Jutro Wigilia, pojutrze Boże Narodzenie. Musimy wierzyć kalendarzowi, bo pogoda w tym roku raczej jesienna niż zimowa. Szaroburą rzeczywistość rozjaśniają świąteczne ozdoby na ulicach i w parkach.
Na rynkach i placach (słowo „bazar” znam tylko z literatury i z warszawskiego radia) tłoczno. Zapach choinek aż wierci w nosie.
Suszone grzyby i owoce, barszcze i żurki, bakalie, mak i miód.
A jeśli ktoś nie lubi albo nie umie gotować, wyręczy go cesarski i królewski dostawca Dworów 🙂
Ubierajmy komnaty naręczami ostrokrzewu, śpiewajmy kolędy, cieszmy się świętami
i naszymi najbliższymi.
WESOŁYCH ŚWIĄT!
Zdrowia, szczęścia, miłości i spełniania się marzeń
A pod choinkę fragment czwartej części opowieści o Różanach Bądź przy mnie.
***
10.
Czyżbym wspomniał o dziewczynie? Ona nie ma z tym nic wspólnego. Powinniśmy im pomagać, aby mogły pozostać w swoim pięknym świecie, inaczej nasz własny stałby się jeszcze gorszy.
Joseph Conrad, Jądro ciemności
– Musimy to powtórzyć! – wołał Michael, machając mi na pożegnanie. Z daleka usłyszałem jeszcze, jak śpiewa: – „Tam w rodzinnych stronach, tam w rodzinnych stronach, zobaczymy się znów!”.
Ale już się nie zobaczyliśmy – w kwietniu czterdziestego pierwszego roku poległ w Grecji.
Jak to dobrze, że nie znamy przyszłości. To nie jest ciężar obliczony na barki człowieka.
Wojna… Patrzyłem na mijane krajobrazy i nic w nich nie wskazywało, że jadę przez podbity kraj. Ludzie pracowali na polach, stacje kolejowe i dworce wyglądały normalnie. Wiedziałem jednak, że nic nie jest normalne. Mama błagała, żebym był ostrożny: Niemcowi nie wolno było odwiedzać Polaków w domu ani pokazywać się z nimi w miejscach publicznych. Wprowadzono całkowitą segregację: osobne kościoły, teatry, kina, restauracje, sklepy. Bywanie w tych przeznaczonych dla Polaków było źle widziane, a później w ogóle zostało zakazane.
Na moją prośbę mama napisała do pani Hedwig von Chojnovsky. Ja nie miałem odwagi – bałem się, że teraz, gdy po wojnie polskiej starliśmy Polskę z mapy, a jej obywateli uznaliśmy za podludzi, białych Murzynów, nie będzie chciała pamiętać, że zaprosiła mnie do Krakowa, ani w ogóle mnie znać. Tymczasem jednak podtrzymała zaproszenie. Byłem najszczęśliwszym człowiekiem na świecie – był to znak, że Zazulka też chce mnie zobaczyć.
Nie mogłem usiedzieć w przedziale. Co chwila wychodziłem na korytarz, wyjmowałem z kieszeni pierścionek i zastanawiałem się, jak się oświadczyć i co Zazulka mi odpowie.
Na dworcu w Warszawie każdemu młodemu mężczyźnie wysiadającemu z wagonu dla Niemców kolejarz wręczał ulotkę tej treści: „Żołnierzu! Unikaj polskich dziewcząt, bo wciągną cię w zasadzkę, w której stracisz broń, a nawet życie”*. W hotelu na drzwiach pokoju wisiała instrukcja składająca się w zasadzie z samych zakazów dotyczących kontaktów „z ludnością nieniemiecką” oraz z adresów dwóch burdeli, licznych restauracji i lokali rozrywkowych nur für Deutsche, mogących zaspokoić podstawowe potrzeby żołnierza, który, jak sądził autor instrukcji, na przepustce miał w głowie tylko trzy rzeczy: Frauen, Essen, Trinken. Kobiety, jedzenie i picie.
