Wszystko wskazuje na to, że we wrześniu ukaże się trzeci tom opowieści o Różanach,
a ściśle mówiąc – o Zuzannie z Różan.
Jest rok 1935. Po tragicznej śmierci rodziców i siostry Zuzanna mieszka ze swoją babcią
w Różanach, u Hanki i Piotra. Wraca do pisania dziennika.
Nie wie, że na drugim końcu świata ktoś o niej myśli i notuje te myśli w swoim dzienniku.
6.10.1935, Victoria Nyanza
Takie nazwy jak Shinyanga, Mwanza, Nzera działają na wyobraźnię. Równie mocno jak opis objawów malarii i żółtej febry.
Na pokładzie małego parowca w ramach terapii antymalarycznej popijamy tonik z kilkoma kroplami dżinu. Mijamy wysepki z rajskimi plażami, na których wygrzewają się krokodyle. Roi się tu od ptaków – rozpoznaję pelikany, marabuty, bociany i żurawie. Dziesiątków innych gatunków nie znam. Jens mówi, że wystarczy zarzucić wędkę, by złowić rybę. Na moje westchnienie, że chętnie bym popływał, uśmiecha się. „Zapomnij o takich przyjemnościach. W jeziorach i rzekach, prócz cicho i sprawnie polujących krokodyli oraz hipopotamów, które są groźniejsze od lwa, mieszkają przywry: pasożyty wwiercające się
w skórę i przenikające do naczyń krwionośnych, a potem do płuc, wątroby, mózgu”.
Ochota na kąpiel mija jak ręką odjął. A Jens mówi dalej: „Nowych zawsze sprowadzają
w sierpniu albo we wrześniu, bo to najlepszy czas, żeby zobaczyć Jezioro Wiktorii. Nie jest za gorąco i nie pada. Każdy patrzy na błękitną wodę i biały piasek. Tymczasem trzeba patrzeć na takie rzeczy jak gęste trawy na tamtych mokradłach. Widzisz? Tam gdzie ta ścieżka. To wymarzone miejsce dla much tse-tse. Witaj w Afryce, mzungu!”.
7 października 1935, poniedziałek
W sobotę siedziałam w stodole, patrzyłam na Piotra rozmawiającego z rządcą i szkicowałam. Potem wyjęłam farby i starałam się oddać jego uśmiech, kolor warg, błękit oczu, gest, jakim odsuwa z czoła kosmyk włosów. Po kolacji zapukałam do jego gabinetu. Obejrzał akwarelę
i powiedział: „Świetnie oddałaś kolory. Mało kto zauważa, że słoma owsiana jest zielonkawożółta, żytnia ma ciepły żółty kolor, a pszeniczna jest prawie pomarańczowa”. Podarłam obrazek.
9.10, Ngara
Na przebycie stu kilometrów od bezimiennej przystani nad Jeziorem Wiktorii do Ngary potrzebowaliśmy niemal całego dnia. Moje bagaże, które jechały pociągiem do Shinyangi,
a potem ciężarówką przez Nyabugombe, wyprzedziły mnie o jeden dzień i czekały w domu Jensa.
Po drodze zahaczyliśmy o Biharangwe – małą osadę na skraju dżungli, z tartakiem
i przystanią nad jeziorem. Za trzy miesiące to będzie mój dom i miejsce pracy.
13.10
Dom Jensa jest drewniany, rozłożysty, z dużą werandą. Ja mam dla siebie nowoczesny, murowany, kryty blachą dom w ogrodzie: z dwoma pokojami, dobrze wyposażoną łazienką
i kuchnią z europejskimi meblami i angielską porcelaną. Obiecuję sobie, że gdy się przeniosę do Biharangwe, urządzę się tak jak Jens: palisandrowy stół, kanapy przykryte miejscowymi tkaninami, czerwonobrunatna mahoniowa podłoga, cienista weranda.
14.10
Dzień i noc trwają tu po dwanaście godzin, a wschód i zachód słońca wyznaczają rytm życia. Zegarki nie są potrzebne. Wstajemy o świcie, pracujemy od siódmej do dwunastej i od trzeciej po południu do piątej. Po szóstej zachodzi słońce i zaraz robi się ciemno, tak jakby ktoś zgasił światło.
Afrykańska noc jest pełna głosów. Świerszcze, gwizd ptaków, pohukiwanie małp. Wielka ćma tłucze o szkło lampy naftowej.
Po zmroku najlepiej jest wejść pod moskitierę, sprawdziwszy wcześniej siatki w oknach. Noc to pora komarów roznoszących malarię i żółtą febrę.
14 października, poniedziałek
Pachną tuberozy, które pan Podoski przyniósł wczoraj babci. Noc jest bardzo jasna, można marzyć i pisać przy księżycu.
15.10
Zawróciłem od swoich drzwi, bo na werandzie dużego domu zostawiłem książkę. Okiennice od frontu jeszcze nie były zamknięte i zobaczyłem Jensa w objęciach Mutombo, która oficjalnie jest jego praczką. Smukłe czarne ramiona na białych, piegowatych plecach. Tęsknota za kobietą.
18 października, piątek
„Z kapitału żyją tylko głupcy i utracjusze”. Przypomniałam sobie te słowa babci, gdy za resztkę kieszonkowego kupowałam w Uciesze bilety dla siebie i dla Wiery na Kocham wszystkie kobiety z Janem Kiepurą (którego babcia nie znosi).
19 października, sobota
Wiera jest jedyną Żydówką w klasie. Zapytałam, czy z wszystkimi odmawia modlitwę na początku lekcji i przed wyjściem do domu. Odrzekła, że nie, że „stoi i milczy, pełna szacunku”. Nie miałam odwagi zapytać o lekcje religii, choć bardzo mnie to ciekawiło. Jakimś sposobem się domyśliła i powiedziała: „Przez cały wrzesień podczas religii siedziałam na korytarzu i czytałam książkę. Każdy przechodzący nauczyciel, tercjan, sekretarka pytali, co tutaj robię, i każdemu musiałam się tłumaczyć. W końcu nie wytrzymałam i poprosiłam księdza, żeby mi pozwolił zostawać w klasie. Zgodził się od razu. No i teraz mam spokój”.
20.10
Wypytuję Jensa o obyczaje, mając nadzieję, że powie coś o związkach białych
z Murzynkami. Na pewno wie, o co mi chodzi, mimo to mówi tylko, że większość obowiązków spada tu na kobiety. Rodzą dzieci, pracują w polu, zbierają chrust, gotują, piorą, sprzątają. Mężczyźni doglądają stad bydła, polują, najchętniej jednak siedzą przed chatą i piją wino palmowe lub piwo z bananów.
Wspominam o królu Mutesie, który miał osiemdziesiąt cztery żony. „Był królem i było go stać. Poza tym im więcej żon, tym większy szacunek. A tak w ogóle, poligamia to świetny wynalazek, nie sądzisz?”, mówi Jens i wraca do pracy.
22.10
Faktoria jest ośrodkiem rolniczym, przemysłowym i handlowym. W zależności od położenia obejmuje plantacje (i odpowiednie fabryczki, takie jak wyciskarnia oleju palmowego), tartaki, kopalnie, a także składy i sklepy z towarami dla robotników i ich rodzin. Kluczowa jest spraw transportu – Tanganika jest krajem bezdroży, więc trzeba wymyślić, jak zgromadzone towary dostarczyć do stacji kolejowej, spławnej rzeki albo jeziora, skąd są transportowane do Tangi, Mtwary albo Dar es Salaam.
23.10
Jens powiedział dziś nagle: „Kobiety umilają człowiekowi życie. Radzę ci, gdy już przeniesiesz się do siebie, znajdź sobie jakąś dziewczynę. Dasz jej rodzinie kilka krów, trochę pieniędzy, od czasu do czasu jakiś prezent i wszyscy będą zadowoleni. Anglikowi bym tego nie powiedział, bo oni mają o sobie niezwykle wysokie mniemanie. Zarządowi naszej Kompanii też by się to nie spodobało, więc bądź dyskretny”.
23 października, środa
Po koncercie f-moll Chopina słuchamy z babcią przez radio żydowskich pieśni religijnych. Przejmujące!
Dokąd po śmierci pójdzie rodzina Wiery? Nie wierzę, że do piekła. Piekło jest dla złych ludzi.
24 października, czwartek
Pan Bach wyjmował chustkę z kieszeni i wypadło mu pięć groszy. Schylił się jednocześnie
z Wierą i stuknęli się głowami. „Prawdziwa Żydówka – powiedział. – Kiedy Żydzi z Judei przybyli do Rzymu, by złożyć hołd cesarzowi, stojący na ich czele stary rabbi zastanawiał się, jak ich nakłonić do popełnienia grzechu i uklęknięcia, co było wymagane podczas hołdu. Gdy cesarz wszedł do sali, rabbi upuścił monetę, która z brzękiem upadła na marmurową posadzkę. Całe żydowskie poselstwo runęło na kolana”.
