świecie – Prusy Wschodnie i Afryka Wschodnia.
(…)
Dobrze spałem tej nocy i obudziłem się wypoczęty i w doskonałym humorze. Tragarze złożyli moje łóżko, zrolowali pościel, zwinęli namiot.
Elimu osobiście osiodłał konia i sprawdził, czy worki są dobrze przymocowane do grzbietu muła. Potem ukłonił mi się nisko i powiedział:
– Happy journey, Sir. – A po chwili namysłu powtórzył w suahili: – Safari njema, bwana mkubwa. Niech wrogowie uciekają przed tobą jak przed lwem ruszającym do ataku i niech umrą bezpotomnie.
Tragarze unieśli pakunki, Elimu stanął na ich czele i sznur ludzi ruszył na południe. Widziałem, jak szli grzbietem wzniesienia, a słońce błyszczało na ostrzach ich włóczni. Na chwilę znikli mi z oczu w zagłębieniu terenu i znów się ukazali. Ich sylwetki ostro się rysowały na porannym niebie. Później zasłoniły ich wysokie trawy i widziałem tylko głowy, a potem jedynie pakunki płynące po zielonym morzu. Znów pokazały się głowy, ramiona, rytmicznie poruszające się tułowie. Wchodzili do lasu. Jeszcze raz słońce błysnęło na ostrzach włóczni i znikli mi z oczu na zawsze.
Spojrzałem na niebo, po którym sunęły grube wełniste obłoki. Modliłem się za ludzi, którzy znikli w lesie, prosząc, by bezpiecznie dotarli do faktorii. A potem podziękowałem Bogu za to, że mogę być tu, w tym miejscu i w tym czasie, i że dał mi Almaz, dzięki której nie przedzieram się do Abisynii pieszo i tylko z plecakiem, jak początkowo zamierzałem. Że mam zaledwie sześćdziesiąt kilometrów do Jeziora Rudolfa, za którym już są Włosi.
Odwróciłem się i spojrzałem na porośniętą niskim buszem równinę i na czerwoną drogę prowadzącą na północ. Gdzieś tam, na jej końcu, był mój dom. Była też Zazulka, miłość mojego życia.
Skoczyłem na siodło, ale na szczycie wzniesienia znów przystanąłem. Czułem się tak, jakbym był władcą świata, jakby nie było dla mnie rzeczy niemożliwych. Kochałem ten kraj, bo wolny od konwenansów mogłem tutaj być sobą, i gdybym mógł wybierać, nie opuściłbym Afryki. Kochałem te rozległe przestrzenie, błękitne niebo i czerwone drogi. Kochałem stado zebr, które wzbijając kurz, galopowały po płowej równinie, i przecinającą płaskowyż grupę nosorożców brunatnych od błota, w którym się wytarzały. Kochałem nawet czekające mnie niewygody, kamieniste pustkowia, palące słońce i przeraźliwie zimne noce. I Almaz, której obiecałem, że tu wrócę.
Rozdział 8
Lato było piękne jak nigdy i zanosiło się na to, że będzie jeszcze piękniejsze (…). Ostatniego dnia mego pobytu w Baden, gdy byłem z mym przyjacielem w winnicach, stary hodowca wina powiedział nam: „Takiego lata jak to nie mieliśmy już od dawna. Jeśli tak zostanie, będziemy mieli wino jak nigdy. To lato pozostanie ludziom w pamięci”.
Stefan Zweig, Świat wczorajszy
Lato w mojej ojczyźnie jest najpiękniejsze na świecie. Jednak Schönwalde nigdy nie było takie piękne jak wtedy, w lipcu czterdziestego roku.
Na stacji czekał na mnie ojciec.
– Joachim!
Ojciec, mój nieokazujący uczuć ojciec biegł peronem, machając rękami jak szalony. Nie zauważył nawet, że spadł mu kapelusz.
Wyskoczyłem z wagonu. Nasze wilgotne od łez policzki na długo do siebie przylgnęły. W końcu wypuścił mnie z objęć.
– Wiedziałem, że żyjesz. Mama też to czuła. Nawet zanim przyszła paczka od twojego holenderskiego przyjaciela, a potem depesza z Abisynii.
Ktoś chrząknął. Odwróciłem się. Za moimi plecami stał pan Tolisch, naczelnik stacji. W ręce trzymał kapelusz ojca.
– Czy mam pójść po pańskie walizki? – spytał z ukłonem, jednocześnie wręczając ojcu panamę. – Niestety, nie mamy już bagażowych, a pociąg odchodzi za dwie minuty.
– Nie, dziękuję. Mam tylko to. – Wskazałem na neseser, który kupiłem w Rzymie.
– Cieszymy się, że pan wrócił.
Podałem mu rękę.
– Dziękuję. Ja też bardzo się cieszę, że w końcu jestem w domu.
Głęboko wciągnąłem powietrze. Zapach kreozotu, dymu z lokomotywy, kwitnących lip i sosen. Zapach powrotu do domu na wakacje.
Przed stacją stało DKW ojca, z opuszczonym dachem. Zawsze zachwycała mnie linia przednich błotników tego auta.
– Jak tam obudowa sprzęgła? – spytałem. – Ciągle się wyciera?
– Panujemy nad tym. – Ojciec się uśmiechnął. – Witold jest bardzo zdolnym mechanikiem.
Dopiero wtedy zauważyłem, że za kierownicą nie siedzi Hans.
– Hans dostał kartę powołania i teraz jest w Normandii – powiedział ojciec, widząc moje zdziwienie. – Arbeitsamt przydzielił nam nowych pracowników.
Nie ma nic piękniejszego niż jazda pruskimi drogami, w lipcu, otwartym samochodem. Szpalery starych drzew, pola dojrzewających zbóż, maki czerwieniejące przy drodze, bezkresne letnie niebo.
Ojciec obejmował mnie ramieniem i czułem się tak, jakbym znów miał pięć lat. Pozwolił mi w milczeniu napawać się znajomymi widokami i tylko od czasu do czasu zwracał do mnie uśmiechniętą twarz.
Usłyszałem łopot skrzydeł i za zakrętem zobaczyłem stado gęsi pasących się na łące nad jeziorem. Pod kępą drzew leżały krowy, przeżuwając leniwie.
Wjechaliśmy do wsi. Nowy kierowca, jakby wyczuwając nasz nastrój, jechał powoli. Mogłem wyciągnąć rękę i dotknąć georginii i słoneczników kwitnących w ogródkach.
– Jak dobrze jest wrócić do domu. – To najprostsze na świecie, banalne stwierdzenie najlepiej oddawało moje uczucia.
– Jak dobrze mieć cię z powrotem, synu.