Położyłem się wcześnie, by odespać ubiegłonocne pijaństwo, ale nie mogłem zasnąć. Powinienem myśleć o czekającej mnie rano rozmowie z wszechmocnym Fritzem Todtem, ulubieńcem kanclerza Hitlera, tymczasem myślałem tylko o Zazulce – co powie, gdy mnie zobaczy, jak teraz wygląda, czy zgodzi się zostać moją żoną.
Doktor Fritz Todt był człowiekiem niesłychanie zajętym i na szczęście mógł mi poświęcić tylko pół godziny. Myślami byłem już w Krakowie.
Wróciłem do hotelu, spakowałem się i pojechałem na dworzec. Taksówek w Warszawie było jak na lekarstwo i portier sprowadził mi rikszę. Poprosiłem chłopaka, który nią kierował, żeby się zatrzymał przy dobrej cukierni, i kupiłem pudełko ciastek. Kiedyś pani von Chojnovsky lubiła słodycze.
Tak jak poprzedniego dnia, nie mogłem usiedzieć w przedziale. Zaproszenie do Krakowa było sygnałem, że babcia Zazulki nadal sprzyja moim planom. Co jednak odpowie mi wnuczka? Czy murzyńska czarownica mogła mieć rację, mówiąc, że Zazulka mnie kocha? Oddałbym wszystko, żeby tak było.
Wyjąłem z kieszeni pudełko z pierścionkiem, który dała mi mama. Brylant sypnął światłem. Czy jej się spodoba? Czy go przyjmie? Jak ją przekonać, żeby za mnie wyszła?
„Zazulko, czy uczynisz mi ten zaszczyt…” Nie. Te utarte formułki to jakaś bzdura. „Kocham cię. Proszę, wyjdź za mnie”. Nie. Za krótko, za bardzo po żołniersku. „Zazulko, zakochałem się w tobie, sam nie wiem kiedy. Od lat noszę w portfelu twoją fotografię, a twój obraz w sercu. Byłbym najszczęśliwszym człowiekiem na świecie, gdybyś…”
Pociąg wtoczył się na krakowski dworzec, a ja nadal miałem pustkę w głowie.
Pojechałem dorożką do Hotelu Francuskiego, który, jak się okazało, był bardzo blisko dworca, przebrałem się, wziąłem ciastka i neseser z prezentami, które przygotowała mama, i poinstruowany przez portiera poszedłem do Rynku, gdzie kupiłem kwiaty, i dalej Burgstrasse, do Stradomia.
Kraków jest zachwycający. Renate ani odrobinę nie przesadziła, gdy o nim opowiadała. Po Warszawie, w której straszyły wypalone albo podziurawione kulami domy, z ulgą patrzyłem na piękne, nienaruszone miasto. Tak jak w Warszawie, tu też wszędzie powiewały flagi ze swastyką, słupy były obklejone wojennymi obwieszczeniami, nad tabliczkami z polskimi nazwami ulic widniały nazwy niemieckie, a szyldy były dwujęzyczne. Jednak w Warszawie kobiety chodziły w butach na drewnianych podeszwach, bez pończoch i przeważnie z gołymi głowami, mało która miała torebkę, a prawie żadna szminki na twarzy. Mężczyzn w kapeluszu można było policzyć na palcach jednej ręki, za to co drugi miał sportową czapkę i plecak, jakby się wybierał na górską wycieczkę.
Kraków był elegancki: mężczyźni w letnich garniturach i panamach, kobiety w kapeluszach, jasnych kostiumach i jedwabnych pończochach, z dyskretną, ale dobrą biżuterią.
Kiedy kupowałem róże, dwaj nasi podoficerowie próbowali zagadnąć ubraną ze smakiem młodą kobietę, która też wybierała kwiaty. Najpierw ignorowała nieśmiałe zaczepki, potem zmierzyła ich lodowatym spojrzeniem i odeszła.
Od razu zacząłem się zastanawiać, jak ja zostanę powitany.
Nie wziąłem dorożki, bo miałem zamiar dyskretnie wejść do kamienicy i przemknąć na pierwsze piętro, tak by nie zobaczyli mnie sąsiedzi – nie chciałem, żeby pani von Chojnovsky miała przeze mnie kłopoty. Wydawało mi się, że ani mój garnitur, ani kapelusz niczym się nie wyróżniają, chwilami jednak czułem, że przechodnie rozpoznają we mnie Niemca. Nigdy nie myślałem, że jestem tak germański jak dwugłowy orzeł.