Babcia Wiery poczęstowała mnie gefilte fisz. Pyszna! Wzięłam od niej przepis.
Przepis na gefilte fisz
2 karpie skrobiemy, patroszymy i myjemy. Oddzielamy mięso od ości i skóry.
Głowy, skórę i ości zalewamy zimną wodą i zagotowujemy na wolnym ogniu.
Osobno gotujemy 2 duże ziemniaki w mundurkach.
Dużą cebulę kroimy na ósemki i podsmażamy na oleju.
Mięso karpia, obrane ziemniaki i cebulę przepuszczamy przez maszynkę do mięsa. Dodajemy 1 jajko, sól, pieprz, trochę cukru i wyrabiamy.
Z tej masy można zrobić małe pulpety albo roladę. Babcia Wiery robi roladę.
Wykładamy masę na arkusz pergaminu, formujemy w wałek i zawijamy, a potem skręcamy brzegi pergaminu tak jak papierek od cukierka. Wkładamy do wrzącego rybnego wywaru razem z trzema obranymi marchewkami. Wywar lekko solimy i dodajemy kilka ziaren pieprzu. Gotujemy na wolnym ogniu, tak żeby wywar tylko mrugał, przez półtorej godziny.
Wyjmujemy roladę, rozwijamy z pergaminu i kroimy na plastry. Na każdy kładziemy plasterek ugotowanej marchewki. Do gefilte fisz podaje się ćwikłę z chrzanem albo sam chrzan.
25 października, piątek
Babcia szykuje dom do zimy. Dziś na kuchennym ganku wietrzyła z Marcysią zimowe ubrania. Po południu pomogłam je przenosić z powrotem do szaf. Przytuliłam twarz do miękkiego jak puch futra z oposów. Pachnie jeszcze perfumami mamy. Mamusiu, tak bardzo za tobą tęsknię!
28.10
Śniła mi się Z. Ale nie jako dziewczynka z fotografii, lecz dorosła kobieta. Tańczyła na tarasie w Schönwalde ubrana tylko w afrykańską kangę owiniętą wokół bioder.
31 października, czwartek
Cała szkoła poszła do krypty marszałka Piłsudskiego. Pochowano go w kryształowej trumnie. Na samą myśl o tym robi mi się słabo. Babcia jest taka kochana! Od razu mnie zrozumiała i zwolniła z wyjścia na Wawel. Przytuliła mnie i powiedziała: „Nie wszystko trzeba widzieć”.
2 listopada, sobota, Zaduszki
Łuna świateł nad Rakowicami. Nie lubię listopada, nie lubię grudnia.
4 listopada, poniedziałek
Irka opowiada, że na Wawelu były tłumy. Długi szereg ludzi przesuwał się w milczeniu, żeby spojrzeć na Marszałka. Podobno wygląda tak, jakby spał.
6 listopada, środa
Kupiłyśmy sobie z Wierą na pół torebkę pieczonych kasztanów. Na Plantach przez żółte liście przeświecało słońce, piecyk dymił, szurały kasztany przesuwane na patelni. Nagle poczułam ukłucie w sercu: Justyna lubiła kasztany. Już nigdy ich nie spróbuje, bo w niebie pewnie ich nie ma.
16 grudnia, poniedziałek
W sobotę zaczyna się Chanuka – żydowskie święto świateł. Pani Morbitzer już jesienią obiecała, że zaprosi mnie wtedy na latkes. Gdy się dowiedziała, że wyjeżdżamy do Różan, zaprosiła babcię i mnie na kolację. Były naleśniki z serem i placki ziemniaczane – inne niż nasze, chyba nawet lepsze, bo bardziej chrupiące.
Przepis na latkes
Obrać ziemniaki i zetrzeć na tarce: połowę na małych oczach, połowę na większych. Dodać cebulę pokrojoną w drobniutką kostkę, sól i pieprz. Wymieszać i smażyć placki na złoto na gorącym oleju.
Różany, 19 grudnia, czwartek
Przedwczoraj była msza za Rodziców i Justynę. Już rok, jak ich nie ma. Co to właściwie znaczy „rok”? W kościele chwilami wydawało mi się, że to ich pogrzeb, a potem, że umarli już dawno temu. Tęsknię za nimi. Czasem łzy znienacka ciekną mi po policzkach albo tak mnie ściska w gardle, że nie mogę oddychać. Ale czasem śmieję się jak kiedyś. Czy to jest
w porządku?
20 grudnia, piątek
Cały dzień spędziłam w wędzarni i w kuchni. Paliłam ziarna kawy, zbierałam jajka, widziałam, jak się wędzi szynki, oddziela śmietanę od mleka na centryfudze i ubija masło. Ledwie żyję. Idę spać. Aha, spadł pierwszy śnieg.
23 grudnia, poniedziałek
Wczoraj urodził się Staś! Wcześnie rano obudziła mnie jakaś krzątanina, ale byłam taka zmęczona po całym dniu spędzonym w kuchni, że zaraz znowu zasnęłam. Gdy o dziewiątej zeszłam na śniadanie, w jadalni była tylko babcia, która oznajmiła mi tę nowinę. Nic nie poczułam. Myślałam, że gdy się słyszy o takiej rzeczy, to czuje się uniesienie, nieziemską radość… Gdy kończyłyśmy śniadanie, przyszedł Piotr. Oczy mu błyszczały i cały czas się uśmiechał. Zapytał, czy chcemy zobaczyć nowego przybysza.
Hanka leżała w dużym łóżku, oparta o poduszki ozdobione koronkami. Włosy miała splecione w dwa warkocze. Była blada, prawie taka biała jak poszewki. Lewą ręką przytulała białe zawiniątko. Pierwszy raz widziałam takie małe dziecko. Staś ma pomarszczoną buzię, spłaszczony nosek, jakby opuchnięte powieki i małe, łuszczące się, sinawoczerwone piąstki. Ładne ma tylko ciemnoróżowe usteczka. Od czasu do czasu poruszał nimi, tak jakby ssał. Hanka nieskończenie delikatnym gestem musnęła jego czółko i spod batystowego czepeczka wysunął się czarny loczek. Nie wiedziałam, że dzieci rodzą się takie gotowe, nawet z włoskami.
23.12
Kilka dni temu zawitał do nas urzędnik z Dodomy i prócz świątecznych prezentów od Neil Mackay Trading Co. (kilka skrzynek wina, czekolada, sery szwajcarskie) przywiózł pocztę. Zachłannie czytałem listy od rodziców, Antona, Renate, Paula, Michaela i nagle szaleńczo zatęskniłem za przykrytym śniegiem Schönwalde.
24.12
Wigilia w Schönwalde: skrzypiący śnieg, jazda sankami na popołudniowe nabożeństwo, świeczki na choince, kolędy, a potem kolacja. Ryby i pieczona gęś jako połączenie dwóch tradycji: katolickiej – mamy i Renate – oraz ewangelickiej – ojca, Antona i mojej.
Gęsi nie udało mi się upolować. Zastrzeliłem kilka kaczek, a boy Jensa nałowił ryb. Najlepiej jak umiałem, wytłumaczyłem kucharzowi, jak nadziać kaczkę suszonymi – z konieczności – jabłkami. Rezultat był niezły, choć kaczce daleko było do gęsi przyrządzanej przez naszą kucharkę.
Mała akacja o drobnych pierzastych liściach ubrana piernikami i świeczkami udawała choinkę. Za to prezenty były prawdziwe. Miałem drobiazgi dla całej służby, a dla Jensa – złoty zegarek i butelkę szampana. Jens się wzruszył, gdy mu dziękowałem za opiekę.
26 grudnia, czwartek
Cieszę się, że święta się skończyły. Ile razy spojrzałam na nakrycie zostawione dla wędrowca na wigilijnym stole, tyle razy chciało mi się płakać. W ferworze przygotowań nie myślałam o Rodzicach ani o Justynie. Ale gdy nie miałam nic do roboty, wróciły wspomnienia zeszłorocznych okropnych świąt. Nie czuję, by w tym roku było łatwiej.
27 grudnia, piątek
Staś ma ciemnoniebieskie oczy, podobne do oczu Piotra. Babcia mówi, że wszystkie noworodki mają takie oczy i że to się potem zmienia. Może jednak takie mu zostaną?
28 grudnia, sobota
Był kulig! Jechałam w sankach tylko z Piotrem, bo Hanka nie odstępuje Stasia. Gdy sanki przechyliły się na zakręcie, objął mnie ramieniem i już go nie cofnął. Wcześniej cieszyłam się na ognisko w lesie, potem modliłam się w duchu, by jazda w jego objęciu nigdy się nie skończyła.
30.12
Z portfela wypadło mi zdjęcie. Schyliłem się, ale Jens był szybszy. Podając mi je, spytał: „Kto to?”.
„Moja siostra i jej szkolne koleżanki”.
„Podoba ci się ta blondynka?”
„Skąd wiesz?”