Nad łąką krążył bocian. Dwa łabędzie zniżyły lot nad jeziorem, szeroko rozłożyły skrzydła i wyhamowywały pęd, wyciągając i chowając płetwiaste nogi. W końcu z pluskiem usiadły na wodzie.
Znów głęboko odetchnąłem, żeby moje płuca napełniły się powietrzem pachnącym moją małą ojczyzną, krainą, nad którą wiosną z krzykiem leciały dzikie gęsi, latem unosił się zapach sosen, a jesienią płynęły ciężkie deszczowe chmury. Dokądkolwiek pojechałem, do Berlina, do Szkocji czy nad Jezioro Wiktorii, jakaś część mnie zawsze tu zostawała.
Nowy kierowca skręcił w bukową aleję i zobaczyłem niski ceglany mur otaczający ogród od strony drogi. Brama była szeroko otwarta. Pochyliłem się do przodu i wyciągnąłem głowę, by między gałęziami jak najszybciej zobaczyć dom. W dzieciństwie konkurowaliśmy z Antonem, który pierwszy wypatrzy kawałek białego muru prześwitującego przez drzewa.
Na brukowanym podjeździe zobaczyłem długi szereg służby, a na schodach i na obrośniętym winoroślą ganku – tłum domowników i gości. W Schönwalde rzadko kogo witano w ten sposób. Za mojej pamięci tak ceremonialnie rodzice przyjmowali chyba tylko generała Wernera von Blomberga, potem feldmarszałka i ministra wojny, którego, jak mi pisał ojciec, Hitler zdymisjonował półtora roku temu.
Wyskoczyłem z auta, zanim kierowca wyłączył motor, i chwyciłem mamę w objęcia.
– Mamo!
– Synku!
Przytuliła mnie mocno. Potem ujęła w dłonie moją twarz i patrzyła na mnie, śmiejąc się, choć z oczu płynęły jej łzy.
– Jesteś, synku, nareszcie jesteś! Schudłeś, biedaku. Jak się czujesz? Byłam taka szczęśliwa, gdy przyszła depesza, choć oboje z ojcem cały czas wierzyliśmy, że żyjesz…
– Witaj w domu! Pozwól, że ci przedstawię nowego członka naszej rodziny. To Ulla. – Anton objął mnie ramieniem, wskazując na dziecko w muślinowej sukieneczce i białych skarpetkach, które wierciło się na rękach Lotte.
– Joachim! – w uścisku dusił mnie Paul, a Michael, zmieniony nie do poznania przez mundur, klepał mnie po ramieniu.
Ostrzyżona na chłopczycę młoda kobieta pocałowała mnie i chyba zostawiła na moich policzkach ślady szminki.
– Renate! Aż tak wyładniałaś?
– Chcesz powiedzieć, że kiedyś byłam brzydka?
– Chcę powiedzieć, że jesteś śliczna. Gdybym nie był twoim bratem, sprzątnąłbym cię Franzowi sprzed nosa.
Jak dobrze było wrócić do dawnych przekomarzanek! Tak jakby wciąż trwały czasy naszego dzieciństwa.
– Franzi, przywitaj się z przyszłym szwagrem. – Renate żartobliwie szturchnęła narzeczonego. – Zestarzał się i pożółkł, ale to przecież nasz Joachim.
– Ja ci dam „zestarzał się” – pogroziłem Renate.
Wszyscy mówili naraz, poklepywali mnie, ściskali, całowali. Ulla coraz niecierpliwiej kręciła się w ramionach Lotte, patrząc na to zamieszanie wielkimi ciemnoniebieskimi oczami, w końcu bródka zaczęła jej się trząść i się rozpłakała.
Ojciec skinął na Magnusa, który szeroko otworzył drzwi. Wszyscy weszli do holu. Magnus nalewał szampana, a dwóch służących, których nie znałem, roznosiło tace. W końcu zapanował jaki taki porządek: goście, domownicy i służba stanęli w kręgu z kieliszkami w rękach, a ojciec żołnierskim krokiem wyszedł przed szereg.
– Drodzy goście, przyjaciele, domownicy, moje dzieci, moja Aileen. Gdy trzy lata temu Joachim wracał do Afryki Wschodniej po urlopie, nikomu z nas nie przyszło do głowy, że tak długo będziemy musieli czekać na następne spotkanie. A kiedy zeszłej jesieni dostaliśmy wiadomość, że przepadł bez śladu, niejeden z nas pomyślał o najgorszym…
Ojciec urwał. Potem chrząknął i mówił dalej:
– Dzień mijał za dniem bez żadnych wieści, lecz ciągle, wbrew rozumowi, mieliśmy nadzieję. Pod koniec listopada przyszła paczka. Adres napisany obcym charakterem pisma niemal ginął w dziesiątkach pieczątek, znaczków i dopisków. Kiedy ją otworzyłem, zobaczyłem list zaadresowany ręką Joachima, a pod nim jego Biblię. Gdy przeczytaliśmy z Aileen, że Joachim chce samotnie przedostać się przez Kenię do Abisynii, spojrzeliśmy na siebie z przerażeniem. Do tej pory wierzyliśmy, że nasz syn żyje, teraz ogarnęło nas zwątpienie. Wtedy Aileen wyjęła z paczki Biblię Joachima, zamknęła oczy i modliła się przez chwilę, a potem ją otworzyła i dotknęła strony. Nie miała jednak odwagi spojrzeć na wers, który na ślepo wybrała. Nachyliłem się i przeczytałem zdanie z Drugiej Księgi Królewskiej: „O tym czasie po roku będziesz piastowała syna”. Dziękujmy Bogu, że jesteśmy tu dziś wszyscy razem i że Joachim wrócił do domu. Zdrowie Joachima!
Wiedziałem, że od początku wojny w Niemczech obowiązuje racjonowanie żywności, i zaskoczyły mnie smakołyki na stole w jadalni: pieczony drób, mnóstwo warzyw i owoców, sery, wino, ciasta. Mama, przewidując, że podnieceni goście nie usiedzą na miejscach, przygotowała bufet.
Rodzina i goście otoczyli mnie kołem. Musiałem opowiadać, jak się dowiedziałem o wybuchu wojny, jak wędrowałem przez Kenię, jak uciekłem na drzewo przed lwami, jak murzyńska czarownica uratowała mnie od niechybnej śmierci i jak trafiłem na włoskie oddziały. Oszczędziłem biesiadnikom wielu szczegółów. Nie chciałem psuć radosnej atmosfery.
Służący podali kawę, Magnus nalewał koniak, a ojciec znów zabrał głos.
– Moi drodzy, jak wiecie, planowaliśmy ślub naszej córki z Franzem…
– … od bardzo dawna – weszła mu w słowo pani Dita von Dreher, matka Franza.