Nie jest łatwo szybko otworzyć bramę kamienicy, gdy ma się w rękach dwa bukiety, paczkę ciastek i spory neseser, mnie jednak się udało. W sklepionej sieni panował przyjemny chłód. Posadzka była świeżo umyta – jeszcze nie zdążyła wyschnąć – i ciemnobłękitne kafle mieniły się tęczowo. Zobaczyłem drzwi z kolorowymi szybkami prowadzące na schody, zanim jednak do nich doszedłem, w sieni stanął mężczyzna z miotłą.
– Szanowny pan kogoś szuka? – spytał.
„Jak się odmienia słowo »kuzyn«?”, zastanawiałem się gorączkowo. Bardziej pasowałby „siostrzeniec”, bałem się jednak, że nie potrafię tego poprawnie wymówić.
– Jestem kuzyna pani Chojnovsky.
– A, pan do doktorostwa Hulewiczów! Pierwsze piętro, środkowe drzwi. Może pomóc z tymi pakunkami?
– Nie, nie, dziękuję.
Otworzył mi drzwi na schody i patrzył, jak idę do góry. Całą konspirację diabli wzięli.
Serce mocno mi biło, gdy pukałem do drzwi na pierwszym piętrze.
Otworzyła mi młoda kobieta w długiej spódnicy i białej płóciennej bluzce. Czarne warkocze miała okręcone wokół głowy i przypięte błyszczącymi wsuwkami. Małe oczy uśmiechały się do mnie z rumianej twarzy.
– Dzień dobry… – zacząłem niepewnie.
– Proszę wejść, panie czekają.
Wzięła ode mnie neseser, kapelusz i pudło z ciastkami, lecz zanim zdążyła wskazać mi drogę, w drzwiach po lewej stanęła pani von Chojnovsky.
– Joachim! How nice to see you again!
Może byłem przeczulony, może mi się zdawało, ale nie witała mnie tak serdecznym tonem jak kiedyś.
Ktoś za nią stanął. Zazulka.
Widziałem tylko jej jasne włosy, które w padającym od tyłu świetle wyglądały tak, jakby wokół głowy miała aureolę. Przypomniałem sobie, jak wyglądają rozpuszczone, i z całego serca zapragnąłem cofnąć czas i przenieść się nad Krutynię, znów codziennie mieć ją blisko siebie i móc stale na nią patrzeć. Chciałem, żeby nie było wojny, żeby mnie kochała i dała mi syna, tego, którego obiecała mi czarownica.
– Joachim! Flowers! – zawołała pani von Chojnovsky.
Ocknąłem się i zacząłem zbierać róże, które wypadły mi z rąk i rozsypały się na podłodze.
– I’m so sorry – przepraszałem, bezwiednie przechodząc na angielski.
Pani von Chojnovsky roześmiała się, a ja odetchnąłem z ulgą – moje gapiostwo przełamało pierwsze lody.
Przyjęła kwiaty, a wtedy mogłem znów patrzeć tylko na Zazulkę. Miała na sobie sukienkę w kolorze bławatków. Warkocze upięła tak, że tworzyły ramę dla jej szczupłej twarzy. Schudła, ale nie wyglądała na chorą. Oczy jej błyszczały.
– Zazulko, tak bardzo za tobą tęskniłem – powiedziałem po polsku.
Broda zaczęła jej drżeć i rozpłakała się.
Objąłem ją i przytuliłem, nie bacząc na to, że gniotę kwiaty. Schyliłem głowę i ukradkiem pocałowałem jej włosy. Czułem zapach róż, jej skóry i włosów i zakręciło mi się w głowie.
Nie wiem, jak długo bym tak stał, gdyby ktoś mnie nie szarpnął.
– Puszczaj Zuzę, płacze przez ciebie!
Ciemnowłosy chłopczyk chwycił połę mojej marynarki i próbował odciągnąć mnie od Zazulki.
– Stasiu, nic się nie stało. To ze szczęścia. Dawno nie widziałam Joachima. Pamiętasz, opowiadałam ci o nim.