„Przecież gdyby ci chodziło o fotografię siostry, to bez trudu mógłbyś ją mieć. Poza tym to zdjęcie jest w jednym miejscu wytarte. Często dotykasz jej twarzy, prawda?”
3.01.1936
Biharangwe. Mój nowy dom.
5.01
Murzyni mają takie powiedzenie: „Pan Bóg białym dał zegarki, a nam dał czas”. Ja jednak jestem mzungu i nie jest mi obojętne, czy coś będzie zrobione dziś, czy za tydzień.
6 stycznia 1936, Trzech Króli
Dziś na mszy o dwunastej będzie chrzest Stasia, a wieczorem bal! Suknia już przygotowana, wisi na drzwiach szafy. Od Aniołka pod choinkę dostałam atłasowe pantofelki do tańca, długie rękawiczki i wachlarz z białych strusich piór. Hanka obiecała, że mnie uczesze. Na bal przyjedzie mnóstwo osób z okolicy i z Krakowa, ja jednak myślę tylko o tańcu z Piotrem.
9 stycznia, czwartek
Kraków. Szkoła. Zamiast pisać wypracowanie na nudny temat „Przysłowia polskie, niemieckie i łacińskie mówiące o wartości rannej pracy”, myślę o balu w Trzech Króli. Hanka miała suknię z pawio mieniącej się tafty. Wyglądała jak zjawisko. Zatańczyła tylko raz, z Piotrem. Krążyli w powolnym bostonie, patrząc sobie w oczy, tak jakby świat wokół przestał istnieć.
Wyszłam do jadalni i udawałam, że coś poprawiam na stole. „Tu pani jest!”, usłyszałam.
W drzwiach stał doktor Lackowski. Szybko otarłam oczy. „Zamawiam u pani trzy tańce
z rzędu i bardzo proszę mi nie odmawiać”. Doktor dobrze tańczy. Potem siedział obok mnie przy kolacji i naprawdę ciekawie opowiadał o Kresach. Nigdy tam nie byłam, teraz chciałabym pojechać.
***
26 maja 1937, środa
Skończyłam siedemnaście lat. Cieszę się, że jesteśmy w Różanach i że babcia nie może nalegać, żebym zaprosiła koleżanki. Byłoby jak w zeszłym roku. Wszystkie wiedzą, co księżniczka Odeta myśli o bywaniu u mnie. Ona rządzi w klasie.
30.05.1937
Wizyta dyrektora Kompanii, raczej towarzyska niż urzędowa. Zachwycił się kawą Almaz
i kazał zawołać kucharza, by osobiście mu pogratulować. Ten łotrzyk przyjął słowa uznania bez mrugnięcia okiem.
Nasz sterowiec Hindenburg, największy na świecie, eksplodował po przylocie do Ameryki. Czy mi się zdawało, czy angielski dyrektor uśmiechnął się pod wąsem, gdy mi to mówił?
Kraków, 31 maja, poniedziałek
Dwójka z religii.
Siostra Kornelia nie lubi, gdy uczennice opuszczają lekcje. Zapytała mnie, jaka była przyczyna mojej nieobecności podczas czynu społecznego przy Kopcu Marszałka. Bąkałam, że babcia mnie zwolniła, że Boże Ciało, że moje imieniny…
„Imieniny? – powiedziała siostra z przekąsem. – A któraż to Zuzanna jest twoją patronką? Hagiografowie wymieniają osiem świętych kobiet noszących to imię”.
Milczałam. Nie mogłam przecież powiedzieć, że Tatuś wybrał mi to imię, bo – jak mi opowiedziała babcia – poznał Mamę na koncercie, podczas którego wykonywano oratorium Händla Susanna. O żadnej świętej Zuzannie nic nie wiedziałam. Spróbowałam najstarszego na świecie szkolnego wybiegu: „Zapewne nie chodzi siostrze o Zuzannę z Księgi Daniela…”.
„Masz rację, nie chodzi mi o Księgę Daniela – przerwała mi siostra. – Nie wymagam, byś znała wszystkie święte, i nie pytam ani o Zuzannę męczennicę z Eleuteropolis, ani
o Zuzannę męczennicę perską. Pytam o świętą Zuzannę, której wspomnienie obchodziliśmy w zeszłym tygodniu”.
Spuściłam głowę.
„Siadaj, dwójka – powiedziała siostra. – Po lekcjach pójdziesz do biblioteki,
w Martyrologium Romanum sprawdzisz, która święta jest twoją patronką, i z żywotów przepiszesz informacje o niej. A w domu przepiszesz to dziesięć razy”.
W klasie rozległy się szepty i chichoty.
„Panienki – karcąco rzekła siostra Kornelia – mam nadzieję, że tylko Zuzanna nic nie wie
o swojej patronce. W przyszłym tygodniu na klasówce będzie pytanie o wasze patronki”.
Przynajmniej nie muszę się przygotowywać na tę część klasówki. Historię męczeństwa Melecjusza, Jana i Stefana oraz ich małżonek: Zuzanny, Marcjany i Palladii będę pamiętać do końca życia.
1.06
Gwałty w Abisynii nie ustają. W całej wschodniej Afryce mówi się o okrucieństwach Włochów. Także o mordach popełnianych przez drugą stronę.
4 czerwca, piątek
Dziś oktawa Bożego Ciała i nie było lekcji. Cała szkoła poszła na procesję mariacką. Było wielu rodziców, babcia też. Przy dźwięku dzwonów obeszliśmy ołtarze w Rynku. Babcia była zmęczona i nie weszłyśmy z powrotem do kościoła Mariackiego, tylko poszłyśmy na obiad do Hawełki. Jadłam pyszny chłodnik. A gdy wracałyśmy do domu, na Rynku harcował lajkonik i uderzył mnie w ramię drewnianą buławą. Będę miała szczęście przez cały rok!
7 czerwca, poniedziałek
Irka chce iść na polonistykę. Ma zamiar zostać sławną pisarką. Siostra Klara często czyta na głos jej wypracowania i bardzo je chwali.
Ja chciałabym mieć taki majątek jak Różany i gospodarować w nim. W sobotę pomagałam w serowarni. Pan Nowacki nie pozwolił mi wprawdzie kroić skrzepu mleka na kawałeczki,
a potem go mieszać, bo to najtrudniejsza rzecz w robieniu sera, mogłam jednak zbierać serwatkę i ugniatać ziarna sera na sitkach. Układałam też gotowe serki do suszenia. Za trzy tygodnie, gdy dojrzeją, pozwoli mi je parafinować.
Zapytałam babcię, czy po maturze mogłabym iść na studia rolnicze, na przykład w Lipsku, tak jak Piotr.
„I co potem?”, spytała babcia.
Ma talent do zadawania trudnych pytań.
„Nie mamy ziemi, więc musiałabyś pracować u kogoś jako rządca. Myślisz, że ktoś chciałby zatrudnić kobietę?”
„Czemu nie”, odpowiedziałam, ale niezbyt pewnie.
„Przypomnij sobie, ile w gazetach jest ogłoszeń doświadczonych gospodarzy szukających pracy w majątkach. Trudno by ci było z nimi konkurować. Oczywiście mogłabym kupić trochę ziemi, jednak nie tu, bo jest za droga. Przeniosłabyś się na Kresy?”
Pewnie, że nie.
8 czerwca, wtorek
Babcia poszła z panem Podoskim na koncert wawelski. Pieśni Moniuszki ma śpiewać Ewa Bandrowska-Turska, którą babcia bardzo ceni. A ja się uczę do jutrzejszej klasówki
z historii naturalnej. Włączyłam cicho radio, bo choć nie bardzo lubię Moniuszkę, chcę posłuchać arii z Hrabiny. Mama, gdy szykowała się do wyjścia, często śpiewała: „Suknio, coś mnie tak ubrała”.
10 czerwca, czwartek
Doktor Lackowski przyszedł pożegnać się z babcią. Wyjeżdża na Kresy na całe lato, ma tam kilku pacjentów. Rozmowa zeszła na moje plany. Doktor nagle zapytał: „A może poszłaby pani w ślady ojca?”.
Zaskoczył mnie. Nigdy nie myślałam o medycynie. „Chyba bym się nie nadawała na lekarza”, powiedziałam ostrożnie. Nie chciałam mówić, że nie mam piątek z góry na dół jak Wiera.
„Pamiętasz, jak pomogłaś Carli? – spytała babcia. – Wykazałaś się zimną krwią”.
„Właśnie – poparł ją doktor. – To, czy ktoś się nadaje, łatwo sprawdzić. Wystarczy krótka praktyka w szpitalu”.
„Nic nie umiem. Nie przyjmą mnie”, powiedziałam szybko.
„Akurat w tym mogę pomóc – uśmiechnął się doktor Lackowski. – Zaproteguję panią.
W czasie wakacji w szpitalach brakuje salowych”.
„W czasie wakacji?”, jęknęłam. Wakacje to miały być Różany. Piotr i Ganges.