Wszyscy się roześmiali.
– Mają dłuższy staż niż niejedno małżeństwo – półgłosem dorzucił pan Dreher.
– Postanowiliśmy skrócić czas narzeczeństwa. Zapraszamy wszystkich na ich ślub i na wesele w następną niedzielę. Śluby w lipcu są u nas rzadkością, bo myślimy wtedy wyłącznie o żniwach. – Znów chóralny śmiech przerwał ojcu. – Mam jednak nadzieję, że mimo nietypowego terminu i tego niezbyt formalnego zaproszenia zaszczycą nas państwo swoją obecnością. Jest wojna i nie wiadomo, kiedy znowu spotkamy się pod tym dachem.
Wszyscy spoważnieli.
Ojciec uniósł kieliszek.
– Zdrowie narzeczonych!
– Zdrowie!
Uwaga skupiła się teraz na Renate i Franzu. Oboje się uśmiechali. Franz się nachylił i pocałował Renate w policzek. Rozległy się brawa.
Patrzyłem na nich z zazdrością. Myślałem o Zazulce i wyobrażałem sobie, jak to będzie, gdy ojciec zapowie nasz ślub.
Sąsiedzi zaczęli się rozjeżdżać. Na końcu odjechali Dreherowie, bez Franza, którego zatrzymała Renate.
– Jak sobie poradzicie? – Ojciec z troską spojrzał na mamę i Lotte. – To będzie wyjątkowo nietypowe wesele. Nawet nie wiemy, ilu możemy spodziewać się gości.
– To akurat łatwo policzyć – spokojnie odrzekła mama. – Wszyscy, którzy tu dziś byli, i jeszcze kilka rodzin, które zaprosimy jutro.
– A menu?
– Nie martw się, mój drogi. Już dawno ustalone. Śmiałeś się, że od roku nie zajmuję się niczym innym, tylko ślubem Renate, a teraz sam widzisz, jak dobrze się złożyło.
– Aileen, jesteś wspaniała jak zawsze.
– Mamusiu, dziękuję, że się zgodziłaś. – Renate ucałowała mamę. – Ślub w lipcu jest taki romantyczny. Nie będę musiała niczego wkładać na sukienkę.
– I łatwo o kwiaty – praktycznie zauważyła mama.
– I nie będziesz mieć czerwonego nosa jak ja w grudniu – zaśmiała się Lotte.
– I w podróż poślubną pojedziemy do Pa-ry-ża! – zawołała moja siostra.
– Chodźmy do salonu – powiedziała mama. – Nóg nie czuję. I napiłabym się jeszcze szampana.
Ojciec skinął na Magnusa.
– To dzięki Franzowi możemy być tacy rozrzutni. – Ojciec poklepał przyszłego zięcia po ramieniu. – Przywiózł masę prezentów. Sery, wina, szampana, czekoladę, kawę.
– A mnie dał w prezencie najpiękniejszą koszulę nocną, jaką w życiu widziałam. Tylko się nie wygadaj, bo mama o tym nie wie – szepnęła mi Renate do ucha.
Nawet się przy tym nie zarumieniła. Nie miałem pojęcia, że wychowanki zakonnic są tak wyemancypowane.
– Łupy wojenne – uśmiechnął się Franz. – W poprzedniej wojnie doszliśmy tylko do Marny, teraz Paryż jest nasz.
Magiczne dla niemieckiego ucha słowa: „Paryż jest nasz!” nawet dla mnie zabrzmiały jak śpiew syren.
Ojciec i mama wymienili spojrzenia.
– Za Joachima i jego przyjaciół – wzniósł toast ojciec.
– Za Renate i Franza. Żeby byli tak szczęśliwi jak Lotte i Anton – dodała mama.
– Doskonały – powiedziałem, delektując się szampanem. – Nie ma porównania z winem palmowym, którym raczyłem się w Biharangwe.
– Franzi dostał Krzyż Żelazny! – Renate nie zauważyła, że chcemy zmienić temat. – Ich czołg został trafiony, strzelec był ciężko ranny, a kierowca zginął na miejscu. Wyobraź sobie, że Franzi opatrzył strzelca, usiadł na miejscu kierowcy, uruchomił czołg i dojechał nim do punktu sanitarnego.
Renate patrzyła na narzeczonego jak w obraz. Trudno było jej się dziwić. Franz doskonale wyglądał w szytym na miarę czarnym pancerniackim mundurze. W opalonej twarzy błyszczały niebieskie oczy i równe białe zęby.
– Cieszę się, że ta wojna już się kończy – cicho powiedziała mama.
– To ma być wojna? – spytał Franz. – To był raczej spacer. Po prostu jechaliśmy przed siebie. Jeśli trzeba było, wzywaliśmy przez radio artylerię. A jeżeli ona nie wystarczyła, to sztukasy. Po kilku dniach to było nawet nudne. Francuzi nie są zbyt waleczni. Koło Cambrai, gdy po całodziennej potyczce już prawie nie mieliśmy pocisków, natknęliśmy się na francuskie czołgi. Dowódca kazał nam się wycofać. Francuzi jednak nie rzucili się za nami w pogoń, więc zawróciliśmy, strzelając ze wszystkiego, z czego się dało, i tak ich wystraszyliśmy, że uciekli.
– A więc w podróż poślubną jedziecie do Paryża? – Znów spróbowałem zmienić temat.
Mama spojrzała na mnie z wdzięcznością.
– Tak. Tam można się świetnie bawić. – Franz mrugnął do Renate. – Poza tym takiego jedzenia jak w Paryżu nie widziałem u nas od początku wojny.
– Francuzi nie mają kartek – zauważył Michael. – A przy kursie dwadzieścia franków za markę wszystko tam jest za bezcen.
– Mają więcej żywności, za to mniej czołgów. Teraz, poniewczasie, pewnie żałują, że nie zacisnęli pasa tak jak my – powiedział Franz. – Odbijemy to sobie. Udało mi się zarezerwować apartament w Hôtel du Rond Point na Polach Elizejskich. Niestety, Hôtel de Crillon, w którym zawsze mieszkałem z rodzicami, zajęła nasza komendantura.
– Franzi stacjonuje w Auteuil. Ma urlop do piętnastego sierpnia, więc wyjeżdżamy zaraz po weselu. Dzień będziemy zaczynać od café creme i brioches, a kończyć szampanem. Już nie mogę się doczekać.
– Powtórzyłaś francuskie słówka, siostrzyczko? – zażartowałem.
– Teraz w Paryżu mówi się po niemiecku. – Franz ruszył na odsiecz narzeczonej.
Mama podniosła się z kanapy.