Ze szczęścia? Opowiadała o mnie? Czy dobrze zrozumiałem?
– Dla ciebie mam też coś – powiedziałem po polsku i uśmiechnąłem się do Stasia.
Moja zapobiegliwa mama pamiętała o wszystkich. W neseserze miałem pluszowego misia i tabliczkę czekolady, a poza tym butelkę koniaku, puszkę angielskiej herbaty, belgijskie czekoladki, kilka kostek francuskiego mydła i paczkę prawdziwej kawy. A specjalnie dla Zazulki – płytę z ariami z Czarodziejskiego fletu.
– Fedora! I love this cake! – zawołała pani von Chojnovsky, gdy służąca wniosła paterę z ciastkami.
Zazulka spojrzała na nią z porozumiewawczym uśmiechem.
– Joachimie, mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu, że będziemy mówić po angielsku? – spytała pani von Chojnovsky.
– Nie, skądże – bąknąłem.
Z całej duszy i z całego serca znienawidziłem w tym momencie Hitlera i jego bandę. To przez nich i ich brutalną politykę pani von Chojnovsky wstydziła się swego ojczystego języka. Doktor Fritz Todt zaproponował mi świetną posadę, która w dodatku chroniła mnie przed powołaniem do wojska, warunkiem jednak było wstąpienie do NSDAP. Poprosiłem o czas do namysłu, lecz teraz już wiedziałem, że nigdy nie wepnę w klapę partyjnej odznaki, choćbym z miejsca miał iść na front.
– Chciałam cię przyjąć suchym chlebem i kawą zbożową, bo wielu krakowian tylko to będzie miało na podwieczorek, jeśli w ogóle go zje. Moja mądra wnuczka odwiodła mnie od tego: była pewna, że przywieziesz jakieś smakołyki.
Zazulka, która pomagała Stasiowi rozpakować czekoladę, podniosła głowę i uśmiechnęła się do mnie.
– To przede wszystkim zasługa mamy – przyznałem – i trochę mojego szwagra, który zaopatrzył spiżarnię w Schönwalde.
– Aileen regularnie do mnie pisze i podnosi mnie na duchu. Dostaję też od niej paczki. Dzielimy się nimi z sąsiadami – powiedziała pani von Chojnovsky. – Ciastkami też się podzielimy, prawda, Zuziu?
Zazulce nie trzeba było dwa razy powtarzać. Wstała, a Staś poszedł za nią jak mały piesek.
– Dzielimy się z sąsiadami, z własnej woli, i dużo mniej chętnie, z pracownikami Deutsche Post Osten, którzy okradają paczki.
– Właśnie o to mama kazała mi zapytać: czy wszystko dochodzi. Z powodu cenzury nie chciała o to pytać w liście ani pisać o nowym pomyśle: chce podać pani adres swojej znajomej w Sztokholmie, która wysyła paczki do państw okupowanych. Pewnie pani wie, że paczki z żywnością i odzieżą z państw neutralnych dochodzą bez kłopotów.
– Kochana Aileen! Będę bardzo wdzięczna. My sobie radzimy, ale tylu ludzi jest w potrzebie. Podziękuj gorąco mamie. Ja nie będę o tym pisać, żeby nie miała kłopotów. Wiesz, jak wygląda wysyłanie listów z Krakowa do Rzeszy?
– Nie. – Znów zrobiło mi się wstyd.
– Trzeba zanieść niezaklejony list na Pocztę Główną i wylegitymować się przy jego nadawaniu. Od razu jest czytany. Jeśli pismo jest niewyraźne albo coś wyda się urzędnikowi podejrzane, nie zostaje przyjęty. Musimy się z tym godzić, bo pocztę trudno jest zastąpić, a gołębi pocztowych nie wolno nam hodować.
Roześmiałem się, zaraz jednak spoważniałem. To nie był dowcip, tylko smutna prawda.
– Żyjemy w kraju, którego dewizą jest, przepraszam, ale muszę to powiedzieć po niemiecku, „wird mit dem Tode bestraft”. Tak, nie przesłyszałeś się: podlega karze śmierci. Za wszystko grozi kara śmierci: za handel słoniną i za ukrywanie broni, za słuchanie radia i za sprzedawanie białego pieczywa. Ludzie zaczęli żartować, że boją się tylko wyroków wyższych niż kara śmierci.