„Świetny pomysł!” Babcia aż klasnęła w ręce.
Ani się obejrzałam, jak ustalili, że cały lipiec będę pracować jako salowa. Babcia kazała mi podziękować. Osłupiała wymamrotałam: „Bardzo dziękuję, panie doktorze”. Teraz, gdy
o tym myślę, przychodzi mi do głowy, że zbyt szybko to poszło. Tak jakby wcześniej się umówili.
Różany, 27 czerwca, niedziela
Na polach stoją kopy siana. Ganges zatrzymuje się przy nich i od niechcenia chrupie kilka żółtozielonych źdźbeł. Wakacje! To słowo pachnie malinami i łopianami nad rzeką.
30 czerwca, środa
Dla Piotra na imieniny kupiłam jedwabny szalik i wyhaftowałam na nim jego inicjały. Hanka wymyśliła w tym roku zabawę przy ognisku. Piekliśmy w popiele młode ziemniaki
i tańczyliśmy na trawniku przy gramofonie. Niebo powoli się rozświetlało i pokazał się księżyc w pełni. Władek Gorzkowski nudził, bo chciał ze mną tańczyć, a ja patrzyłam, jak błyszczą włosy Piotra, jak się uśmiecha, jak lekko mruży oczy, gdy z kimś żartuje. Kosmate złote ćmy krążyły wokół ognia. W oddali krzyknął bażant. Troj podniósł głowę i rozejrzał się czujnie. Świetliki tańczyły w gąszczu leszczyny. Pachniały lipy, jaśmin, róże i świeże siano. Chciałam, żeby ten wieczór nigdy się nie skończył.
3 lipca, sobota
Szaroróżowy letni zmierzch, cichy, piękny, długi, niepostrzeżenie przeszedł w ciepłą gwiaździstą noc. Stokrotki błyszczą w krótko przystrzyżonej trawie. Nie ma ani kropli rosy. Pachną lipy. W sadzie pobielone pnie majaczą jak duchy.
3.07
Ostatnia przed wyjazdem wizyta w Gisansere. Wycinka idzie sprawnie, skup ciosów i futer znacznie się zwiększył. Spokojnie mogę przekazać faktorię Jensowi, nie narażając go na zbytnie kłopoty.
Kraków, 8 lipca, czwartek
Nie dam rady. To kara za moją głupotę, za złe myśli o Odecie, za to, że nie lubię siostry Kornelii, za wszystkie moje grzechy. Szpital to piekło na ziemi. Wymyślony dla lekarzy
i tylko lekarze dobrze się w nim czują.
11.07
Dostałem od Almaz amulet na drogę – maleńką hebanową figurkę kobiety. Poprosiła, bym nigdy się z nim nie rozstawał. Wyjąłem portfel, żeby go schować. Almaz od razu zauważyła zdjęcie, choć widać było tylko jego róg. Myślałem, że nie wie, co to jest. Wiedziała. I tak jak kiedyś Jens, zapytała: „Kto to?”, a potem, jak Jens, domyśliła się wszystkiego.
Myślałem, że nie przyjdzie w nocy. Jednak przyszła. I była dla mnie bardzo dobra.
11 lipca, niedziela
Jutro mam wolny dzień, wreszcie się wyśpię. Zmusiłam babcię, by na tydzień pojechała do Różan. Upały w mieście jej nie służą. Marcysia zapewniła ją, że sobie poradzimy.
Dostałam bury fartuch i burą chustkę na głowę. Wiadro, miotłę, ścierkę. Rękawiczki przyniosłam z domu. Myję podłogi, wynoszę baseny, przebieram pościel, noszę toboły brudów do pralni. To nie jest bardzo trudne. Robi się trudno, gdy jakaś chora pyta nagle: „Dlaczego właśnie mnie to spotkało? Mam pięć sióstr i wszystkie są zdrowe jak ryby” albo kiedy zapłakana kobieta w wiejskiej chuście całuje mnie w rękę i prosi o poratowanie dla dziecka. Na nic się zdają tłumaczenia, że nie jestem lekarką ani pielęgniarką. Ludzie, którzy by się nie odważyli zagadnąć lekarza, zaczepiają mnie. Przy dziesiątym mówię jak automat: „To do mnie nie należy”.
„Składkę na chorą kasę to umiecie brać, a potem tak się człowieka traktuje!”, usłyszałam raz w odpowiedzi.
Pod oknem leży chora z podrażnieniem wyrostka robaczkowego. Skarży się rodzinie: „Wcale mnie nie leczą. Codziennie tylko badają, jeść nie dają, aby gorzką herbatę, i okład na brzuch”.
„Tak się leczy ślepą kiszkę”, mówi pielęgniarka, która usłyszała te skargi.
„Jeszcze ci operację zrobią, bo na ubezpieczalnię to wiadomo”, straszy chorą mąż.
„Pewnie, jakbym zapłaciła, toby było inaczej”.
12 lipca, poniedziałek
Jedyny plus pracy w szpitalu to to, że prawie codziennie widuję się z Wierą. Byłyśmy na Barbarze Radziwiłłównie. Smosarska jest wspaniała!
13 lipca, wtorek
Pracuję albo od szóstej rano do drugiej po południu, albo od pierwszej po południu do dziewiątej wieczór. Nie mam nocnych dyżurów, bo nie jestem pełnoletnia.
Szpital imienia Prezydenta Gabriela Narutowicza jest największym i najnowocześniejszym krakowskim szpitalem. Otwarto go trzy lata temu i należy do Ubezpieczalni Społecznej. Niestety, ma też wady – zbudowano go na dalekim przedmieściu, za koszarami Sobieskiego, w pobliżu dworca towarowego. Jadę tramwajem przez całe miasto, wysiadam na pętli na Kamiennej i stamtąd mam jeszcze dobry kwadrans piechotą.
13.07
Przyjechał Jens. A ja jutro rano płynę parowcem do Mwanzy. Wieczorem mam stamtąd pociąg do Dodomy. Zdam sprawozdanie w dyrekcji, a dziewiętnastego odpływam z Dar es Salaam do Gdańska. Jens się śmieje, że po dwóch latach w dżungli zgubię się nawet w takim mieście jak Dodoma.
14 lipca, środa
Na oddziale dziecięcym jest pielęgniarka, która karmi dzieci w ten sposób, że zatyka im palcami nos, a potem do otwartej buzi wkłada pełne łyżki. Jestem tchórzem – nie umiem zwrócić uwagi osobie starszej ode mnie i do tego mojej przełożonej. Mogę zrobić jedno: sadzam te trzy niejadki przy stole, opowiadam im bajkę i karmię dwoma rękami z trzech talerzy, gdy zasłuchane zapominają o całym świecie. Trwa to dłużej, jednak żadna później nie wymiotuje.
17 lipca, sobota
Komu powinien pomagać lekarz? Potrzebującym czy tym, którzy mogą zapłacić?
18.07, Dar es Salaam, stolica naszej dawnej Afryki Wschodniej
Mój bagaż już na statku. Chodzę po mieście i robię ostatnie zakupy. Świetne sklepy jubilerskie. Znalazłem dla mamy piękne rubiny z kopalni w Longido, a dla narzeczonej Antona – naszyjnik z 50 kremowych pereł (dziewiątek) przedzielonych małymi perełkami, z zapięciem z szafirem. Poproszę mamę, by w moim imieniu wręczyła prezent pannie młodej. Kupiłem też kolczyki z rubinami dla Almaz.
Długo oglądałem pierścionki z diamentami. W końcu zrezygnowałem z kupna. Nie chcę zapeszyć.
21 lipca, środa
Babcia mówi, że okropnie schudłam i wyglądam jak zmora. Byłyśmy dziś u krawcowej. Babcia dostała od pana Podoskiego paryskie żurnale. Modne są złote i srebrne sandałki, kaftany z lamy, haftowane suknie przypominające jedwabne szaty.
Prostki, granica polsko-niemiecka, 3 sierpnia, wtorek, 3 po południu
Połączenia kolejowe Krakowa z Prusami Wschodnimi są złe. Można jechać tylko dwiema trasami: z Warszawy na Kwidzyn i Elbląg albo na Białystok i Prostki. Nie ma tu luxtorpedy, jak z Krakowa do Zakopanego. Za radą babci wybrałam pociąg ekspresowy do Białegostoku, z przesiadką w Warszawie. W sumie, z przesiadką i postojem na granicy, podróż z Krakowa do Sensburga, a raczej Ządźborka, trwa aż dziesięć godzin.
Stoimy w upale na granicy. W pociągu pustki. Korytarzem przeszedł Żyd, otwierał drzwi przedziałów i proponował wymianę pieniędzy. Babcia zaopatrzyła mnie w marki, więc nie skorzystałam. Napiłam się za to lemoniady, którą sprzedawała młoda kobieta. Wreszcie na korytarzu pojawili się celnicy: polscy – uśmiechnięci, bardzo uprzejmi, niemieccy – sztywni. Teraz nic się nie dzieje, ale musimy odstać swoje, zgodnie z rozkładem jazdy. Na szybie niemrawo brzęczy mucha, łaciaty pies śpi w cieniu na peronie. Pustki, nuda.