– Lotte, Renate, zostawmy panów – powiedziała. – Wojenne opowieści lepiej się snuje w męskim gronie.
Podeszła do mnie i jeszcze raz mnie przytuliła.
Renate wstała z wyraźnym ociąganiem. Lotte przelotnie uścisnęła dłoń Antona i skierowała się do drzwi.
Gdy panie wyszły, z powrotem opadliśmy na fotele. Ojciec sięgnął po cedrowe pudełko z cygarami. Ja wyjąłem papierośnicę.
– Pamiętacie? Pięć lat temu umówiliśmy się, że znów się wybierzemy na włóczęgę nad Bałtyk – powiedziałem.
– Niestety, musimy to odłożyć. Urlop kończy mi się trzeciego sierpnia – westchnął Paul.
– Mnie jeszcze wcześniej, bo pierwszego – dorzucił Michael.
– A kiedy ty się zaciągniesz, Joachimie? – spytał Franz.
– Mogłem to zrobić w Afryce. W Asmarze, stolicy Erytrei, formuje się niemiecka jednostka z podobnych jak ja uciekinierów. Teraz, gdy Mussolini wypowiedział wojnę Anglii i Francji, na pewno ruszą do walki. Niestety, we włoskich mundurach, z włoską bronią i pod włoską komendą.
– Dobrze zrobiłeś, że nie przystałeś do Włochów. Nie popisali się we Francji. Uderzyli na Małą Przełęcz Świętego Bernarda, gdzie oczywiście połamali sobie zęby na francuskich fortyfikacjach, i na Niceę. Tam wdarli się całe siedem kilometrów w głąb terytorium przeciwnika – zaśmiał się Michael. – Do tego cztery tysiące Włochów poddało się Francuzom. Wyobrażacie sobie? Całkiem się skompromitowali!
– Niedawno odwiedził nas doktor Fritz Todt. Skarżył się, że brakuje mu zdolnych inżynierów. Nie sądzicie, że teraz, gdy pokonaliśmy Francję, Norwegię, Danię, Belgię, wasze miejsce jest raczej w Organizacji Todta? Przy budowaniu, nie burzeniu?
Ojciec nie wymienił Polski. Byłem mu za to wdzięczny.
– Mamy budować autostrady? Teraz, gdy Anglia odrzuciła wyciągniętą do zgody rękę Führera, a Churchill bombarduje nasze miasta!? – zawołał Franz.
Michael spuścił głowę. Anglicy zrzucili bomby na jego rodzinną Bremę, także na Hamburg, miasto Paula. Mogłem sobie wyobrazić, co czuli, gdy ich rodziny były narażone na nocne naloty.
– Co u waszych rodziców? U Ilony? – zapytałem.
– U moich wszystko w porządku – odrzekł Michael. – Anglicy latają raczej nad Bremerhaven. Rodzice skarżą się jedynie na to, że nie mogą spokojnie spać, bo budzą ich alarmy i muszą biec do schronu.
– W Hamburgu brytyjska bomba uszkodziła tylko zakład dla epileptyków. Udało im się też zatopić kilka stateczków na Łabie. Port jest praktycznie nietknięty, tak samo mosty. A co do Ilony, to jak zwykle bardzo, bardzo serdecznie cię pozdrawia. – Paul mrugnął do mnie.
– Nasze sztukasy w ciągu pół godziny zmiotły z powierzchni ziemi Rotterdam, a oni bombardują od miesiąca i co? I nic! – triumfalnym tonem powiedział Franz.
– My bombardujemy wrogów, bo to nasi wrogowie. Gdy oni bombardują, jest to akt niesłychanego barbarzyństwa. – W głosie ojca zadźwięczała nuta ironii. Zaraz jednak zmienił ton. – Byłem kiedyś z Aileen w Rotterdamie. Zachwycił nas…
Franz spojrzał na mego ojca. Chyba sobie przypomniał, że przyszła teściowa w połowie jest Szkotką, i zamilkł.
– Wracając do zadań inżynierów – powiedział Michael – my na wojnie też przede wszystkim budujemy. Holendrzy chcieli wysadzić mosty w Maastricht, ale im się nie udało i tylko uszkodzili pojedyncze przęsła. Zamontowaliśmy przęsła ze stalowych ram, które z sobą przywieźliśmy, i po kilku godzinach wszystkie mosty na Mozie były przejezdne. Pewnie że czasem trzeba zniszczyć drogę, ale częściej mamy za zadanie przywrócić jej przejezdność.
– Byłbyś w swoim żywiole, stary – żartobliwym tonem szepnął do mnie Paul. – Tyle maszyn do naprawiania. Słyszałem, że nasze czołgi w dziewięćdziesięciu procentach składają się z wad: mają za wąskie gąsienice i za cienkie pancerze. Za to dużo palą i podobno pancerniacy mają się przesiąść na konie.
Franz usłyszał słowo „konie” i powiedział w zamyśleniu:
– Koni było mi żal. Francuscy artylerzyści odcięli rannego konia od uprzęży i zostawili przy drodze. Musieliśmy go dobić, żeby nie zdychał w męczarniach. Kawałek dalej leżała piękna kara klacz z nogami sztywno wyciągniętymi w górę… Posypywali je wapnem, ale w słońcu niewiele to dało. Smród gnijących koni… Jeszcze teraz go czuję.
Ojciec wyjął cygaro z ust.
– Podczas poprzedniej wojny zginęło osiem milionów koni. Osiem milionów – powtórzył.
Milczeliśmy.
– Masz rację, Franzi. Wojna to smród. W lecie tysiąc dziewięćset szesnastego przez cały tydzień byliśmy pod ciężkim ostrzałem artylerii. Dzień i noc. Okopy zaczęły się zapadać, grzebiąc żywcem kilku żołnierzy. Jeden z moich ludzi postradał zmysły i z krzykiem wybiegł na przedpole. Wisiał potem na zasiekach jak pranie na sznurze. Nawet szczury zachowywały się nienormalnie i kręciły się nam pod nogami, szukając bezpiecznego schronienia. Pierwszego lipca o świcie Francuzi i Brytyjczycy wyszli z okopów na ziemię niczyją. Byli pewni, że skruszyli naszą linię obrony, tymczasem przywitały ich nasze maximy. Gdy potem ruszyliśmy do kontrataku, musieliśmy biec po ciałach. Nigdy nie widziałem tylu trupów. – Ojciec na chwilę zamknął oczy. – Smród trupów i muchy. Tak właśnie było nad Sommą.
Nigdy wcześniej nie słyszałem, by ojciec opowiadał o swoich frontowych przeżyciach.
– Ale przecież nie tylko to pan pamięta. Nie tylko złe rzeczy – przerwał ciszę Michael.