Spuściłem głowę.
– Ale o nie tym chciałam z tobą mówić. Pod nieobecność Zuzi chciałam ci coś pokazać. Ostrzegam, że to nie będzie przyjemne.
Tak jakby to, o czym mówiła do tej pory, było przyjemne.
Pani von Chojnovsky wzięła z półki jakąś książkę i wyjęła z niej zadrukowaną bibułkę. Rozłożyła ją.
– Czytaj.
Druk był niewyraźny, czcionka malutka. Zorientowałem się, że trzymam w ręku nielegalnie wydawane pisemko. Byłem tak zaskoczony, że nie mogłem się skupić, i nic nie rozumiałem z tego, co czytałem.
– Za trudne dla mnie – powiedziałem w końcu. – Czy mogłaby mi to pani przetłumaczyć?
Wyjęła mi z rąk wiotką kartkę.
Twoim językiem ojczystym jest język polski. Nie masz się uczyć pod batem języka wroga. A jeśli znasz jego mowę, nie używaj jej. Nie ułatwiaj najeźdźcy nieproszonego pobytu w twej ojczyźnie. Na wszelkie zapytania odpowiadaj po polsku: nie rozumiem. Nie wolno ci wskazywać wrogowi adresu ani drogi (chyba fałszywie). Pohamuj wrodzoną polską uprzejmość i gościnność.
Żołnierz okupacyjny, wrogi urzędnik i manifestacje zaborców mają dla ciebie nie istnieć. Na ulicy i w miejscach publicznych zachowuj godność, nie śmiej się i nie rozmawiaj głośno, możesz trafić do perfidnych zdjęć propagandowych wroga.
Masz być opanowany i skupiony. Żadnych uśmiechów. Masz nie zapominać ani na chwilę, kto zniszczył twój kraj, kto okrada, morduje twych rodaków, kto kopie i hańbi twoje siostry i braci.
Co mogłem powiedzieć? Nic, więc milczałem.
Pani von Chojnovsky odwróciła kartkę i pokazała mi palcem obwiedzione ramką ogłoszenie. Potem mi je przetłumaczyła:
– Kobiety, które utrzymują z Niemcami stosunki towarzyskie, zawiadamia się, że są jeszcze miejsca wolne w domach publicznych.
Poczułem się tak, jakby ktoś z całej siły uderzył mnie pięścią w brzuch.
Byłem w pułapce. A właściwie byliśmy w niej oboje – Zazulka i ja. Z jednej strony naziści mówili o Rassenschande, hańbieniu rasy, i zakazali związków ze słowiańskimi kobietami, z drugiej dla Polaków związki Polek z Niemcami były zdradą narodową.
Pani von Chojnovsky złożyła pisemko i schowała je do książki.
– Czy… czy to znaczy, że mam wziąć kapelusz i wyjść? – wyjąkałem z trudem.
Jeśli miałem to zrobić, to teraz. Wiedziałem, że gdy wróci Zazulka i znów ją zobaczę, żadna siła mnie stąd nie ruszy.
Pani von Chojnovsky milczała, jakby się zastanawiała nad odpowiedzią.
– Jestem Niemką z urodzenia. Bez namysłu porzuciłam swą narodowość, wychodząc za Polaka, i nigdy tego nie żałowałam. A teraz uznałam za swój obowiązek unikać wszystkiego co niemieckie. Każdy niemiecki żołnierz, który znajduje się na polskiej ziemi, jest moim wrogiem.
– Ja nie jestem żołnierzem – powiedziałem cicho.
– Ale będziesz. Nie uciekniesz przed tym. I dopóki będziesz nosił na szyi niemiecki nieśmiertelnik, nawet w cywilnym ubraniu nie masz wstępu do tego domu.
Poczułem, że mam łzy w oczach, i spuściłem głowę, bo nie chciałem, żeby się nade mną litowała.
Miała rację, po stokroć miała rację! Tylko dlaczego serce bolało mnie tak, że bałem się, że umieram.
Wtedy opowiedziała mi o aresztowaniu Zazulki, o tym, jak ją bito i jak o mało nie umarła.