Schönwalde, 10 wieczorem
Wszystko jest takie, jak w opowieściach Renate: duży dom, przypominający raczej elegancką kamienicę niż dwór, buki i równo przystrzyżone żywopłoty z ligustru, kamienny taras, wysokie pokoje z pięknym widokiem na jezioro.
Na peronie w Sensburgu czekały na mnie Renate i Emily Wallace-Stewart, która spędza całe wakacje w Schönwalde. Opalone, modnie ostrzyżone, w letnich sukienkach. Zanim szofer załadował moją walizkę i torbę podróżną do zielonego opla, streściły mi program na sierpień: konie, kajaki, pikniki. Siedziałyśmy we trzy na kanapie w aucie, a one paplały bez przerwy. Poczułam się jak w szkole.
Pani von Ebert jest urocza. Kiedyś musiała być niezwykle piękna. Ma ciemne włosy
z siwymi nitkami i ogromne oczy, brązowe w złote cętki. Nigdy wcześniej nie widziałam takich oczu. Pan von Ebert ma wojskowe ruchy i trzyma się niezwykle prosto. Na wojnie światowej stracił lewą dłoń – spod mankietu letniej marynarki wystaje mu proteza
w brązowej skórzanej rękawiczce. W domu jest jeszcze najstarszy brat Renate, Anton. Ma już z trzydzieści lat i lekko łysieje. W Boże Narodzenie żeni się z dziewczyną, którą poznał podczas studiów w Berlinie.
Gdy patrzyłam na Renate i Emily, nagle pożałowałam, że nie wróciłam do Penzance. One są już po maturze, Emily we wrześniu wyrusza z mamą w Grand Tour, a Renate jest zakochana, naturalnie z wzajemnością, w chłopcu z sąsiedniego majątku. Są takie dorosłe
i nowoczesne: w modnych sukniach, z krótkimi włosami, swobodne, eleganckie. Ja –
w płóciennym podróżnym kostiumiku z marynarskim kołnierzem i z tymi nieszczęsnymi warkoczami – wyglądałam przy nich jak pensjonarka.
4 sierpnia, środa
W stajni stoi osiem koni pod wierzch. Pan von Ebert kazał stajennemu siodłać dla mnie tego, którego zechcę. Jeden jest trochę podobny do Gangesa, tylko ma jaśniejszą sierść
i piętno w kształcie rogów łosia. Stajenny wyjaśnił mi, że tak się znaczy trakeny. Jestem przeciwniczką piętnowania koni.
Klamki są tu ładne, bardzo podobne do różańskich.
5.07
Dopływamy do Gdańska! Jestem prawie w domu.
6 sierpnia, piątek
Wstaję wcześnie i biegnę do stajni. Kasztan podobny do Gangesa nazywa się Gimpel. Jest świetnie ułożony. Jedziemy przez park, który niepostrzeżenie przechodzi w sosnowy las. Nie ma tu żadnych murów ani płotów. Pokryta grubą warstwą igieł ścieżka prowadzi wysokim brzegiem jeziora. Ogromne sosny pachną żywicą, a jezioro – rybami i tatarakiem. Za lasem są łąki, dalej ścierniska po życie i łany jeszcze niezżętej pszenicy, kilka domów
i znowu las, a w tym lesie płytka rzeczka z piaszczystym dnem. Gimpel sam mnie do niej zaprowadził. Myślałam, że chce się napić, a on wszedł w środek nurtu i ruszył, rozpryskując wodę. Gdyby umiał, śmiałby się przy tym w głos, taki był zadowolony, łobuziak. Rzeczka wpada do jeziora, które w tym miejscu jest dosyć płytkie. Pływamy razem blisko brzegu. Pan von Ebert ostrzegł mnie, że te wąskie jeziora bywają bardzo głębokie.
Gdy wracam koło dziewiątej, w jadalni na bufecie stoi porcelanowy pojemnik z gorącymi kiełbaskami, koszyk z domowymi rogalikami, mleko, dzbanek z herbatą, owsianka, masło, miód, konfitury. Jem sama, bo Renate i Emily o tej porze jeszcze śpią, a gospodarze jadają wcześniej. Potem biorę herbatę i idę na taras. Siadam na pasiastym leżaku i po prostu patrzę na jezioro.
W Schönwalde panują inne zwyczaje niż w Różanach. Nie podają śniadania do łóżka, za to jedynym posiłkiem, na który zwołuje gong i nie wolno się spóźnić, jest obiad o drugiej.
Po południu wiosłujemy we trzy na jeziorze. Ćwiczymy, bo Renate zaplanowała wyprawę kajakową – spływ Krutynią, którą nazywa Kruttinen. Gdy machamy wiosłami (z początku nieskładnie, bo wyszłyśmy z wprawy, teraz rytmicznie i bez wysiłku), czuję się jak na kanale w Penzance. Tu też nasz głośny śpiew płoszy mewy i kaczki.
7 sierpnia, sobota
Z Gdańska, a właściwie z Afryki, przyjechał drugi brat Renate, Joachim. Ma dwadzieścia cztery lata, ostrzyżone na jeża brązoworude włosy i piegi widoczne nawet przez afrykańską opaleniznę. Tylko oczy ma ładne – odziedziczył je po swojej mamie.
7.08
Z. Z jak zdumienie. Z jak zachwyt.
9.08
Rano poszedłem do stajni. Boks Gimpela był pusty. Okazuje się, że Z. jeździ na nim co rano. Wziąłem Toscę i pojechałem ich szukać. Nie było to trudne. Z daleka usłyszałem jej śmiech, a potem plusk wody. Gimpel w swoim żywiole. Tata żartuje, że przodkiem tego konia musiał być konik morski.
Przywiązałem Toscę i poszedłem na brzeg jeziora. Stanąłem za grubym pniem sosny.
Wynurzyła się z rzeki jak Diana, jeśli Diana miała warkocze. Zręcznie zeskoczyła z konia, rozsiodłała go i zaczęła się rozbierać. Wstrzymałem oddech. Pod białą bluzką i błękitnymi szarawarami miała jednak kostium kąpielowy. Spięła warkocze na czubku głowy i weszła do jeziora. Gimpel szedł za nią jak pies. Mówiła coś do niego, a on odwracał głowę i patrzył na nią tak, jakby wszystko rozumiał. Ja niestety nie znam tak dobrze polskiego jak ten krzyżacki koń.
Długo pływali i nawet chciałem już odejść. W końcu, z wyraźnym ociąganiem, wyszli na brzeg. Gimpel otrząsał się z wody, a Z. go naśladowała. Potem stanęła na brzegu, wystawiając twarz do słońca. Widziałem jej zgrabne nogi, pięty różowe jak u dziecka, złoty meszek na szyi. Znów coś powiedziała i Gimpel do niej podszedł. Założyła mu siodło.
A potem się rozejrzała, odwróciła tyłem do jeziora i zdjęła kostium. Zaparło mi dech. Skórę ma perłoworóżową, z takim połyskiem jak niedotknięta ludzką ręką śliwka. Małe, okrągłe piersi, ciemnozłote loczki między szczupłymi udami. Prześliczne kolana, jakie mają tylko siedemnastoletnie dziewczęta. Gapiłem się w zachwycie, ona tymczasem spokojnie wyżęła kostium, włożyła szarawary i bluzkę na gołe ciało, w końcu buty, kapelusz i rękawiczki. Podprowadziła Gimpela do leżącego pnia, wskoczyła na siodło i odjechała. A ja zostałem
w lesie, z walącym sercem i płonącym ciałem.
***
24 czerwca 1938, piątek
Razem ze Stasiem zrobiliśmy wszystkim niespodziankę: przygotowaliśmy sobótkę i wieńce na głowę dla wszystkich domowników. Były skoki przez ogień, piekliśmy w popiele pierwsze ziemniaki, a Staś chciał wyruszyć na poszukiwanie kwiatu paproci.
Położyłam się, gdy już szarzało. Myślałam o Piotrze – o tym, jak wyglądał w letnim ubraniu od Andersona z Savile Row, jak pachniały goździki, groszki i tytoń w jego wieńcu. I choć się starałam, nie przyśnił mi się. Śnił mi się Joachim. Dobrze, że to nie był wieczór andrzejkowy, gdy takie sny są wróżebne.
25 czerwca, sobota
Zapomniałam napisać o prezencie, jaki dostałam od babci z okazji osiemnastych urodzin: spełniła moje marzenie o Heluanie i 2 sierpnia wypływamy z Gdyni do Egiptu!
Hanka dała mi śliczną bransoletkę z rubinami i szafirami – jako wróżbę gorącej i trwałej miłości. Zawstydziłam się. Gdyby wiedziała!