– Rzeczywiście. Pamiętam na przykład pewien wiosenny wieczór. Z daleka słyszeliśmy działa, ale na naszym odcinku panował spokój. Na niebie zaczęły ukazywać się gwiazdy, potem wzeszedł księżyc i zrobiło się jasno, prawie jak w dzień. Nagle z francuskich okopów usłyszeliśmy śpiew. Ktoś pięknym tenorem śpiewał kawatinę z trzeciego aktu Fausta. Większość naszych nie znała francuskiego i pewnie niewielu widziało kiedyś tę operę, ale wszyscy słuchali jak zaczarowani, stopniowo wystawiając głowy z okopów. A kiedy śpiewak skończył, zaczęliśmy bić brawo. Francuz wysunął się z okopu do pasa, ukłonił się i zawołał: „Merci!”. Klaskaliśmy jak szaleni. Wtedy na bis zaśpiewał Ave Maria Bacha. Nawet weterani nie wstydzili się łez.
Rozdział 10
Czyżbym wspomniał o dziewczynie? Ona nie ma z tym nic wspólnego. Powinniśmy im pomagać, aby mogły pozostać w swoim pięknym świecie, inaczej nasz własny stałby się jeszcze gorszy.
Joseph Conrad, Jądro ciemności
– Musimy to powtórzyć! – wołał Michael, machając mi na pożegnanie.
Z daleka usłyszałem jeszcze, jak śpiewa:
– „Tam w rodzinnych stronach, tam w rodzinnych stronach, zobaczymy się znów!”
Ale już się nie zobaczyliśmy – w kwietniu czterdziestego pierwszego roku poległ w Grecji. Jak to dobrze, że nie znamy przyszłości. To nie jest ciężar obliczony na barki człowieka.
Wojna… Patrzyłem na mijane krajobrazy i nic w nich nie wskazywało, że jadę przez podbity kraj. Ludzie pracowali na polach, stacje kolejowe i dworce wyglądały normalnie. Wiedziałem jednak, że nic nie jest normalne.
Mama błagała, żebym był ostrożny. Niemcowi nie wolno było odwiedzać Polaków w domu ani pokazywać się z nimi w miejscach publicznych. Wprowadzono całkowitą segregację: osobne kościoły, teatry, kina, restauracje, sklepy. Bywanie w tych przeznaczonych dla Polaków było źle widziane, a później w ogóle zostało zakazane.
Na moją prośbę mama napisała do pani Hedwig von Chojnovsky. Ja nie miałem odwagi – bałem się, że teraz, gdy po wojnie polskiej starliśmy Polskę z mapy, a jej obywateli uznaliśmy za podludzi, białych Murzynów, nie będzie chciała pamiętać, że zaprosiła mnie do Krakowa, ani w ogóle mnie znać. Tymczasem podtrzymała zaproszenie. Nie posiadałem się ze szczęścia – był to znak, że Zazulka też chce mnie zobaczyć.
Trudno mi było usiedzieć na miejscu. Co chwila wychodziłem z przedziału na korytarz, wyjmowałem z kieszeni pierścionek i zastanawiałem się, jak się oświadczyć i co Zazulka mi odpowie.
Na dworcu w Warszawie każdemu młodemu mężczyźnie wysiadającemu z wagonu dla Niemców kolejarz wręczał ulotkę tej treści: „Żołnierzu! Unikaj polskich dziewcząt, bo wciągną cię w zasadzkę, w której stracisz broń, a nawet życie”. W hotelu na drzwiach pokoju wisiała instrukcja składająca się w zasadzie z samych zakazów dotyczących kontaktów „z ludnością nieniemiecką” oraz z adresów dwóch burdeli, licznych restauracji i lokali rozrywkowych nur für Deutsche, mogących zaspokoić podstawowe potrzeby żołnierza, który, jak sądził autor instrukcji, na przepustce miał w głowie tylko trzy rzeczy: Frauen, Essen, Trinken. Kobiety, jedzenie i picie.
Położyłem się wcześnie, by odespać ubiegłonocne pijaństwo, ale nie mogłem zasnąć. Powinienem myśleć o czekającej mnie rano rozmowie z wszechmocnym Fritzem Todtem, ulubieńcem kanclerza Hitlera, tymczasem myślałem tylko o Zazulce – co powie, gdy mnie zobaczy, jak teraz wygląda, czy zgodzi się zostać moją żoną.
Doktor Fritz Todt był człowiekiem niesłychanie zajętym i na szczęście mógł mi poświęcić jedynie pół godziny. Myślami byłem już w Krakowie.
Wróciłem do hotelu, spakowałem się i pojechałem na dworzec. Taksówek w Warszawie było jak na lekarstwo i portier sprowadził mi rikszę. Poprosiłem chłopaka, który nią kierował, żeby się zatrzymał przy dobrej cukierni, i kupiłem pudełko ciastek. Kiedyś pani von Chojnovsky lubiła słodycze.
Tak jak poprzedniego dnia, niepokój nie pozwalał mi usiedzieć w przedziale. Zaproszenie do Krakowa odebrałem jako sygnał, że babcia Zazulki nadal sprzyja moim planom. Co jednak odpowie mi wnuczka? Czy murzyńska czarownica miała rację, mówiąc, że Zazulka mnie pokocha? Oddałbym wszystko, żeby tak było.
Wyjąłem z kieszeni pudełko z pierścionkiem, który dała mi mama. Brylant sypnął światłem. Czy jej się spodoba? Czy go przyjmie? Jak ją przekonać, żeby za mnie wyszła?
„Zuzanno, czy uczynisz mi ten zaszczyt…”. Nie. Te utarte formułki to jakaś bzdura. „Kocham cię. Proszę, wyjdź za mnie”. Nie. Za krótko, za bardzo po żołniersku. „Zazulko, zakochałem się w tobie, sam nie wiem kiedy. Od lat noszę w portfelu twoją fotografię, a twój obraz w sercu. Byłbym najszczęśliwszym człowiekiem na świecie, gdybyś…”.
Pociąg wtoczył się na krakowski dworzec, a ja nadal miałem pustkę w głowie.
Pojechałem dorożką do Hotelu Francuskiego, który jak się okazało, leżał bardzo blisko dworca, przebrałem się, wziąłem ciastka i neseser z prezentami, które przygotowała mama, i wyruszyłem w drogę. Poinstruowany przez portiera najpierw poszedłem do Rynku, gdzie kupiłem kwiaty, a potem, przez Burgstrasse, dotarłem do Stradomia.
Kraków jest zachwycający. Renate ani odrobinę nie przesadziła, gdy o nim opowiadała. Po Warszawie, w której straszyły wypalone albo podziurawione kulami domy, z ulgą patrzyłem na piękne, nienaruszone miasto.