Słuchałem i nie słuchałem. Wiedziałem, że mówi prawdę, i czułem, że oszczędza mi drastycznych szczegółów, a jednocześnie chciałem, by się roześmiała i powiedziała, że to okrutny żart.
– Zuzia na pewno sama ci o tym opowie, ale chciałam cię przygotować.
Przygotować? Czy na coś takiego można kogoś przygotować?
– Wiem, że ją kochasz, i wiem, że ona cię kocha.
Podniosłem głowę. To jakieś szaleństwo. Zacząłem się zastanawiać, czy pani von Chojnovsky nie postradała zmysłów.
Usłyszałem, że otwierają się drzwi. Wracała Zazulka.
– Zuzi ani słowa – szepnęła pani von Chojnovsky.
Otarłem policzki wierzchem dłoni.
Udawałem, że piję herbatę, udawałem, że rozmawiam. Patrzyłem na Zazulkę i widziałem, jak bije ją jakiś łajdak, sadysta, zboczeniec. Bo trzeba być zboczeńcem, żeby uderzyć kobietę, w dodatku taką jak ona.
– Nie dam się zepchnąć do poziomu stworzeń, dla których jedzenie jest najważniejszym problemem życiowym – mówiła pani von Chojnovsky – ale muszę przyznać, że te warszawskie ciastka są pyszne. Lepszych nie jadłam nawet w Wiedniu.
– Szkoda, że nie widziałeś, jak Iza się ucieszyła – powiedziała Zazulka. A potem dodała: – Joachimie, opowiedz o ślubie Renate.
Odsunąłem koszmarne wizje tortur i wróciłem myślą do ślubu i wesela mojej siostrzyczki.
– Lubię, gdy opowiadasz. – Zazulka się uśmiechnęła, a mnie serce stopniało. – Mało który mężczyzna potrafiłby opisać suknię panny młodej.
Przez kilka pierwszych dni po moim powrocie mama nie chciała mnie puścić od siebie na krok i asystowałem nawet przy konferencji z krawcową, która dopasowywała ślubną suknię mamy na Renate. Dowiedziałem się wtedy, co to jest frywolitka i jak wygląda koronka z Alençon.
– Uważasz, że jestem niemęski? – spytałem groźnym tonem.
– Ależ skąd! Jesteś bardzo męski. Babcia czytała mi list od twojej mamy, opisujący twoje przygody w Afryce. Opowiesz nam o tym?
– Tak, jeśli jeszcze raz mi powiesz, że jestem męski. Mówisz to tak słodko.
Zarumieniła się.
– Jesteś bardzo męski – powiedziała z przekonaniem.
– Choć Aileen nie wychowała cię na dzisiejsze czasy. Gruboskórność pomaga przeżyć – dodała pani von Chojnovsky.
Zacząłem opowiadać o mojej ucieczce do Abisynii. Pominąłem tylko wróżbę czarownicy – nawet rodzicom o tym nie powiedziałem.
Dwie pary niebieskich oczu wpatrywały się w mnie jak w tęczę. Zazulka w dramatycznych momentach wzdychała i chwytała mnie za rękę, jakby chcąc się upewnić, że przeżyłem i że siedzę obok niej. A ja mógłbym tak siedzieć do końca świata, mając ją obok siebie.
Weszła służąca z lampą naftową.
– Znów nie ma prądu, proszę pani – powiedziała.
Zazulka wzięła na ręce Stasia, który już dawno zasnął przytulony do niej.
– Chodź, słoneczko. – Pocałowała go. – Umyjesz ząbki i buzię, a potem położę cię do łóżeczka i opowiem ci bajkę, dobrze?
– Dobrze, Zuziu.
Mocniej przytulił misia, z którym nie rozstawał się całe popołudnie, i zwrócił się do mnie:
– Dziękuję panu za misia. Dam mu na imię Joachim. Mogę?
– Oczywiście, że możesz. Będzie mi bardzo miło.
Zostałem sam z panią von Chojnovsky.
– Co mam teraz zrobić? – spytałem. – Po tym wszystkim, co mi pani powiedziała.
– A jakie miałeś zamiary?
– Chciałem panią prosić o rękę Zazulki.