Piotr podarował mi książkę The Hobbit, or There and Back Again z dedykacją: „Dorosłej już Zuzi, żeby nigdy nie przestała trochę być dzieckiem”. Zaczęłam ją czytać z nadzieją… sama nie wiem na co. Zirytowałam się, gdy się okazało, że to o krasnoludkach, i rzuciłam ją w kąt. Jak on mógł! Potem jednak do niej wróciłam i teraz prawie już kończę czytać. Gdybym miała taki pierścień jak Bilbo Baggins!
8 lipca, piątek
Staś umie już liczyć do dziesięciu (to po Piotrze), rysować (to po mnie) i nazywać prawie wszystkie kolory (też po mnie). Dziś po obiedzie leżeliśmy razem w hamaku i opowiadałam mu o hobbitach.
„Jak byłaś mała, to kto ci opowiadał o Bilbie?”
„Nikt. Wtedy jeszcze nie było tej książki”.
„Ale elfy i smoki były, prawda?”
10.07.1938
W lipcu Victoria Nyanza ma taką barwę jak jeziora w Prusach. A gdy zamknę oczy i słyszę trzepot skrzydeł flamingów i szum palm, wydaje mi się, że jestem w domu, że to kaczki
i łabędzie, i pruskie sosny.
13 lipca, środa
Jest coś magicznego w robieniu przetworów na zimę. Tak jakby w słoikach zamykało się kawałek lata. Dziś kuchnia pachnie dżemem z borówek i morelami w syropie.
24.07
Za miesiąc ją zobaczę.
27 lipca, środa
Staś z wysuniętym koniuszkiem języczka rysuje pociąg towarowy. To chyba wpływ Lokomotywy, bo nigdy w życiu nie widział pociągu.
„Dokąd jedzie ten pociąg?”, pytam. Staś dalej rysuje w skupieniu. „Może do Warszawy?”, zastanawiam się głośno. Żadnej reakcji. „A co wiezie?” Milczenie. „Może w siódmym są dębowe stoły i szafy, a w ósmym słoń, niedźwiedź i dwie żyrafy?”, cytuję Tuwima.
Staś patrzy na mnie lekko zniecierpliwiony. „Zuziu, nie widzisz, że on ma tylko trzy wagony?”
29.07
Przez ostatni miesiąc pracowałem jak wariat. Myśl o Z. i o wspólnym zwiedzaniu Egiptu dodaje mi skrzydeł.
W sleepingu do Gdyni, 1 sierpnia, poniedziałek
Nie wiem, czemu tak się cieszyłam na ten rejs. Mogłabym teraz być w Różanach. Przez dwa miesiące nie zobaczę Piotra. Gdy żegnałam się z Gangesem, płakałam. On też.
23.04
Nie mogę spać. To już jutro. Jutro ją zobaczę.
24.08
Jak opisać Z.? Ma osiemnaście lat, jest wysoka i szczupła. Piękna nordycka czaszka. Uważne, myślące spojrzenie. Blond warkocze upięte w koronę pod kapeluszem, niebieskie oczy, jasna cera. Kilka piegów na zgrabnym nosku. Złotobrązowe szerokie brwi. Zmysłowe usta, które jeszcze nie wiedzą, że są zmysłowe. Gdy się śmieje, w lewym policzku robi się jej uroczy dołek. Wąskie dłonie, paznokcie różowe jak u dziecka. Zgrabne łydki. Sukienka
w kwiatki i sznurowane trzewiki za kostkę ukrywają resztę.
Jest jak róża, która z bladego zeszłorocznego pączka rozwinęła się w upajający kwiat. Serce waliło mi jak oszalałe, gdy patrzyłem na nią, schodzącą z trapu.
Sposób, w jaki rozmawiają z babcią: ciche głosy, tkliwy dotyk, pełne porozumienie, troska, miłość.
Pani Hedwig von Chojnovsky jest starszą o czterdzieści parę lat kopią wnuczki,
z siwiejącymi, krótkimi włosami. Może się jeszcze podobać. Musiała bardzo kochać męża, skoro po raz drugi nie wyszła za mąż. Na pewno miała wielu adoratorów.
Gdy na mnie spojrzała, życzliwie, lecz z przeszywającą przenikliwością, poczułem się tak, jakby moja dusza stanęła przed aparatem Roentgena. Przed panią von Ch. nic się nie da ukryć. Nawet nie będę próbował.
Kair, 10 września, sobota
Dziś pierwsza wrześniowa pełnia – księżyc żniwiarzy. Niedługo zacznie się wylew Nilu. Siedzę na werandzie willi el-Nil w Garden City i patrzę na rzekę, ogrody Tahrir i miasto.
„Kair jest matką świata”.
11.09
Po śniadaniu pani von Ch. podała mi dwa numery „Timesa”. W jednym był artykuł wzywający Czechów do oddania nam Kraju Sudeckiego, w drugim – oświadczenie Roosevelta, że jeśli zajmiemy Sudety, Ameryka zachowa neutralność, oraz cytat
z przemówienia Göringa, który w Norymberdze nazwał Czechów „nędzną rasą pigmejów”.
„I co ty na to?”, spytała, gdy skończyłem czytać.
„Pigmeje są znakomitymi myśliwymi. Jeśli Czesi rzeczywiście są do nich podobni, to nie pójdzie nam z nimi tak łatwo jak z Austriakami”, usiłowałem zażartować.
„Nam?” Skrzywiła się i odeszła.
Uświadomiłem sobie nagle, że do każdej książki hotelowej wpisywała się jako Jadwiga, nie Hedwig.
12 września, poniedziałek
Wszystko tu jest inne – widoki, zapachy, ludzie. Kair jest jak z baśni z tysiąca i jednej nocy, a jednocześnie jest wielki, hałaśliwy i brudny.
Dziś Joachim zaprosił nas na obiad. Jechaliśmy zatłoczoną uliczką. Po prawej ciągnął się mur w kolorze ochry, po lewej był rząd domów, bez okien od ulicy. Dorożka stanęła koło niepozornej bramy w ochrowym murze. Joachim pociągnął za metalową rączkę, brzęknął dzwonek. Brama się otworzyła, odźwierny przywitał nas niskim ukłonem. Dalej był przedsionek wyłożony ciemnobłękitnymi kaflami, następna brama, z kutego żelaza. I rajski ogród, pełen drzew, kwiatów i śpiewu ptaków.
Siedzieliśmy na chłodnym krużganku. Babcia rozmawiała z Joachimem, ja milczałam. Nie mogłam oderwać wzroku od otoczonego irysami basenu z liliami wodnymi, lotosami i małą fontanną, od pękatych kaktusów, od kwiatów, których nazw nie znam, mieniących się wszystkimi kolorach tęczy.
Po murach śmigały małe jaszczurki. Z kępy żółtych lilii bezszelestnie wysunął się biały kot, przysiadł na brzegu basenu i pił wodę.
Słońce zachodziło, ogród powoli przykrywał chłód wieczoru. Usłyszeliśmy daleki śpiew muezina.
„Jesteś dziś milcząca, mein Schatz”, powiedziała babcia.
Joachim lekko dotknął mego ramienia. „Jak to w kościele. – Uśmiechnął się. – Ogród to miejsce święte”.
12.09
Patrząc na Zazulkę, przypomniałem sobie, że boginią ogrodów była Wenus.
30 grudnia, piątek
Co będzie za rok o tej porze? Staś będzie miał cztery lata i braciszka albo siostrzyczkę, Marynia i ja będziemy kończyć naukę pielęgniarstwa, Wiera może przyjedzie do Krakowa
i spędzi z nami święta, Renate i Carla będą szczęśliwymi narzeczonymi.
Wiem, że nigdy nie będę z Piotrem. Nie tylko dlatego, że usłyszałam to od widm
Co będzie ze mną? Czy spotkam jeszcze kogoś, kogo pokocham i kto pokocha mnie? Jak to jest: być z mężczyzną? Wiem i nie wiem. Wiem, bo uczę się fizjologii. Wiem, bo drży we mnie każdy nerw, gdy tańczę z Piotrem. Nie wiem, bo nigdy tego nie doświadczyłam.
później
Jedno jest pewne: będziemy zdrowi i szczęśliwi przez cały następny rok, bo w świętego Szczepana w kościele obrzucono nas poświęconym owsem.
31.12
Przed północą wyszedłem na werandę Jensa i patrząc na miliony afrykańskich gwiazd, półgłosem wypowiedziałem życzenie: Chciałbym, żeby Zazulka mnie pokochała, tak ja ją kocham, i żeby została moją żoną.
2 stycznia 1939, poniedziałek
Jak miło jest o dziesiątej rano leżeć w łóżku i pić herbatę! Mogłabym tak zawsze.
później
W sylwestra niebo było pełne gwiazd. Śnieg skrzypiał pod butami. Bal w tym roku, tak jak w zeszłym, był u państwa Gorzkowskich. Dwór w Zalesiu ma piękny frontowy ganek
z czterema kolumnami. Auta podjeżdżają pod schody i nawet jeśli pada śnieg, ani jeden płatek nie zmoczy rąbka balowej sukienki.