Tak jak w Warszawie tu też wszędzie powiewały flagi ze swastyką, słupy były obklejone wojennymi obwieszczeniami, nad tabliczkami z polskimi nazwami ulic widniały nazwy niemieckie, a szyldy były dwujęzyczne. Jednak w Warszawie kobiety chodziły w butach na drewnianych podeszwach, bez pończoch i przeważnie z gołymi głowami, mało która miała torebkę, a prawie żadna szminki na twarzy. Mężczyzn w kapeluszu można było policzyć na palcach jednej ręki, za to co drugi miał sportową czapkę i plecak, jakby się wybierał na górską wycieczkę. Kraków był elegancki: mężczyźni w letnich garniturach i panamach, kobiety w kapeluszach, jasnych kostiumach i jedwabnych pończochach, z dyskretną, ale dobrą biżuterią.
Kiedy kupowałem róże, dwaj nasi podoficerowie próbowali zagadnąć ubraną ze smakiem młodą kobietę, która też wybierała kwiaty. Najpierw ignorowała zaczepki, potem zmierzyła ich lodowatym spojrzeniem i odeszła. Od razu zacząłem się zastanawiać, jak ja zostanę powitany.
Nie wziąłem dorożki, bo miałem zamiar dyskretnie wejść do kamienicy i przemknąć na pierwsze piętro, tak by nie zobaczyli mnie sąsiedzi – nie chciałem, żeby pani von Chojnovsky miała przeze mnie kłopoty. Wydawało mi się, że ani mój garnitur, ani kapelusz niczym się nie wyróżniają, chwilami jednak czułem, że przechodnie rozpoznają we mnie Niemca. Nigdy nie myślałem, że jestem tak germański jak dwugłowy orzeł.
Nie jest łatwo szybko otworzyć bramę kamienicy, gdy ma się w rękach dwa bukiety, paczkę ciastek i spory neseser, mnie jednak się udało. W sklepionej sieni panował przyjemny chłód. Posadzka była świeżo umyta – jeszcze nie zdążyła wyschnąć – i ciemnobłękitne kafle mieniły się tęczowo.
Zobaczyłem drzwi z kolorowymi szybkami prowadzące na schody, zanim jednak do nich doszedłem, w sieni stanął mężczyzna z miotłą.
– Szanowny pan kogoś szuka? – spytał.
Jak się odmienia słowo „kuzyn”? – zastanawiałem się gorączkowo. Bardziej pasowałby „siostrzeniec”, bałem się jednak, że nie potrafię tego poprawnie wymówić.
– Jestem kuzyna pani Chojnovsky.
– A, pan do doktorostwa Hulewiczów! Pierwsze piętro, środkowe drzwi. Może pomóc z tymi pakunkami?
– Nie, nie, dziękuję.
Otworzył mi drzwi na schody i patrzył, jak idę do góry. Całą konspirację diabli wzięli.
Serce mocno mi biło, gdy pukałem do drzwi na pierwszym piętrze. Otworzyła mi młoda kobieta w długiej spódnicy i białej płóciennej bluzce. Brązowe warkocze miała okręcone wokół głowy i przypięte błyszczącymi wsuwkami. Małe oczy uśmiechały się do mnie z rumianej twarzy.
– Dzień dobry… – zacząłem niepewnie.
– Proszę wejść, panie czekają.
Wzięła ode mnie neseser, kapelusz i pudło z ciastkami, lecz zanim zdążyła wskazać mi drogę, w drzwiach po lewej stanęła pani von Chojnovsky.
– Joachim! How nice to see you again!
Może byłem przeczulony, może mi się zdawało, ale nie witała mnie tak serdecznym tonem jak kiedyś.
Ktoś za nią stanął. Zazulka.
Widziałem tylko jej jasne włosy, które w padającym od tyłu świetle wyglądały tak, jakby wokół głowy miała aureolę. Przypomniałem sobie, jak wyglądają rozpuszczone, i z całego serca zapragnąłem cofnąć czas i przenieść się nad Krutynię, znów codziennie mieć ją blisko siebie i móc stale na nią patrzeć. Chciałem, żeby nie było wojny, żeby mnie kochała i dała mi syna, tego, którego obiecała mi czarownica.
– Joachim! Flowers! – zawołała pani von Chojnovsky.
Ocknąłem się i zacząłem zbierać róże, które wypadły mi z rąk i rozsypały się na podłodze.
– I’m so sorry – przepraszałem, bezwiednie przechodząc na angielski.
Pani von Chojnovsky roześmiała się, a ja odetchnąłem z ulgą – moje gapiostwo przełamało pierwsze lody.
Przyjęła kwiaty i wtedy mogłem znów patrzeć tylko na Zazulkę. Miała na sobie sukienkę w kolorze bławatków. Warkocze upięła tak, że tworzyły ramę dla jej szczupłej twarzy. Schudła, ale nie wyglądała na chorą.
– Zazulko, tak bardzo za tobą tęskniłem – powiedziałem po polsku.
Broda zaczęła jej drżeć, w oczach zalśniły łzy.
Objąłem ją i przytuliłem, nie bacząc na to, że gniotę róże, które trzymała w zagięciu łokcia. Schyliłem głowę i ukradkiem pocałowałem jej włosy. Od ciepła i zapachu ciała Zazulki zakręciło mi się w głowie. Nie wiem, jak długo bym tak stał, gdyby ktoś mnie nie szarpnął.
– Puszczaj Zuzię, płacze przez ciebie!
Ciemnowłosy chłopczyk chwycił połę mojej marynarki i próbował odciągnąć mnie od Zazulki.
– Stasiu, nic się nie stało. To ze szczęścia. Dawno nie widziałam Joachima. Pamiętasz, opowiadałam ci o nim.
Ze szczęścia? Opowiadała o mnie? Czy dobrze zrozumiałem?
– Dla ciebie też coś mam – powiedziałem po polsku i uśmiechnąłem się do Stasia.
Moja zapobiegliwa mama pamiętała o wszystkich. W neseserze miałem pluszowego misia i tabliczkę czekolady, poza tym butelkę koniaku, puszkę angielskiej herbaty, belgijskie czekoladki, kilka kostek francuskiego mydła i paczkę prawdziwej kawy. A specjalnie dla Zazulki – płytę z ariami z Czarodziejskiego fletu.
– Fedora! I love this cake! – zawołała pani von Chojnovsky, gdy służąca wniosła paterę z ciastkami.
Zazulka spojrzała na nią z porozumiewawczym uśmiechem.
– Joachimie, mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu, że będziemy mówić po angielsku? – spytała pani von Chojnovsky.
– Nie, skądże – bąknąłem.