– Wiem. Pytam, jak to sobie wyobrażasz.
– Myślałem… myślałem, że tak jak kiedyś pani przyjęła obywatelstwo, które miał pani mąż, tak samo Zazulka przyjmie moje.
– Teraz już wiesz, że to wykluczone. Nigdy się na to nie zgodzę. Ani ja, ani Zuzia.
– Więc jak będzie, proszę pani?
– To nie są czasy dla ciebie, Joachimie, to są czasy dla ludzi bezwzględnych i pozbawionych skrupułów. Głupi powtarzają teraz: „Wojna jest ojcem wszystkich rzeczy”, bo nie wiedzą, że Heraklit miał na myśli tylko to, że wszystko powstaje z walki przeciwieństw. Ja cytuję Schillera: „Der Krieg verschlingt die Besten”. Przepraszam, miałam nie mówić po niemiecku. A więc ja cytuję Schillera: „Wojna pożera najlepszych”.
– Zwykli Niemcy nie chcieli wojny.
– A gdzie teraz są ci zwykli Niemcy? Na wojnie.
Miała rację.
– Bardzo cię lubię, Joachimie, i dlatego dam ci jeden dzień. Moja znajoma prowadzi pensjonat pod Krakowem. Możesz tam zaprosić Zazulkę. Zjecie razem obiad, pójdziecie na spacer. Myślę, że macie sobie wiele do powiedzenia.
– Dziękuję. Bardzo dziękuję. A czy potem będę mógł do niej pisać?
– Jeśli się zgodzi… Ja nie mam nic przeciwko temu. Tylko nie wracaj tu, dopóki wojna się nie skończy.
Pocałowałem ją w rękę, jak matkę.
– Obiecuję, że nie zrobię niczego, o czym nie mógłbym pani opowiedzieć z podniesionym czołem, i że wrócę tu po Zazulkę, gdy tylko zwy… gdy nastanie pokój.
– Od początku świata każdy rząd twierdzi, że Bóg jest po jego stronie, że walczy jedynie w obronie swego kraju i że ta walka będzie zwycięska. Ty jednak będziesz w obozie zwyciężonych, Joachimie.
W gruncie rzeczy chyba myślałem tak samo, nie przytaknąłem jednak, jakbym miał nadzieję, że to coś zmieni.
* Treść ulotki oraz ogłoszenia i artykułu cytuję za książką Tomasza Szaroty Okupowanej Warszawy dzień powszedni.
Tak, rzeczywiście, to redakcja wymyśliła ten tytuł. Wysyłając tekst do wydawnictwa, zaproponowałam „A jeśli jutro wojna…” (bo powieść jest nie tylko romantyczna, lecz także wojenna i awanturnicza), ale ten tytuł się nie spodobał.
To jednak nie jest tak, że wybór odbywa się poza autorem. Dostałam do akceptacji listę tytułów wymyślonych przez Otwarte i najbardziej mi się spodobał „Na zawsze Zuzanna”. Redakcja głosowała, biorąc pod uwagę także moją opinię, i zwyciężył tytuł „Bądź przy mnie”.
„Czymże jest nazwa? To, co zwiemy różą,
Pod inną nazwą równie by pachniało…”
Pozdrawiam serdecznie i życzę szczęścia i spełnienia marzeń w nowym roku.
„Bądź przy mnie” – myślę, że nie Pani jest autorką tego tytułu .. to naprawdę irytujące, że wydawnictwa narzucają tak infantylne tytuły książkom adresowanym do kobiet. Pomijając to „upupienie”, taki tytuł zniechęca czytelników, którzy nie zadawalają się „harlequinem”. Zarowno „Tylko dzięki miłości”( brrr..) i – jak można przypuszczać -„Badź przy mnie”, daleko wykraczają poza tą konwencję. Z przyjemnością przeczytam o dalszych losach bohaterow, i z pewnością znowu dowiem się wiele o czasach i opisanych miejscach. Imponująca erudycja, piękny język i ciekawa historia, można to napisać o wszystkich Pani książkach. / gdyby jeszcze zmienić tytuły /. Serdecznie pozdrawiam i życzę wszelkiej pomyślności w nadchodzącym nowym roku !