Hanka została w domu, a babcia powiedziała, że dotrzyma jej towarzystwa. Byłam w aucie sama z Piotrem. (Szofera zajętego jazdą po śliskiej drodze nie liczę). Byliśmy tylko we dwoje po raz pierwszy od tamtego balu, po którym w bibliotece zobaczyłam widmo Wyobrażałam sobie, że jestem jego żoną. Zdobyłam się na odwagę i wsunęłam mu dłoń pod ramię. Nachylił się do mnie z uśmiechem i poczułam zapach jego perfum. Nowy, a jakby znajomy. „Masz nowe perfumy? Ładne”.
„To te, które twoja babcia dała mi pod choinkę”.
Wtedy poznałam. Takich samych używał Joachim.
Humor jeszcze bardziej mi się zwarzył, gdy zobaczyłam, jak biegnie do nas Władek Gorzkowski, ten nudziarz i myśliwy z bożej łaski, który kiedyś na polowaniu zranił zająca. Od tamtej pory nie tknęłam pasztetu.
Musiałam się uśmiechać, miałam jednak ochotę wrócić do auta i kazać się zawieźć
z powrotem do Różan.
Ledwie przywitaliśmy się z gospodarzami, Władek Gorzkowski, który nie odstępował nas na krok, już mnie ciągnął do sieni.
Sień dzieli zaleski dwór na pół i prowadzi do drugich drzwi – wyjścia na kamienny taras i do ogrodu. „Idiota, ciągnie mnie na mróz”, pomyślałam. Jednak gdy otworzył tylne drzwi, krzyknęłam z zachwytu. Taras przykrywał półprzezroczysty namiot, przez który było widać zaśnieżony ogród. Po bokach ustawiono stoliki. W wysokich świecznikach płonęły świece. Na stole stał gramofon, a obok leżały sterty płyt. Żelazny piecyk na wygiętych nóżkach był rozgrzany niemal do czerwoności.
„Salon młodych – wysapał mi młody Gorzkowski do ucha. – Dla tych, co wolą lambeth walka od poloneza”.
„Lambeth walk? – wzruszyłam ramionami. – Nie umiem tego tańczyć, a poloneza tak”.
Pan Władek rzucił się do gramofonu. Rozległa się melodia Me and my Girl, a on demonstrował nieskomplikowane kroki. Po długim muzycznym wstępie usłyszałam głos Adama Astona: „Weź pod rękę damę swą, idź na spacer razem z nią, idź jak na ślub,
a potem krzyżyk w grób”. Uśmiechnęłam się. Później była wyśpiewana krótka instrukcja tańca: „Jakie to niezawiłe, jakie miłe”, a gdy usłyszałam: „Pani nie umie, a to wstyd”, po prostu musiałam się roześmiać.
5 stycznia, czwartek
Nie pojechałam do państwa Gorzkowskich na polowanie. Straciłam serce do tej rozrywki, gdy Joachim mi powiedział, że nie poluje dla sportu od czasu, kiedy w Afryce zobaczył goryla w zamyśleniu patrzącego na zachód słońca. Poszłam za to ze Stasiem na sanki. Czułam się tak, jakbym znów miała trzy lata i zjeżdżała z górki z Justyną.
6 stycznia, piątek
Zaraz po obiedzie do Różan przyjechał Władek Gorzkowski. Pytał, czemu nie przyjechałam na polowanie. Podobno mieliśmy być razem na stanowisku. No to uniknęłam kolejnej katastrofy. Ciekawe, do czego tym razem nie trafił.
Przywiózł mi gałązkę białego bzu. Gdy Hanka powiedziała od niechcenia, że w mowie kwiatów bez znaczy „podziwiam twoją piękność”, wypalił: „Właśnie to miałem na myśli!”.
6.01.1939
Dzień mija za dniem. Dziś zacząłem liczyć, ile ich zostało do wakacji przyszłego roku, gdy zobaczę Zazulkę.
12 lutego, niedziela
Msza zaczęła się od wiadomość o śmierci Papieża. Pius XI umarł w piątek rano. Płacz
w kościele.
14 lutego, wtorek
Wojna w Hiszpanii zdaje się nie mieć końca, choć gazety bez przerwy donoszą
o „bezprzykładnym tchórzostwie czerwonych”.
15 lutego, środa
Pada śnieg. Dziś w Watykanie pochowano Papieża.
Dostałam list od Carli. Opisuje ślub księżniczki Marii, najmłodszej córki króla Wiktora Emanuela i królowej Heleny. Ślub odbył się przed trzema tygodniami w Pałacu Kwirynalskim. Panna młoda miała suknię ze srebrnej lamy z dziesięciometrowym trenem, na głowie diadem z pereł i diamentów oraz welon haftowany w złote krzyże sabaudzkie
i srebrne lilie burbońskie – herb narzeczonego, księcia Ludwika de Bourbon-Parma.
Na włoskim dworze jest taki zwyczaj, że gdy ksiądz pyta pannę młodą, czy zgadza się poślubić narzeczonego, ta najpierw spogląda na króla i dopiero gdy on skinie głową na znak zgody, może powiedzieć „tak”.
12.04
Poczta. Rozczarowanie, bo nie ma listu od Zazulki.
Wreszcie koniec wojny w Hiszpanii.
13 kwietnia, czwartek
Przeczytałam w „Czasie”, że w Rosji Sowieckiej po raz drugi od rewolucji można było kupić banany. Kostaryka zapłaciła nimi w jakimś handlu wymiennym. Po raz pierwszy zaś sprowadzono je kilka lat temu, gdy w moskiewskim zoo zachorowała cenna małpa
i weterynarze uznali, że to skutek złego jadłospisu. Jednak zanim banany dotarły do Rosji, małpa zdechła, sprzedano je więc na wolnym rynku, podobno po astronomicznej cenie.
16.04
Przyszła Almaz i zaparzyła mi kawę. Jak to jest, że kawa Pili, zrobiona w tym samym dzbanku i z takich samych ziaren, ma inny smak.
Słuchałem, jak w kuchni Almaz nuci dziecku. Tęsknota za domem. Myśl o domu, który sam chciałbym stworzyć.
18 kwietnia, wtorek
Szkoła zaczyna się pojutrze, ale już wczoraj rano wróciłyśmy z Różan, bo wieczorem
w operze dawano Traviatę z Adą Sari. Jej umiejętność władania głosem, precyzja w oddaniu każdej nuty są niezwykłe. Poza tym jest bardzo dobrą aktorką. Jean Gatti, który śpiewał partię Alfreda, „pierwszy tenor oper francuskich i włoskich”, jak napisano w programie, ma zaskakująco niewielki, choć miły głos. Rozśpiewał się dopiero w drugim akcie i wszyscy zgodnie chwalili jego znakomitą dykcję. Ja się nie wypowiadałam, bo nie znam francuskiego. Ada Sari na szczęście śpiewała po włosku.
Babcia przypomniała mi zabawną historię. Miałam jakieś osiem lat, gdy Rodzice po raz pierwszy wzięli mnie na operę, na Czarodziejski flet, bo śpiewała w nim właśnie Ada Sari. Wcześniej mama opowiedziała mi libretto i kilka razy słuchałyśmy arii z płyt. Do dziś pamiętam jej zachwyty nad interpretacją arii Królowej Nocy z drugiego aktu – tylko Ada Sari śpiewa ją furioso.
Nie mogłam się doczekać spektaklu, a gdy już przyszedł ten wieczór, siedziałam w loży jak trusia. Wiedziałam, że historia zaczyna się od walki księcia z wężem i że wróżki pomogą mu zwyciężyć potwora, więc się nie bałam. Gdy jednak pojawił się Maur, pokraczny, czarny,
z dziwacznymi ozdobami i pomalowaną twarzą, przeraziłam się, bo to jednak co innego – słuchać o czymś, a co innego – zobaczyć. I kiedy Papageno odnalazł uwięzioną Paminę
i uwolnił ją z łańcuchów, w które zakuł ją Maur, a potem, zamiast uciekać, stali i spokojnie sobie śpiewali o sile miłości, zerwałam się z fotela i wrzasnęłam: „Uciekajcie!”. Cała publiczność wybuchła śmiechem.
19 kwietnia, środa
Na Rynku ustawiono wielki termometr uczuć krakowian, pokazujący wielkość wpływów na pożyczkę lotniczą. Zebrano ponad trzy miliony złotych.
30 czerwca, piątek
Zdałam egzaminy najlepiej z całej klasy. Nie żałuję tego roku spędzonego w szkole. Bardzo dużo się nauczyłam i gdy za kilka lat zostanę lekarką, będę wiedzieć, co myśli salowa i jak podchodzić do pielęgniarek. Żadna uczelnia nie dałaby mi takiej wiedzy. Żal mi tylko, że rozstaję się z Marynią. Obiecałyśmy sobie, że nasza przyjaźń nie skończy się tylko dlatego, że odeszłam ze szkoły. Może kiedyś będziemy razem pracowały? Bardzo bym chciała.