Z całej duszy i z całego serca znienawidziłem w tym momencie Hitlera i jego bandę. To przez nich i ich brutalną politykę pani von Chojnovsky wstydziła się niemieckiego, swego ojczystego języka. Doktor Fritz Todt zaproponował mi świetną posadę, która w dodatku chroniła mnie przed powołaniem do wojska, warunkiem jednak było wstąpienie do NSDAP. Poprosiłem o czas do namysłu, lecz teraz już wiedziałem, że nigdy nie wepnę w klapę partyjnej odznaki, choćbym miał z miejsca iść na front.
– Chciałam cię przyjąć suchym chlebem i kawą zbożową, bo wielu krakowian tylko to będzie miało na podwieczorek, jeśli w ogóle go zje. Moja mądra wnuczka odwiodła mnie od tego, była pewna, że przywieziesz jakieś smakołyki.
Zazulka, która pomagała Stasiowi rozpakować czekoladę, podniosła głowę i uśmiechnęła się do mnie.
– To przede wszystkim zasługa mamy – przyznałem. – I trochę mojego szwagra, który zaopatrzył spiżarnię w Schönwalde.
– Aileen regularnie do mnie pisze i podnosi mnie na duchu. Dostaję też od niej paczki. Dzielimy się nimi z sąsiadami – powiedziała pani von Chojnovsky. – Ciastkami też się podzielimy, prawda, Zuziu?
Zazulce nie trzeba było dwa razy powtarzać. Wyszła z pokoju, a Staś poszedł za nią jak mały piesek.
– Dzielimy się z sąsiadami, z własnej woli, i dużo mniej chętnie z pracownikami Deutsche Post Osten, którzy okradają paczki.
– Właśnie o to mama kazała zapytać: czy wszystko dochodzi. Z powodu cenzury nie chciała o to pytać w liście ani pisać o nowym pomyśle. Chce podać pani adres swojej znajomej w Sztokholmie, która wysyła paczki do państw okupowanych. Pewnie pani wie, że paczki z żywnością i odzieżą z państw neutralnych dochodzą bez kłopotów.
– Kochana Aileen! Będę bardzo wdzięczna. My sobie radzimy, ale tylu ludzi jest w potrzebie. Podziękuj gorąco mamie. Ja nie będę o tym pisać, żeby nie miała kłopotów. Wiesz, jak wygląda wysyłanie listów z Krakowa do Rzeszy?
– Nie. – Znów zrobiło mi się wstyd.
– Trzeba zanieść niezaklejony list na Pocztę Główną i wylegitymować się przy jego nadawaniu. Od razu jest czytany. Jeśli pismo jest niewyraźne albo coś wyda się urzędnikowi podejrzane, nie zostaje przyjęty. Musimy się z tym godzić, bo pocztę trudno jest zastąpić, a gołębi pocztowych nie wolno nam hodować.
Roześmiałem się, zaraz jednak spoważniałem. To nie był dowcip, tylko smutna prawda.
– Żyjemy w kraju, którego dewizą jest, przepraszam, ale muszę to powiedzieć po niemiecku, „wird mit dem Tode bestraft”. Tak, nie przesłyszałeś się: podlega karze śmierci. Za wszystko grozi kara śmierci: za handel słoniną i za ukrywanie broni, za słuchanie radia i za sprzedawanie białego pieczywa. Ludzie zaczęli żartować, że boją się tylko wyroków wyższych niż kara śmierci.
Spuściłem głowę.
– Ale nie o tym chciałam z tobą mówić. Pod nieobecność Zuzi chcę ci coś pokazać. Uprzedzam, że to nie będzie przyjemne.
Tak jakby to, o czym mówiła do tej pory, było przyjemne.
Pani von Chojnovsky wzięła z półki jakąś książkę i wyjęła z niej zadrukowaną bibułkę. Rozłożyła ją.
– Czytaj.
Druk był niewyraźny, czcionka malutka. Zorientowałem się, że trzymam w ręku nielegalnie wydawane pisemko. Byłem tak zaskoczony, że nie mogłem się skupić i nic nie rozumiałem z tego, co czytałem.
– Za trudne dla mnie – powiedziałem w końcu. – Czy mogłaby mi to pani przetłumaczyć?
Wyjęła mi z rąk wiotką kartkę.
Twoim językiem ojczystym jest język polski. Nie masz się uczyć pod batem języka wroga. A jeśli znasz jego mowę, nie używaj jej. Nie ułatwiaj najeźdźcy nieproszonego pobytu w twej ojczyźnie. Na wszelkie zapytania odpowiadaj po polsku: nie rozumiem. Nie wolno ci wskazywać wrogowi adresu ani drogi (chyba fałszywie). Pohamuj wrodzoną polską uprzejmość i gościnność. Żołnierz okupacyjny, wrogi urzędnik i manifestacje zaborców mają dla ciebie nie istnieć. Na ulicy i w miejscach publicznych zachowuj godność, nie śmiej się i nie rozmawiaj głośno, możesz trafić do perfidnych zdjęć propagandowych wroga. Masz być opanowany i skupiony. Żadnych uśmiechów. Masz nie zapominać ani na chwilę, kto zniszczył twój kraj, kto okrada, morduje twych rodaków, kto kopie i hańbi twoje siostry i braci.
Co mogłem powiedzieć? Nic, więc milczałem.
Pani von Chojnovsky odwróciła kartkę i pokazała mi palcem obwiedzione ramką ogłoszenie. Potem mi je przetłumaczyła:
– Kobiety, które utrzymują z Niemcami stosunki towarzyskie, zawiadamia się, że są jeszcze wolne miejsca w domach publicznych.
Poczułem się tak, jakby ktoś z całej siły uderzył mnie pięścią w brzuch. Byłem w pułapce. A właściwie byliśmy w niej oboje – Zazulka i ja. Z jednej strony naziści mówili o Rassenschande, hańbieniu rasy, i zakazali związków ze słowiańskimi kobietami, z drugiej dla Polaków związki Polek z Niemcami były zdradą narodową.
Pani von Chojnovsky złożyła pisemko i schowała je do książki.
– Czy… czy to znaczy, że mam wziąć kapelusz i wyjść? – wyjąkałem z trudem.
Jeśli miałem to zrobić, to teraz. Wiedziałem, że gdy wróci Zazulka i znów ją zobaczę, żadna siła mnie stąd nie ruszy.
Pani von Chojnovsky milczała, jakby się zastanawiała nad odpowiedzią.
– Jestem Niemką z urodzenia. Bez namysłu porzuciłam swą narodowość, wychodząc za Polaka, i nigdy tego nie żałowałam. A teraz uznałam za swój obowiązek unikać wszystkiego co niemieckie. Każdy niemiecki żołnierz, który znajduje się na polskiej ziemi, jest moim wrogiem.
