To już dwudziesty dziewiąty Festiwal! Jak ten czas leci!
Byłam w niedzielę na inaugurującym FKŻ koncercie kantorów – najsłabszym, jaki pamiętam. Ale zacznę od plusów.
Po pierwsze, w tym roku (po raz pierwszy w historii FKŻ, jak stwierdziła moja siostra, a uczestniczyła we wszystkich) nie było przemówień oficjalnych gości. Powitania, podziękowania, mowy itd. trwały czasem bitą godzinę. Słuchanie tego wszystkiego w dusznej synagodze, szczególnie gdy się zapłaciło 200 zł za bilet (na koncert, nie na akademię), zawsze było katorgą. Oby to była nowa festiwalowa tradycja: najwyżej kwadrans gadania, a potem tylko muzyka.
Po drugie, Sinfonietta Cracovia grała pięknie. To wspaniała orkiestra, do tego krakowska.
Po trzecie, publiczność reagowała żywiołowo, nawet gdy jednemu z kantorów głos odmówił posłuszeństwa, oklaskom nie było końca. W tym roku było chyba więcej widzów nieznających hebrajskiego, bo mało kto przyłączył się do śpiewu, gdy zabrzmiała pieśń Jeruszalaim szel zahaw.
I wreszcie, Festiwal to wspaniały pomysł. Kazimierz ożywa wtedy inaczej, na ulicach pojawiają się rozbawieni Izraelczycy, a nie tylko zalękniona żydowska młodzież pod czujną opieką ochroniarzy, kojarząca Polskę wyłącznie z Auschwitz i chyba zagrożeniem.
Koncert kantorów, na którym przez pierwszą godzinę nie pojawia się żaden kantor? Tak właśnie było – najpierw nudna część akademiowa, potem nudne Adagio na smyczki Samuela Barbera. Później wreszcie kantorzy: Avraham Kirshenbaum, Israel Rand i Yoni Rose. Powiem szczerze – nie porwali mnie, choć śpiew zawsze mnie porusza, a gdy do tego słyszę szorstkie, charczące semickie „h”, od razu przenoszę się duchem na Wschód. Tym razem, słuchając niemal operetkowych wykonań, tęskniłam za głosem kantora Benziona Millera, który już chyba przeszedł na śpiewaczą emeryturę. Niepowetowana strata!
20 maja w Izraelu było Jom Jeruszalaim, Święto Jerozolimy, ustanowione po zwycięskiej dla Izraela wojnie sześciodniowej (1967), gdy armia izraelska opanowała wschodnią część Jerozolimy, zdobywając dostęp do Ściany Płaczu. Kantorzy zaśpiewali z tej okazji – poza programem – Jeruszalaim szel zahaw, pieśń skomponowaną przez Na’omi Szemer (1930–2004). Ile razy ją słyszałam na FKŻ, tyle razy do śpiewu przyłączała się cała władająca hebrajskim publiczność. Tym razem kantorzy zaśpiewali ją lirycznie, nie tak żywiołowo jak na przykład Benzion Miller, i w moich uszach brzmiało to blado. Na liryczne wykonanie tej pieśni mogła sobie pozwolić nieodżałowana Ofra Haza o słowiczym głosie albo ktoś taki jak David D’Or. Może D’Or przyjedzie na następny, trzydziesty Festiwal? Chciałabym znowu go usłyszeć.