Gdy przyjęto moje podanie na wydział lekarski, przypomniał mi się profesor Rydygier
z Uniwersytetu Lwowskiego, który dawał anonse do gazet: „Precz z Polski z dziwolągiem kobiety lekarza” i zwykł był mawiać: „Prędzej mi włosy na dłoni wyrosną, niż kobiety zaczną studiować na naszym uniwersytecie”.
1.07
Ostatnie miesiące w Biharangwe. Przywiązałem się do tego miejsca.
Almaz ciągle jeszcze nie podjęła decyzji, czy przeniesie się ze mną do Ng’ombe. Powiedziałem jej, że może zabrać Pili i jej ciotkę.
Różany, 6 lipca, czwartek
Powietrze jest przesycone zapachem lip. Leżę pod drzewem i patrzę na kwiatki błyszczące jak żółte gwiazdki na zielonym niebie liści. Zamykam oczy, by lepiej poczuć subtelny, ale oszałamiający zapach. Pszczoły brzęczą hymn na cześć lata.
10.07
Kiedy pokazuję faktorię Adamowi, to jakbym się cofał w czasie: przypominam sobie pierwsze dni w Biharangwe, gdy wszystko tu było dla mnie nowe. Jak będzie w Ng’ombe? Naszkicowałem dziś plany nowego domu, który mam zamiar tam zbudować: weranda od zachodu i północy, osłonięta przed wschodnim wiatrem, z przeszklonymi drzwiami do salonu i jadalni, duża sypialnia, obok pokój dziecinny. Rozłożysty, parterowy dom
z widokiem na Kilimandżaro, z mahoniowymi podłogami i kilimami utkanymi przez Pili na ścianach. Dom dla Zazulki.
11 sierpnia, piątek
Upał. Kwiaty omdlewają, więdną liście. Co wieczór pomagam podlewać ogród. Strumień wody z konewki najpierw rozpryskuje się na suchej ziemi, potem bezszelestnie w nią wsiąka. Woń zwilżonych liści jest niezwykle intensywna. Lubię gorzkawy zapach łodyg pomidorów i ich gwiaździstych żółtych kwiatków otoczonych zieloną koronką.
13.07
Weekend u Jensa. Przegadaliśmy prawie całą noc. Obiecał, że weźmie do siebie moich służących, jeśli Adam nie będzie chciał ich zatrzymać, a także Almaz, Pili i jej ciotkę, gdyby wolały tu zostać, niż jechać ze mną do Ng’ombe. Ulżyło mi trochę.
Wieści z Europy coraz gorsze. Wbrew przepowiedniom ojca, nikt nie myśli o odsunięciu od władzy „wrzaskliwego kaprala”. Wypowiedzieliśmy traktat morski i zbroimy się na potęgę nie tylko na lądzie, także na morzu.
15 sierpnia, wtorek
Dziś msza o uproszenie pokoju. Nastrój w kościele podniosły. Po mszy Boże, coś Polskę. Wiele kobiet płakało.
16.08
Napisałem długi list do pani von Chojnovsky. Nie byłem w Europie dwa lata i oczywiście wiem, że z oddalenia wiele spraw wygląda inaczej, gazety zaś lubią wszystko rozdmuchiwać, jednak dopiero teraz, gdy to zrobiłem, jestem trochę spokojniejszy. Poprosiłem, by przyjechała z Zazulką do Ng’ombe. Najlepiej już na Boże Narodzenie. James Hall wyjeżdża 28 grudnia, lecz nie sądzę, by miał coś przeciwko obecności dwóch uroczych kobiet przy świątecznym stole.
17 sierpnia, czwartek
Rano okno w mojej sypialni było całkiem zaparowane – noce po upalnych dniach są już zimne. Jak miło pomyśleć, że w tym roku mam trzy miesiące wakacji. Nie ruszę się z Różan do końca września. Tu jest mój świat.
Przeczytałam 2 tomy Różan. Piękne! Dziękuję za cudowny czas nad książkami! Czekam z niecierpliwością na kolejny tom!!! Aż mi smutno… mam ochotę czytać dalej, a tu… nic… Żadna książka mnie nie nęci, czekam na coś Pani pióra! 🙂 Pozdrawiam serdecznie!
Szkoda, że 3 tom nie ukaże się na dzień kobiet – wielka szkoda:)
Rzeczywiście,Pani książki są miłą odskocznią od codziennych zajęć,pochłania się je jak ciepłe bułeczki. Czekam na kolejne,obiecane dwa toy. Życzę dalszych sukcesów K
Pani Bogno przeczytałam Pani książki jednym tchem, pierwszą cześć dostałam od męża (chociaż raz trafił he he ). Drugą część ( też od męża) właśnie skończyłam i jak moje poprzedniczki czuję niedosyt. Nie wiem jak ja do maja wytrzymam.:) Dawno nie czytałam tak dobrze napisanej historii. Pozdrawiam
Czy może Pani podać przybliżony termin wydania III części „Różan”? Wrzesień za nami 🙂 czekam niecierpliwie :).
Tak, wrzesień minął, a trzeciego tomu nie ma. To znaczy – jest, nawet gotowy do druku. Wydawnictwo Otwarte przesunęło jednak termin wydania na luty przyszłego roku. Termin wydania zależy od tak wielu rzeczy, ale w żaden sposób od autora, niestety. Pozdrawiam serdecznie
Zatem czekamy na luty 🙂
No cóż, trochę jestem zawiedziona, nie ukrywam. Wypada uzbroić się w cierpliość i czekać. Szkoda, że aż do lutego. Trzeci tom byłby świetnym prezentem pod choinkę. Mam nadzieję, że nad czwartym juz Pani pracuje? 😉
Ja też myślałam, że dostanę tę książkę od Wydawnictwa Otwartego na mikołaja albo pod choinkę. Ale cóż…
Tak, piszę czwartą część i mam nadzieję, że nie będzie czekała tak długo na wydanie jak trzecia. Pozdrawiam Panią serdecznie.
Pani Bogno, luty już blisko, a zatem? Kiedy premiera 3 tomu? Proszę nie kazać nam dłużej czekać :).
Gdyby to zależało tylko ode mnie, trzeci tom już dawno byłby w księgarni! Z wielu różnych względów, z których część jest tajemnicą handlową, trzecia część Różan nie ukaże się 5 marca, jak to było planowane, lecz 21 maja. Wydawnictwo Otwarte przyrzekło mi, że ten termin już na pewno nie ulegnie zmianie. Bardzo więc proszę o jeszcze trochę cierpliwości.
Pani Bogno,
na wstępie chciałabym Pani podziękować za wspaniałą powieć, której miejca są mi tak znane i tak przeze mnie kochane. W drugiej kolejności za kobiety: ciepłą, mądrą P. Zuzannę, której przepisy ukaktywniały na dobre moje kubki smakowe…zupa kminkowa, smalczyk…mniam…, za skromną, wrażliwą Zosię znawczynię botaniki i przede wszystkim za barwną, inteligentną (zwłaszcza kiedy chodzi o humor! ), znawczynię ludzi, jęzków, kuchni le cordon bleu i wisky Glenfarclas czy Mortlach – klasa sama w sobie – Mariannę.
Pani Bogno, proszę o więcej! I z góry dziękuję, Justyna Krakowiecka (nazwisko rodowe Ziembicka:)
A jednak! Ciesze się!
Dobrego pisania!
Bardzo sie cieszę, że już wkrótce będe mogła „powrócić” do Różan. Czekam z niecierpliwościa na kolejne historie.
Witam serdecznie, dla mnie również kolejna podróż do Różan jest wspaniałą niespodzianką:)
już nie mogę się doczekać kolejnej części i życzę cudownych pomysłów na dalsze losy naszych, znanych i lubianych bohaterów, pozdrawiam
Cieszę się ogromnie i czekam z niecierpliwością! Nie wyobrażam sobie lata bez „Różan”.
Witam, bardzo się cieszę z 3 tomu i mam cichą nadzieję, że będą kolejne!
🙂
Tak, będą jeszcze dwa. Pozdrawiam Panią serdecznie
Zaglądam do Pani na bloga a tu niespodzianka, o której myślałam od ubiegłego lata, gdy skończyłam czytać II części o Różanach 🙂 Lubie takie niespodzianki…
Czekamy czekamy…niecierpliwie 🙂
Mam nadzieję,że będzie też o dalszych losach Zosi,Eryka i Marianny.
Będzie o Zosi, ale to jeszcze nie w tym tomie 🙂
Bardzo się cieszę. Nie mogę się już doczekać kolejnej części. Po cichu miałam nadzieję, że jeszcze się na dobre nie pożegnaliśmy z rodziną Boruckich.