– Ja nie jestem żołnierzem – powiedziałem cicho.
– Ale będziesz. Nie uciekniesz przed tym. I dopóki będziesz nosił na szyi niemiecki nieśmiertelnik, nawet w cywilnym ubraniu nie masz wstępu do tego domu.
Poczułem, że mam łzy w oczach, i spuściłem głowę, bo nie chciałem, żeby się nade mną litowała.
Miała rację, po stokroć miała rację! Tylko dlaczego serce bolało mnie tak, jakbym za chwilę miał umrzeć.
Wtedy opowiedziała mi o aresztowaniu Zazulki, o tym, jak ją bito i jak o mało nie umarła. Słuchałem i nie słuchałem. Wiedziałem, że mówi prawdę, i czułem, że oszczędza mi drastycznych szczegółów, a jednocześnie chciałem, by się roześmiała i powiedziała, że to okrutny żart.
– Zuzia na pewno sama ci o tym opowie, ale chciałam cię przygotować.
Przygotować? Czy na coś takiego można kogoś przygotować?
– Wiem, że ją kochasz, i czuję, że nie jesteś jej obojętny.
Podniosłem głowę. W moim sercu znów zaczynała się budzić nadzieja.
Usłyszałem skrzypnięcie drzwi. Wracała Zazulka.
– Zuzi ani słowa – szepnęła pani von Chojnovsky.
Otarłem policzki wierzchem dłoni.
Udawałem, że piję herbatę, udawałem, że rozmawiam. Patrzyłem na Zazulkę i widziałem, jak bije ją jakiś łajdak, sadysta, zboczeniec. Bo trzeba być zboczeńcem, żeby uderzyć kobietę, w dodatku taką jak ona.
– Nie dam się zepchnąć do poziomu stworzeń, dla których jedzenie jest najważniejszym problemem życiowym – mówiła pani von Chojnovsky. – Muszę jednak przyznać, że te warszawskie ciastka są bardzo dobre. Lepszych nie jadłam nawet w Wiedniu.
– Szkoda, że nie widziałeś, jak Iza się ucieszyła – powiedziała Zazulka. A potem dodała: – Proszę, opowiedz o ślubie Renate.
Odsunąłem koszmarne wizje tortur i wróciłem myślą do ślubu i wesela mojej siostrzyczki.
– Wspaniale opowiadasz. – Zazulka się uśmiechnęła, a mnie serce stopniało. – Mało który mężczyzna potrafiłby opisać suknię panny młodej.
Przez kilka pierwszych dni po moim powrocie mama nie chciała mnie puścić od siebie na krok i asystowałem nawet przy konferencji z krawcową, która na Renate dopasowywała ślubną suknię mamy. Dowiedziałem się wtedy, co to jest frywolitka i jak wygląda koronka z Alençon.
– Aileen pisała, że w Afryce przeżyłeś niezwykłe rzeczy – powiedziała pani von Chojnovsky. – Opowiesz nam o tym?
Zacząłem opowiadać o mojej ucieczce do Abisynii. Pominąłem tylko wróżbę czarownicy – nawet rodzicom o tym nie powiedziałem.
Dwie pary niebieskich oczu wpatrywały się w mnie jak w tęczę. Zazulka w dramatycznych momentach wzdychała i chwytała mnie za rękę, jakby chcąc się upewnić, że przeżyłem i że siedzę obok niej. A ja mógłbym tak siedzieć do końca świata, mając ją obok siebie.
Weszła służąca z lampą naftową.
– Znów nie ma prądu, proszę pani – powiedziała.
Zazulka wzięła na ręce Stasia, który już dawno zasnął przytulony do niej.
– Chodź, słoneczko. – Pocałowała go. – Umyjesz ząbki i buzię, a potem położę cię do łóżeczka i opowiem ci bajkę, dobrze?
– Dobrze, Zuziu.
Mocniej przytulił misia, z którym nie rozstawał się całe popołudnie, i zwrócił się do mnie:
– Dziękuję panu za misia. Dam mu na imię Joachim. Mogę?
– Oczywiście, że możesz. Będzie mi bardzo miło – odpowiedziałem, też po polsku. Godziny mozolnych ćwiczeń językowych przynosiły owoce.
Zostałem sam z panią von Chojnovsky.
– Co mam teraz zrobić? – spytałem, przechodząc na angielski. – Po tym wszystkim, co mi pani powiedziała.
– A jakie miałeś zamiary?
– Chciałem panią prosić o rękę Zazulki.
– Wiem. Pytam, jak to sobie wyobrażasz.
– Myślałem… myślałem, że tak jak kiedyś pani przyjęła obywatelstwo, które miał pani mąż, tak samo Zazulka przyjmie moje.
– Teraz już wiesz, że to wykluczone. Nigdy się na to nie zgodzę. Ani ja, ani Zuzia.
– Więc jak będzie, proszę pani?
– To nie są czasy dla ciebie, Joachimie, to są czasy dla ludzi bezwzględnych i pozbawionych skrupułów. Głupi powtarzają teraz: „Wojna jest ojcem wszystkich rzeczy”, bo nie wiedzą, że Heraklit miał na myśli tylko to, że wszystko powstaje z walki przeciwieństw. Ja cytuję Schillera: „Der Krieg verschlingt die Besten”. Przepraszam, miałam nie mówić po niemiecku. A więc ja cytuję Schillera: „Wojna pożera najlepszych”.
– Zwykli Niemcy nie chcieli wojny.
– A gdzie teraz są ci zwykli Niemcy? Na wojnie.
Miała rację.
– Bardzo cię lubię, Joachimie, i dlatego dam ci jeden dzień. Moja znajoma prowadzi pensjonat pod Krakowem. Możesz tam zaprosić Zazulkę. Zjecie razem obiad, pójdziecie na spacer. Myślę, że macie sobie wiele do powiedzenia.
– Dziękuję. Bardzo dziękuję. A czy potem będę mógł do niej pisać?
– Jeśli się zgodzi… Ja nie mam nic przeciwko temu. Tylko nie wracaj tu, dopóki wojna się nie skończy.
Pocałowałem ją w rękę, jak matkę.
– Obiecuję, że nie zrobię niczego, o czym nie mógłbym pani opowiedzieć z podniesionym czołem, i że wrócę tu po Zazulkę, gdy tylko zwy… gdy nastanie pokój.
– Od początku świata każdy rząd twierdzi, że Bóg jest po jego stronie, że walczy jedynie w obronie swego kraju i że ta walka będzie zwycięska. Ty jednak będziesz w obozie zwyciężonych, Joachimie.